sobota, 14 stycznia 2023

 Archiwalia


Jest 14 stycznia 1982 r. Siedzimy dopiero miesiąc. Tymczasem tow. Kwiatkowski: "Czułem się oswobodzony z pęt". 

źródło: "Trybuna Ludu", organ Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej






wtorek, 3 stycznia 2023

Archiwalia 


Listy (Stanisława Barańczaka) z Ameryki


W latach 70. dra Stanisława Barańczaka pozbawiono pracy na poznańskim uniwersytecie za przystąpienie do Komitetu Obrony Robotników. Uniwersytet Harvarda zaprosił go do objęcia katedry literatury polskiej po zmarłym prof. Weintraubie, ale władza komunistyczna uporczywie odmawiała mu wydania paszportu. Zgodę na wyjazd uzyskał dopiero w r. 1981, pod presją związku "Solidarność". W marcu tego roku Barańczakowie odlecieli do USA; Stanisław rozpoczął trzyletni akademicki kontrakt. W grudniu wprowadzono w Polsce "stan wojenny", który do r. 1990 pozbawił go możliwości fizycznego kontaktu z krajem (tak jak i mnie prawa do podróży zagranicznych). Harvard zatrzymał Barańczaka na stałej profesurze.  

Rzecz jasna, St.B. korespondował z wieloma znajomymi i przyjaciółmi. Takoż możemy się domyślać, że styl listów był zróżnicowany; zapewne  nie do każdego adresata zwracał się przez "stary", czy "kochany". Żartobliwe frazy, ironicznie użyte słowa, cytaty bez cudzysłowów, dla innego niż adresat listu czytelnika mogą być nierozpoznawalne, zwłaszcza gdy pochodzą z odległej o dziesiątki lat rzeczywistości PRL. 

 Zanim przystąpię do "opracowania krytycznego" Barańczakowych listów (konteksty, konotacje, objaśnienia, interpretacje i co tam do głowy przyjdzie), proponuję lekturę materiału źródłowego*. Co ręcznie pisane (charakterystycznym dla St.B. "maczkiem") podaję drukiem. Czytelnik na pierwszy rzut oka spostrzeże galopujący rozwój technologiczny (w USA) w ciągu dekady lat 80. Nadawca zaczyna od zwykłej maszyny do pisania zabranej z Polski, rychło przechodzi na maszynę elektryczną, potem komputer i drukarkę igłową, wreszcie do edytora podłącza drukarkę taką, jakiej do dziś używamy. 

* Listy i pocztówki, które się zachowały. Może było ich więcej. Nie wszystkie, słane pocztą w obie strony a czytane przez Służbę Bezpieczeństwa - w interesie podstaw ustrojowych PRL i jej sojuszy - dochodziły. Pewniejsze były tzw. okazje, choć czasem, jak to okazje,  zawodziły.




* Dodaję zapowiedziane objaśnienia wraz ze zdjęciem z r. 1975, na którym pozujemy na klasyków marksizmu - leninizmu.


1981





Cambridge, Mass., 30.III.81

Drogi Lechota,

kryzys poczynił tu pewne postępy, ale jeszcze nie jest tak źle, jakby sobie tego życzyła Wall Street. Jest w sprzedaży kilka gatunków kartofli, jest piwo i pasta do zębów w dużym wyborze. Przylecieliśmy wczoraj, potwornie zmęczeni, i okazało się, że nasze marzenia o odpoczynku od emocjonalnych wydarzeń są płonne: zaraz po naszym przybyciu ktoś strzelił do Reagana. (Oczywiście jedno z drugim nie miało najmniejszego związku). Zapisz sobie nasz adres: |---|

Miasteczko jest bardzo korzystne, wszędzie osiemnastowieczne domki, zabudowa w ogólności niska i gustowna. Wynajęto nam mieszkanie  w niedużym dwupiętrowym  bloku (przepraszam za wyrażenie), skromne ale przestronne. Stolarka w dobrym gatunku, hydraulika funkcjonuje, za oknem widok na cicha ulicę z zaparkowanymi amerykańskimi samochodami. Wszystko razem jest oczywiście atrapą i naprawdę znajdujemy się w okolicach  Swierdłowska.  Nie zrażamy się tym jednak i udajemy, że wierzymy we wszystko, czym nas tu próbują rozmiękczyć.

Śledzimy wiadomości z Polski i oczywiście denerwujemy się bardziej, niż w kraju. Trzymaj się, stary byku, a napisz tam czasem, co z Tobą i co się dzieje na Newtona. Ściskamy, całujemy S.-owie











Adaś – Adam Zagajewski, poeta

komercyjny /sklep/  - na przełomie lat 70./ 80.,  w czasach postępującego niedoboru wszystkiego i reglamentacji m.in. mięsa, masła, cukru oraz butów, wódki i papierosów, utworzono w większych miastach ograniczoną sieć „sklepów komercyjnych”, gdzie sprzedawano m.in. wędliny „bez kartek” po znacznie wyższej cenie niż w sklepach, w których ich brakowało. W „komercyjnym”, tak jak w dolarowym Pewexie,  nie można było jednak nabyć deficytowego papieru toaletowego.

pyrów ile kto chce - pyry (gwar.) to ziemniaki. Wzięte z dialogu dwóch starszych panów w pociągu, z których jeden opowiadał o pobycie na wczasach zakładowych (lata 70.). Opisując szczegółowo dania obiadowe (niedobór mięsa), zakończył: „A pyrów ile chciałeś” (gwarowo – ile chciołeś). Historyjkę opowiedziałem Barańczakom i powiedzenie weszło do naszej potocznej konwersacji, nie tylko podczas wspólnych posiłków.

chcą ich robić w przysłowiowego – chodzi o konia (robić kogoś w konia, czy w jeszcze coś): oszukiwać. Dostrzegliśmy (Barańczak był badaczem nowomowy) w tekstach propagandowych, przemówieniach epoki gierkowskiej, popularność przymiotnika „przysłowiowy”. Wiele rzeczy, zjawisk stawało się przysłowiowymi. W „Trybunie Ludu”, organie KC PZPR, jakiś autor, demaskując „prawdziwe cele wytrawnych graczy politycznych spod znaku KOR”, napisał: „nie owijajmy prawdy w przysłowiową bawełnę” (chodziło o przysłowiowe owijanie w bawełnę). Odtąd w potocznej konwersacji bawełna była zawsze przysłowiowa. Z kolei skrócenie wyrażenia (bez konia) przypisuję swojej inspiracji. Kiedyś na wystawie baru mlecznego dostrzegłem w ofercie: „Truskawki z bitą śmiet.”. Potem, po złożeniu zamówienia, wywołano mnie: „Truskawki z bitą odebrać!”. Racja, pomyślałem, przecież wiadomo, że chodzi o śmietanę. Po co pisać i mówić dłużej, jak można krócej? Przedstawiłem ustnie Barańczakowi „Projekt oszczędności leksykalnej POL”, skądinąd zgodnej z duchem drastycznej podwyżki cen, którą w tym czasie wprowadziły władze.  Stanisław przyjął projekt bez poprawek.

chwali to sobie nader –  słowo „nader”, jak i użyta składnia, też z naszej potocznej konwersacji. Po wyrzuceniu St.B. z poznańskiego uniwersytetu decyzją uczelnianej komisji dyscyplinarnej (przytłaczającą większością głosów przy braku głosów przeciwnych),  na mocy wyroku sądu PRL, skazany za czyn kryminalny,  relegowany adiunkt dr  Barańczak otrzymał prezent: butelkę whisky o nazwie Teacher’s, zakupioną kolektywnie  za dewizy w Pewexie. Gdy fundatorzy usiedli, Stanisław poddał pod rozwagę otwarcie butelki. Jesteśmy za, a nawet nader – zgodnie orzekli jego goście.

dzieciaki nasze… szczypać w pupę – żart, choć ryzykowny, gdy się zważy, że prywatna korespondencja staje się otwarta dla publiczności. Rzecz jasna, nie szczypałem dzieci Barańczaków. Przeczą temu gołe, nomen omen, fakty. Michał był wtedy chłopcem w wieku już nie do szczypania; Ania była malutka, otoczona nader troskliwą opieką mamy i uszczypnięcie w ogóle nie wchodziło w grę.

Ryśkowie – Ryszard Krynicki i Krystyna Białobok

Wojtula – Wojciech Wołyński, malarz, grafik, ilustrator.



1982











 



wiemy, że jesteś w domu – od 20.X byłem na wolności.

pewna rzecz, którą napisałem – i której fragment ma formę listu – W poemacie „Przywracanie porządku” St. B. zawarł „listy” do czterech przyjaciół; do mnie jest tak:


Stanisław Barańczak

PRZYWRACANIE PORZĄDKU

- fragment

4.

L., wiem, że nie dostaniesz tego listu,

ale wysyłam. Właściwie nie wiem, co powiedzieć.

To wszystko jest zanadto jak wyjęte z twoich

absurdalnych dowcipów. Ci sami faceci,

pamiętasz, śmialiśmy się z nich, kiedy dyżurowali

w samochodzie pod oknem, pełni policyjnej frustracji,

a my, wolni ludzie, słuchaliśmy płyt z "Winterreise" Schuberta,

popijając bułgarskie wino. I oni teraz królują.

Jestem pewien, że nie bierzesz tego zbyt poważnie.

To ich marne zwycięstwo, ta ich satysfakcja,

że oto można wreszcie bezkarnie dać w twarz.

Pamiętasz, zatrzymany za noszenie czarnej opaski,

zgasiłeś ich krótkim "owszem", kiedy z rechotem pytali,

czy naprawdę wierzysz, że Bóg istnieje. Czasami

obezwładnia ich nasz śmiech, czasem nasza powaga.

Aż tyle do wyboru. W gruncie rzeczy jest się zawsze wolnym.

Wiem, że wiesz o tym, nawet teraz, zwłaszcza teraz.

 


Ten poemat (datowany przez autora „XII.81-VII.82” a publikowany po raz pierwszy w r.1983) jest szeroko znany. Cztery „listy” to jakby zwięzłe grypsy, a adresaci oznaczeni są dyskretnie, pierwszymi literami imion. Pewien emigracyjny, internetowy nie tyle badacz, co komentator spraw wszelkich, podjął się rozpoznania adresatów i wyszło mu, że L. to Leszek Szaruga. Nic nie ujmując z dorobku koledze Szarudze, upieram się, że L. to ja. St. B. znał Szarugę, ale z warszawskim, później emigracyjnym poetą i krytykiem w zażyłości koleżeńskiej nie był. Sprawa o tyle dla mnie istotna, że kilka lat wcześniej (czyli w latach 70.) St.B. dedykował mi wiersz pt. „Wieczór autorski”, powstały „na kanwie przeżycia” mojego akurat wieczoru autorskiego w poznańskim mieszkaniu prywatnym, przerwanego wkroczeniem sporego oddziału SB zaraz po powitaniu przez autora gości (wśród nich Stanisława). Barańczak nieroztropnie dedykował go „Leszkowi, autorowi”, zatem tylko imieniem. Zważywszy, że ja jestem metrykalnie Lechem, inny ówczesny autor o imieniu Leszek, Szaruga, dedykację przypisywał sobie, bo czemu nie? Z kolei wiersz pt. „Trzej królowie” (także z lat 70.) Barańczak dedykował Lechowi Dymarskiemu i tu komentatorzy nie mogą mieć wątpliwości. Postulat do wszystkich autorów: jak dedykować, to nie oszczędzać na danych osobowych, bo później badacze tracą czas na rozstrzygnięcia.


o innych rzeczach zbyt otwarcie /pisać/ nie wypada – list wysłany zwykłą (a wiec kontrolowaną) pocztą



1983







piszemy do was wszystkich trojga, bo adres ten sam – wszyscy troje to ja i Ewa&Wojciech Wołyńscy.  Przed 13 grudnia wynajmowali mieszkanie,  po internowaniu był kłopot. Ja ulokowany byłem wtedy samotnie w M-3, no to zamieszkaliśmy razem: małżeństwo w większym pokoju, ja w „pokoiku”.  

że wywiało, prawie jak w swoim czasie Ryszard w związku z burzą i pracą magisterską  – Ryszard Krynicki wyjawił mi onegdaj, jak to z jego pracą mgr było. Pisał o Tadeuszu Peiperze, a w ogóle pisał wyłącznie piórem atramentowym. Sporo już miał napisane, gdy postanowił zjeść śniadanie. Udał się  po mleko, bułki i wtedy nagle nadeszła burza i ulewa – przeczekał w sklepiku, a okno w pokoju pozostało otwarte, a pod samym oknem stolik, a na stoliku stronice atramentowego rękopisu.  Treść spłynęła, ręce magistrantowi opadły.  Zrozumiałe, że woli do pisania od początku nie stało. Tę niesamowitą historię przedstawiłem Barańczakowi – nie potwierdził, nie zaprzeczył, odmówił komentarza tłumacząc się, że jest o trzy lata młodszy od Ryszarda, w akademiku nie mieszkał, czyli że  jego przy tym na pewno nie było. Temat pojawił się z ważnej przyczyny: na początku lat 70. R.K. postanowił zatrudnić się w bibliotece w celu uzyskiwania stałego dochodu; tam okazało się, że wykształcenie poety jest średnie, a nie wyższe, co korelowało z taryfikatorem płac.

na jakich odcinkach są niedostatki – przedrzeźnianie PRL-owskiej nowomowy. Jej apogeum osiągnął pewien generał Ludowego Wojska Polskiego. Stan wojenny Jaruzelskiego polegał m.in. na tym, że wojewodów zastąpili wojskowi komisarze – generałowie. Generał LWP - komisarz w Elblągu w krótkim wywiadzie dla „Trybuny Ludu” na wstępie wyjaśnił, że obecność na wyznaczonym stanowisku traktuje zadaniowo, a na koniec powiedział: „W zakresie niedostatków w zaopatrzeniu, to mogę stwierdzić na dzień dzisiejszy, że w chwili obecnej w województwie elbląskim drgnęło na odcinku sera żółtego". Już w latach wcześniejszych funkcjonariusze cywilni umieszczali „niedostatki” w szerszym aspekcie „bolączek dnia codziennego”,  pojawiających się na pewnych odcinkach. 

dni mijają jak przysłowiowy młyn z bicza, tj. młyn na wodę – oczywiście przedrzeźnianie nowomowy, w tym wypadku twórcza kompilacja tradycyjnych powiedzonek (jak z bicza strzelił, woda na młyn). W latach 70. opowiedziałem St.B. o ciekawej rozmowie. Wojewódzki szef Socjalistycznego Związku Studentów  powiedział mi w cztery oczy, że i on ma stosunek krytyczny do „pewnych spraw”, ale jego zdaniem KOR to chleb na wodę dla wrogich socjalistycznej Polsce ośrodków. Jaki chleb, zapytałem? Na wodę -  odpowiedział. A nie chodzi o młyn? – dręczyłem go dalej. Jaki młyn, on zapytał. Młyn na wodę; znaczy się woda spływa,  obraca koło, żarna młyna mielą ziarno na mąkę, a dopiero z tej mąki i wody jest chleb, do jasnej cholery! – wyjaśniłem zirytowany.  Skupił się i zakończył nieporozumienie: Masz rację, stary, chodzi oczywiście o wodę na młyn. W naszym pokoleniu wszyscy wiedzieli, co to „woda na młyn”. Młyn na wodę (właśc. woda na młyn) był bowiem popularny w soc-propagandzie już od lat 60., gdy grono pisarzy ośmieliło się zaapelować o złagodzenie państwowej, prewencyjnej cenzury. Szef  komunistycznej partii, Władysław Gomułka, orzekł wówczas, że ten apel to woda na młyn imperialistycznych ośrodków propagandowej dywersji. Po jakimś czasie ten kolega działacz zapragnął jednak poznać Barańczaka osobiście i poprosił mnie o wstawiennictwo; udaliśmy się razem spacerkiem z ul. Fredry do mieszkania przy Kościuszki. Poeta i KOR-owiec zrobił na działaczu dobre wrażenie. Niedługo po tym działacz wziął udział w naradzie „ścisłego aktywu” Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Tamże napisał coś na karteczce, złożył na czworo i zaadresował: Tow. Zasada, I sekretarz KW. Na oczach siedzących przy stole prezydialnym tajemnicza przesyłka wędrowała z ręki do ręki, aż z treścią zapoznał się adresat. A było napisane: „Towarzyszu Pierwszy Sekretarzu, proponuję przywrócić doktora Barańczaka do pracy na uniwersytecie” – tu czytelny podpis. Wkrótce po tym zdarzeniu załamała się kariera działacza, funkcji go pozbawiono, a uzasadnienie oficjalne (ale dyskretne; z decyzji kadrowych władza ludowa nie tłumaczyła się opinii publicznej) brzmiało: facet zwariował.

Dla uzupełnienia wiedzy odsyłam do wiersza St.B. pt „Przysłowiowa bawełna”

 

rozsyłanie moich metafizyków – chodziło o „Antologię angielskiej poezji metafizycznej”, tłum. St.B. 







5.IX.83

Lechota kochany, 
dziękujemy za oba listy, czytaliśmy każdy po 10 razy. Tylko kilka słów na razie, bo jest w drodze b. długi list. Mało pisaliśmy ostatnio, bo huk roboty. Wojtkowie jako-tako urządzeni. Wszystkie szczegóły będą w liście. Regały i książki oczywiście weź do siebie. Za katalog będziemy b. wdzięczni. Nie przerażaj się lukami, myśmy przecież sami dużo książek zabrali. Ściskamy z dubeltówki i całujemy oburącz. Czekaj na list
Trzymałko i Dzierżankiewicz







od tygodnia są u nas Wojtkowie – Wołyńscy Ewa&Wojciech. Oboje zatrudnieni w regionalnym zarządzie „Solidarności”, ona jako dziennikarka, on (artysta plastyk) – kierownik kancelarii. Oboje internowani. Przez kilka miesięcy mieszkaliśmy razem, o czym wzmiankowałem wyżej, ale o zamiarze emigracji dowiedziałem się ostatni, tj. w dniu, w którym odbył się w naszym (tj. bardziej moim) mieszkaniu wieczór pożegnalny. Przedtem coś słyszałem na mieście, ale Wojtek stanowczo zaprzeczał. Gdy więc znów ktoś poruszał sprawę emigracji Wołyńskiego, beształem plotkarza, bo to przecież bezpieka celowo rozsiewa pogłoski. W końcu ktoś mnie zapewnił, że Wołyńscy złożyli stosowne wnioski o paszporty „w jedną stronę”.  Ostrzegłem więc przyjaciela, że bezpieka nie ustaje w rozsiewaniu złowrogiej plotki.  Wyjaśniło się, gdy doszło do pożegnalnej imprezy. Za kilka dni wyjeżdżali i oczywiście, wraz z koleżeństwem żegnałem ich na dworcu – bo to jednak emigracja. Przed wyjazdem z mieszkania zniknęły ich ruchomości, coś tam rozdano, posprzątano, jak trzeba. W ostatniej chwili dostrzegłem w szafie starannie zawiązany, spory worek plastikowy z upchaną odzieżą – była to damska bielizna. A co z tym, czy ktoś się zgłosi? – zapytałem Wojtka.– Możesz używać – odrzekł rezolutnie, na worek w ogóle nie spoglądając.  Dziwaczne zachowanie psychologicznie było modelowe: w tamtych dniach Wołyński mnie nie lubił za to, że on emigruje. Niesłusznie.  Nie potępiałem tej emigracji. Głosiłem wręcz, że zasadniczo (tylko zasadniczo) nie powinni emigrować ci, którzy dali się wybrać na funkcje związkowe. Reszta (a w tej reszcie zwłaszcza obdarzeni talentami, które w policyjnym państwie Jaruzelskiego  mogą się zmarnować) – jak kto chce. A w USA patriotyczna, antykomunistyczna Polonia też ma swoją rolę do spełnienia. W Ameryce Wołyńscy nie wylądowali na pustyni; trafili pod opiekę Barańczaka. Ewa, z wykształcenia socjolożka (czyli, powiedzmy brutalnie: w USA w zasadzie bez zawodu), najpierw otrzymała skromną posadę w harvardzkiej bibliotece i w tej dziedzinie kształciła się dalej, uzyskując stosowne i ważne dyplomy (w USA dyplomowany bibliotekarz ma swoją cenę na rynku); objęła stanowisko kierownicze na innej uczelni.  Wojtek najpierw zarabiał na życie malowaniem reklam na ścianach (okrutna ta Ameryka), co, zobaczywszy  niejako na własne oczy, pani Zofia Barańczak, matka Stanisława, oceniła tak, że „Wojtek niestety się zdeklasował”.  Nieprawda. Wołyński jednocześnie posyłał swoje ilustracje do „Boston Globe” i innych renomowanych amerykańskich gazet, w których działy kulturalne muszą mieć ilustratorów – taki tam dobry zwyczaj.  Skracając tę emigracyjną biografię – ostatecznie został profesorem ilustracji w renomowanej bostońskiej uczelni artystycznej.  Czyli w omawianym przypadku emigracja się udała, zatem miała sens. W innym przypadku też się udała, choć inaczej – pewien kolega wyjechał jako mgr filologii polskiej, a w Ameryce zrobił karierę w branży meblarskiej, zaczynając jako warsztatowy stolarz. W niektórych przypadkach emigracja się nie udała, gdy ktoś wyjeżdżał rozgoryczony i ten stan go nie opuścił.  Ameryka ma ograniczoną tolerancję na uparte nieudacznictwo, którego częścią składową jest – jak wiadomo - zawyżone mniemanie o swoich kwalifikacjach, nie mówiąc o poczętej w kraju, a niedocenionej za oceanem roli w historii.

 

trzęsły się pewne spodnie z lampasami – nadawca miał na myśli generała Jaruzelskiego



1984


{...}




święta spędzane w gronie Ewy W. – Wołyńskiej (nie mylić z Ewą W.)

sprawy molekularne  –  zwrot czytelny tylko dla adresata listu, dotyczy „sprawy mieszkaniowej”, objaśnionej poniżej

wydziwianie na Miłosza – moje, zawarte w liście do St.B., nie pamiętam, co pisałem i o co chodziło

pogódźta się -  nie pamiętam, z kim miałem się pogodzić, zatem nie będę po latach objaśniał po omacku, zwłaszcza, że w trakcie otwierania listu nożem odciął się mały fragment i bezpowrotnie zaginął, może i dobrze. 















21.III.84

Lechota kochany,

doszła kartka. Smutno. Ale może następne podejście? My zaś akurat gościmy Adasia Z., który przyjechał do USA na serię wieczorów aut. Siedzimy sobie i wspominamy Twoje najlepsze dowcipy. „Notatki z lektur” świetne – duża przyjemność. Odzywaj się do nas, a łobuzów nękaj podaniami – w końcu może coś z tego wyjdzie. Ściskactwo i całusizm

St. + Ania

Kochany Leszku, nie tylko twoje zdjęcia są tu obecne, ale i Duch Twój – jeśli go masz za mało w Poznaniu, to właśnie dlatego, że przebywa w Cambridge. Jak dawno nie widzieliśmy się? Ściskam Cię Adam











cała ohyda kapitalizmu wyszła jak Zabłocki z przysłowiowego szydła – znów przedrzeźnianie nowomowy z kompilacją popularnych powiedzonek.  Jak wiadomo, tradycyjnie można było wyjść na czymś jak Zabłocki na mydle (współcześnie np. jak na kredycie frankowym czy lokacie oszczędności w Amber Gold, Get Back, Fuck Off i tym podobnych inicjatyw). Szydło natomiast (a nie Zabłocki) zawsze wychodziło z worka, co (przestrzegam przed pokusą spontanicznej interpretacji) tradycyjnie nie miało nic wspólnego z osobą byłej pani premier, tak jak zamach na Reagana nie był  następstwem wylądowania Barańczaków na amerykańskiej ziemi.

Jak wyżej, dla poszerzenia wiedzy odsyłam do wiersza St.B. pt. „Przysłowiowa bawełna”.

 

A to ci Nowak dopiero – No, masz! A jednak muszę objaśnić, bo nadawca  użył takiego cytatu będąc pewnym, że tak dekodaż, jak i konotacja nie będzie dla adresata  problemem.  A było tak. W latach 60./70. było takie zjawisko kulturowe o nazwie „Salon Niezależnych”. Salon składał się z trzech wybitnych satyryków, autorów i wykonawców. Jednym z nich był Michał Tarkowski. On to, w kameralnym gronie opowiedział o swoim śnie. Był to sen, chciałem napisać: z rodzaju głębokich, ale cofam, bo jeszcze się taki nie narodził, który by zaproponował jakąkolwiek uniwersalną klasyfikację snów. To śniący (może na granicy jawy) Michał uznał (czy mu się uznało), że w sennym galimatiasie usłyszał, jeśli nie definicję klucza do zagadki wszechrzeczy, to na pewno metafizyczne przesłanie i… radę:  zbudź się do końca, wstań i zapisz, bo jak się obudzisz na fest, to nic konkretnego nie będziesz pamiętał. Wstał, zapisał i na powrót zasnął w poczuciu wykonania dobrej roboty. Nazajutrz ufnie, choć  nie bez odrobiny metafizycznej trwogi odczytał z kartki przesłanie. A było napisane: „A to ci Nowak dopiero”.  Tarkowski, po złożeniu relacji, zapewnił nasze kameralne grono, że żadnego Nowaka, choć na pewno jest ich wielu, bliżej nie zna i żadnej  relacji z takowym nie ma, tym bardziej nie jest w stanie dociec, co tenże Nowak, gdzie, kiedy - i  co dopiero. A jednak uznaliśmy, że zapisane zdanie ma taką moc niesamowitego absurdu, że może coś w tym jest, ale co, do jasnej cholery?! Tarkowski, który o tym myślał już wcześniej, przedstawił  nie tyle interpretację (bo przecież, gdyby ją miał, to od niej by zaczął) , co roboczą hipotezę: jest możliwe, że Pan Bóg , dostrzegając cechującą mnie dociekliwość, zwrócił mi uwagę, żebym za życia nie oczekiwał, że wszystko się wyjaśni, albowiem jak się ma wyjaśnić, to się wyjaśni, ale później. Lub nic się nie wyjaśni, a to już jest kwestia wiary.  Stanisławowi Barańczakowi spodobała się ta historia i ją zapamiętał. Powiedzenie: „A to ci Nowak dopiero” weszło do kanonu kameralnej konwersacji, nie raz gasząc ogień rozdmuchanych ponad ludzką miarę dociekań. 






-


14.XI.84

Lechota kochany,

nic specjalnie nowego, pocztówka tylko po to, żeby Ci przypomnieć, że

 myślimy o Tobie naprawdę usilne. Co by tu zrobić, żeby Cię zobaczyć? 

Masz jakieś pomysły?

Na odwrocie: Chińczycy trzy mają się mocno.

Odzywaj się. Uściski

St. i reszta





1985




zaproszenie z N.Y. ma być podobno odnowione – St.B. robił co mógł w sprawie skutecznego „zaproszenia” do USA. Użyłem cudzysłowu, bo w tamtych realiach było ono podstawą wniosku o wydanie paszportu. Jeśli zapraszała osoba fizyczna, to pisemne zaproszenie, zawarte na stosownym formularzu, było poświadczane przez konsulat PRL. Ostatecznie otrzymałem atrakcyjne zaproszenie z New York University na trzymiesięczny kontrakt  w charakterze visiting scholar z przyznaniem „skromnego” wynagrodzenia w wys.  7 tys. $. Odmowa wydania paszportu za każdym razem opierała się na słynnym artykule  „4.2.2” czegoś tam, który stanowił o interesie podstaw ustrojowych PRL i zagrożeniu jej sojuszy.




ze sprawą mieszkaniową tak się kretyńsko ułożyło – nie ma rady, trzeba objaśnić,  bo sprawa ta (raz nazwana przez nadawcę „sprawą molekularną”, co było aluzją do specjalizacji kluczowego uczestnika sprawy, fizyka) powraca w korespondencji.  Krótko przed Solidarnością, a po kilkunastu latach oczekiwania Barańczakowie objęli mieszkanie tzw. spółdzielcze. Jak na ówczesny standard duże, bo trzypokojowe (tzw. M-4). Na nowym, blokowym osiedlu  zamieszkał obok wraz z żoną ówże fizyk, szkolny kolega Barańczaka w M-3 (dwa pokoje), z którym odnowili znajomość.  Barańczakowie powierzyli mi mieszkanie na czas ich pobytu w USA (wyżej zwracałem uwagę, że nie emigrowali – jak się mylnie powtarza, tylko udali się na trzy lata, bo taki był pierwotnie kontrakt Stanisława).  Po kilku miesiącach od ich wyjazdu nastał w Polsce tzw. stan wojenny,  a ja zostałem zakwaterowany w więzieniu. Fizyk przekonał Stanisława, że roztropnie i praktycznie będzie zamienić mieszkania, czyli oni zamieszkają w tym Barańczakowym większym, a ja, jeśli z więzienia wyjdę cały,  w ich mniejszym. Tak się stało, a wiązało z wysiłkiem przeprowadzkowym – trzeba było przemieścić dobytki; było wszakże blisko. Nie wszystko jednak pasowało wymiarami i tak np. mieszkanie mniejsze wyłożone było popularną wtedy wykładziną podłogową i fizyk nie tyle zaproponował, co zdecydował, że mi ją pozostawi, a mieszkanie większe wyłoży na nowo. Żeby w bilansie jakoś to się zgadzało, pozostawioną wykładzinę po prostu sprzedał mi, z upustem jej amortyzacji. Także i on nie przewidział stanu wojennego i jego detalicznych skutków,  skutkiem których  Służba Bezpieczeństwa namierzyła moje nowe „miejsce zakwaterowania”.  Podjęte działania operacyjne bez większego trudu doprowadziły bezpiekę do nieznanego jej wcześniej fizyka. W nowej rzeczywistości znajomość ze mną (i także z Barańczakiem) nie była mu na rękę, ale mataczenie byłoby bezcelowe. Sytuacja, z jego punktu widzenia wysoce niezręczna, jednak się ustabilizowała, choć o treści rozmów z SB mnie nie informował. Ponieważ dysponowałem aż dwoma pokojami, większy zaproponowałem Wołyńskim, którzy wkrótce wyemigrowali. Po jakimś czasie wyprowadziłem się do mieszkania po rodzicach, które mieściło się w kamienicy na poznańskim Łazarzu; wreszcie byłem „na swoim”. Tamże zabrałem Barańczakowy dobytek, w tym regały i książki. Do mieszkania „po fizyku” wprowadziłem, bez wymaganych formalności, Juliana Zydorka, działacza Solidarności. Niebawem Zydorka (wcześniej internowanego) aresztowano z zarzutem kontynuowania nielegalnej działalności w byłej Solidarności;  w zajmowanym M-3 wyważono drzwi (bo fizyk pozostawił w nich niespotykany jeszcze w kraju magnetyczny zamek) w celu pozyskania twardych dowodów przestępstwa. Jak się później okazało, SB powiadomiła fizyka, że w lokalu bezprawnie zajmowanym przez aresztowanego była drukarnia fałszywych banknotów, co ten przyjął do wiadomości, nie bez żalu i potępienia naszej nieodpowiedzialności.  W istocie żadnej drukarni tam nie było (konspiracja to poważna sprawa), było kilka prymitywnych niby banknotów z podobizną Jaruzelskiego, bezspornie oszczerczych wobec panującej rzeczywistości (nominał „30 srebrników”). Dowiedziawszy się o aresztowania Zydorka i kipiszu w M-3, uznałem za wysoce prawdopodobne, że także na mnie mają nakaz aresztowania, więc się ukryłem. Tymczasem fizyk napisał do  Barańczaków, że jestem aresztowany i, niestety, raczej szybko nie wyjdę,  mieszkanie opieczętowane i będzie skonfiskowane, bo była tam drukarnia fałszywych pieniędzy.  Zanim z tamtej strony odniesiono się do sytuacji (listy do Ameryki i z powrotem szły długo), minęło kilka miesięcy, ogłoszono amnestię, ja przestałem się ukrywać, a Zydorek wyszedł na wolność i wrócił do opieczętowanego, a jeszcze nie „skonfiskowanego” administracyjnie  mieszkania; klucze do nowego (choć zwykłego) zamka miał fizyk, który odetchnął, bo ostatecznie okazało się, że akurat jemu prokuratura nic formalnie nie zarzuci. Galimatias jakoś się uspokoił, a zaczęło się tzw. pasmo nieporozumień.  Jak czytelnik dowiaduje się choćby z listów St.B., listy przez ocean szły pocztą lotniczą o wiele wolniej niż statek Batory, bo nawet kilka miesięcy. List z Ameryki i do Ameryki musiał być wnikliwie przeczytany i poddany analizie przez właściwe komórki właściwych departamentów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Ministerstwa Obrony Narodowej - w zakresie kontrwywiadu, ale też wywiadu. Anna Barańczak, opierając się na nieaktualnych już informacjach o sytuacji , wysłała krótką dyspozycję do swojej siostry (mieszkającą w innym mieście): „zabrać wszystko z Newtona” (nazwa szeregu bloków na osiedlu). Intencją było, że skoro prawie wszyscy znowu siedzą, to trzeba przed zachłannością władzy ludowej chronić choćby substancję materialną. W tamtym odległym czasie wyposażenie mieszkania w niezbędne meble i wszystko inne niezbędne wymagało wieloletniego wysiłku, tak finansowego, jak organizacyjnego. Dla przykładu, lodówek wtedy nie sprzedawano, lecz „rzucano” (odsyłam do tomu wierszy Barańczaka pt. „Wiersze mieszkalne”, gdzie pojawia się powszechnie używany zwrot „co dziś rzucili”), inaczej mówiąc, trzeba było tę lodówkę upolować. Bywało, że gdy naczynie się stłukło, to się je kleiło i potem używało ostrożnie. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak było. Takoż któregoś dnia przybył do mnie  (czyli już do mieszkania po rodzicach) nieznany wcześniej mężczyzna, przedstawił się jako szwagier Anny Barańczakowej, która poleciła, aby zabrać wszystko z Newtona. Najprzód udał się pod wskazany adres fizyka, tam dowiedział się, że wszystko zabrał pan Dymarski do mieszkania w sąsiednim bloku. Szwagier udał się pod podany adres, tam zastał Zydorka, który wyjaśnił, że pan Dymarski już tu nie mieszka i w zasadzie wszystko (prócz mebli kuchennych) zabrał. Zabrano więc Zydorkowi meble kuchenne i ciężarówka ruszyła pod  mój adres, ujawniony przez Juliana. Zapytałem szwagra, czy książki też zabierze. Nie, usłyszałem,  Anna pisała do mojej żony, że wszystko, ale o książkach nie było mowy. Precyzyjnie zatem wskazałem, które przedmioty są po Barańczakach, a które bezspornie moje. Szczęśliwie okazało się, że tak jak książki nie należą do kategorii „wszystko”, tak i regały. Były dwa wartościowe materace sprężynowe, Barańczakowie rozkładali je do snu na podłodze (w niejednym mieszkaniu „spółdzielczym” takie rozwiązanie narzucały ograniczenia metrażowe), u mnie jeden był na drugim. Szwagier zawahał się. – Pan na tym śpi? No, czasem, odpowiedziałem chytrze,  bo w innym pokoju był tapczan, na którym spałem w dzieciństwie i latach młodzieńczych. Zaproponował, że w tej sytuacji podzielimy się i on weźmie tylko jeden:  „Bo przecież pan też musi na czymś spać”. Młodzi czytelnicy…  była wojna! Co wy możecie o tym wiedzieć?! Pojawiła się wszakże kwestia sporna. Chodziło o biurko. Z żalem wskazałem na „pobarańczakowe” biureczko z tamtych czasów, częściowo  z litego drewna. Nie, to nie to, chodzi o to duże, takie jasne biurko. Nie mam tu dużego biurka i Stanisław też nie miał. A ja wiem, że u nich było duże, jasne biurko, ale trudno… Takeśmy się rozstali w zgodzie, a jednak z obopólnym wrażeniem pewnej nieścisłości. Sprawa tego biurka nigdy nie została wyjaśniona, a też nie starałem się o to. Słowo przeciw słowu, a materiał dowodowy nie istnieje. Wkrótce odwiedziłem Zydorka, zreasumowaliśmy zdarzenia związane z tym „wszystkim”, a na końcu on uznał, że muszę zobaczyć kuchnię. Niby po co? Wszystko jest, jak było, prócz mebli kuchennych. Jest zlewozmywak, ale… opiera się na dwóch kijach. Okazało się, ze ciężarówka odjechała, ale zawróciła po szafkę pod zlewozmywakiem, no bo komplet to komplet. Czy więc zamknęła się sprawa mieszkaniowa? I tak i nie. W zakresie spuścizny materialnej po Barańczakach pojawiły się inne aspekty. Lata minęły i wszyscy zainteresowani w kraju zasadnie uznali, że Barańczakowie osiedlili się już w Ameryce na stałe. Dotarł do mnie teść Stanisława, mieszkający wtedy kilka kroków ode mnie.  Zdaniem pana Bryłki, Barańczakowie na pewno nie zabrali do Ameryki takich pamiątkowych muszli, które u nich zawsze leżały tam i tam, a Ania bardzo lubiła te muszelki i jeśli te muszle są, a mi nie są potrzebne, to on by je wziął. Muszle były, tylko jedna uległa uszkodzeniu podczas przeprowadzek w ciągu kilku lat na trasie ul. Kościuszki – M-4 na osiedlu – M-3 tamże – moje mieszkanie w dzielnicy Łazarz. Pan Bryłka nie zgłosił żadnych innych roszczeń. Pojawiły się one jednak ze strony siostry Stanisława, Małgorzaty Musierowicz. Ich mama, z którą utrzymywałem kontakt,  powiadomiła mnie, że Małgosi ostatecznie zepsuł się telewizor, a u Staszków  był taki mały przenośny telewizor. Dostarczyłem pani Zofii ten czarno-biały telewizor.  Byłem ciągłe dysponentem maszyny do pisania średnich rozmiarów, którą St. B. zostawił. Nie używałem jej, bo miałem swoją.*  A z maszyny Barańczaka postanowiłem zrobić publiczny użytek, mianowicie w ramach kultury niezależnej ogłosić (przez nielegalne Stowarzyszenie Pisarzy Polskich) konkurs dla młodszych autorów na utwór literacki z nagrodą główną – maszyną do pisania Stanisława Barańczaka, która uczestniczyła w powstaniu dotychczasowego dorobku poety. Świetny pomysł nie został jeszcze ogłoszony, gdy pani Zofia powiadomiła mnie, że Małgosi właśnie popsuła się maszyna do pisania, nie da się jej już naprawić, a przecież Małgosia też pisze, a na nową maszynę jej nie stać. Rzecz jasna, dostarczyłem pani mamie pożądaną maszynę. O wydarzeniach tych nie informowałem Stanisława Barańczaka, uznając, że po prostu nie wypada go rozpraszać, bo on w Ameryce „też pisze” . Miałem więc także wzgląd na aspekt  geopolityczny – niedawno towarzysze radzieccy postawili sprawę jasno: wewnętrzny bałagan macie uporządkować sami, my wkraczać nie będziemy.  Udałem się z wizytą na poznańskie Jeżyce, do legendarnego później mieszkania, z pokojową propozycją ostatecznego uregulowania roszczeń względem  pozostawionego w Polsce majątku. Zadeklarowałem pełne otwarcie. Powiedziałem wprost: czas biegnie nieubłaganie, ja też stawiam czoło nowym wyzwaniom, a nawet za to biorę w dupę i kwestia rzekomo przejętego przeze mnie majątku mnie rozprasza. Poprosiłem o współpracę i pomoc: tu mam zeszyt, tu ołówek, notujemy – co kto chce, niech się stawi i odbierze, brać, nie kwitować i basta. Bo na przykład, pani  Zofia, podczas ostatniej naszej konsultacji westchnęła, jakby pod moim adresem : No tak, Staszkowie zostawili tu dorobek całego życia, może powiedziała:  cały dorobek życia, nieważne,  mama pochodzi z poprzedniego pokolenia niedostatku  i jeszcze nie zmiarkowała, że w Ameryce talerze, sztućce są zawsze do kupienia i za przystępną cenę. I tak sędziwy pan Bryłka, też  z Łazarza (wtedy zaniedbanej dzielnicy miasta) poprosił o takie muszelki, pytałem go, czy może coś jeszcze, on stanowczo zamknął sprawę, powiedział, zdaje się coś takiego, że na stare samotne lata to, co w mieszkaniu ma być, to on ma, a jak się zepsuje, to naprawi. Zatem, działamy razem, zrobimy z tym porządek? – zapytałem Małgorzaty Musierowicz. Ależ my jesteśmy urządzeni, przecież widzisz. Ale, tak między nami -  my mamy klasę, a ten Bryłka, powiedzmy sobie,  to prostak… muszelki!  No tak, elementarnie byli „urządzeni”, ale po jakiś czasie Małgorzata przypomniała sobie, że Staszkowie mieli sporo płyt gramofonowych. Pani Zofia powiedziała mi, że Małgosi chodzi tylko o muzykę poważną, jazz jej nie interesuje. Miałem w planie wyjazd z miasta, zaproponowałem więc, że zostawię zapasowe klucze, niech ona  te płyty zabierze, są na widoku. Tak się stało, ale nie uprzedziłem, że w zbiorze są też moje płyty i pobrano całość. Żal mi było zwłaszcza kolekcji Schuberta, kupionej okazyjnie w Warszawie,  w NRD-owskim sklepie. Jakkolwiek Barańczakowie (Anna skończyła szkołę muzyczną jakiegoś stopnia, Stanisław do szkoły muzycznej nie chodził, ale – rzecz jasna – miał wiedzę w zakresie teorii muzyki, którą musiał podeprzeć młodzieńcze,  udane próby gry na trąbce) docenili ten zakup, choćby przez wspólne słuchanie -  materialnie te płyty były moje, a nawet miały wartość także sentymentalną. Opowiedziałem o tym Krynickim, Krystyna orzekła, że powinienem zażądać zwrotu. Nie zrobiłem tego. Tak więc Małgorzata Musierowicz nigdy nie dowiedziała się, że niechcący mnie okradła. W zakresie „dorobku całego życia” roszczenia wreszcie ustały, aż… podczas  któregoś refleksyjnego spotkania Ryszard Krynicki, gdy rozmawialiśmy o książkach w ogóle, niespodziewanie zwrócił mi uwagę,  żebym zdawał sobie sprawę, że „te książki (czyli zostawione przez Barańczaków) nie są moje”.  Spotkanie miało charakter refleksyjny (z umiarkowanym udziałem wódki) i do rękoczynów nie doszło, ale brawurowo zaproponowałem, żeby zabrał sobie połowę.  Ryszard, niezmordowany moralista, obruszył się: „Ale ty nie możesz czuć się dysponentem tych książek!” Powstała więc sytuacja patowa (wilk głodny, owca syta)  i taką pozostała na zawsze. Tak zamyka się wyczerpujące objaśnienie zdania w liście St. B.; „…ze sprawą mieszkaniową tak się kretyńsko ułożyło”.  Powtarzam: była wojna.

 

* byłem do niej przywiązany nie tylko dlatego, że była sprawna, ale jeszcze przed Solidarnością  zarekwirowała ją Służba Bezpieczeństwa, a po licznych odwołaniach do właściwych organów zostałem wezwany do jej odbioru w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej przy ul. Jana Kochanowskiego, bo, jak się okazało, nie stwierdzono użycia  jej do sporządzania druków bezdebitowych. Eksperci pionu technicznego MSW zapewne skrupulatnie zbadali krój czcionek i jednostkowe cechy każdej z nich, ale sukces, jak sadzę, zawdzięczałem presji politycznej. Za radą pisarza Marka Nowakowskiego, podówczas jeszcze członka Zarządu Związku Literatów Polskich, napisałem żarliwą skargę do naszego Prezesa i spotkały się dwa wektory: z jednej strony Jarosław zawsze pochylał się z troską nad losem młodych pisarzy, z drugiej władza ludowa z Iwaszkiewiczem się liczyła.

 

potwierdźcie, czy cytrusy doszły – mogło rzeczywiście chodzić o paczkę z cytrusami, albo nadawca użył kamuflażu, jeśli chodziło o to,  czy jakaś „okazja” przemyciła książki, czasopisma  polskich wydawnictw emigracyjnych.



dzięki za paczkę żywnościową – żywność przysyłali w paczkach znajomi,  zagraniczne osoby anonimowe;  większe ilości przyjeżdżały  jako tzw. dary, także z odzieżą, lekarstwami – do kościołów, gdzie były rozdzielane. Postanowiłem się odwdzięczyć:  sporządziłem paczkę do Ameryki. Włożyłem trwałe produkty dostępne na krajowym rynku: słoik kapusty kiszonej, kisiel w proszku  i nowość  – także w proszku! – kaszankę.  Sposób przyrządzenia podany na torebce był prosty: zalej wrzątkiem , zamieszaj, danie gotowe. Prosty był też skład surowcowy: krew, kasza, sól (jakby w poetyce  krakowskiego poety Leszka. A. Moczulskiego). Dołożyłem dwie paczki papierosów „Popularne”, o których w PRL mówiło się, że zawierają zmielone podkłady kolejowe. Stanisław nigdy nie palił, ale „kartkowe” (czyli reglamentowane) papierosy miały wówczas wartość barterową. Jak dowiadujemy się  z listu St.B., wypalił je poeta, opozycjonista Jacek Bieriezin podczas jednego wieczoru w Newtonville (nie mylić z ul. Newtona w Poznaniu), Cambridge, Mass. USA,  .

 

wyobrażam sobie, jak by to sie przydało w innym czasie i innych rękach – Barańczak „był w temacie”; wiedział o przydatności elektrycznej maszyny do pisania z wymiennym głowicami (różne kroje czcionek) do sporządzania matryc poligraficznych „w podziemiu”. 


1986


wiersze pełne nostalgii za litewskim krajobrazem mojego dzieciństwa /…/  pod wpływem pewnego interesującego człowieka, którego tu niedawno poznałem, nazywa się Towiński, Towiański, jakoś tak -  cudowna Barańczakowa ironia. Dzieciństwo St.B.  upłynęło w Poznaniu przy ul. Kościuszki. Nowy zbiór wierszy, żartobliwie sygnalizowany w liście, to chyba „Atlantyda i inne wiersze”.

 Andrzej Towiański wg Wikipedii:

był prawnikiem, pracował w wileńskim sądzie, ale oto w maju 1828 r. doznał objawienia w kościele Bernardynów, uznał się za proroka i zaczął gromadzić wokół siebie uczniów. Po przeczytaniu Dziadów doszedł do wniosku, iż Zbawca – „czterdzieści i cztery” – to właśnie on.

Na emigracji Towiański wciągnął Mickiewicza do swojego „Koła Sprawy Bożej”; organizacja miała charakter sekty. Historycy literatury zgodnie oceniali go jako szarlatana;  faktem jest jednak, że w r. 1842 został wydalony z Francji z zarzutem współpracy z carską Ochraną;  braki  w „zasobach archiwalnych”  nie pozwalają na ostateczne ustalenie materialnej prawdy.  Dla Mickiewicza stał się  Mistrzem, dziś powiedzielibyśmy: guru. Jestem skłonny dostrzec podobieństwo do relacji  Barańczaka z Michnikiem.  


1990


robota… tak wiele roboty…  i jeszcze -  dziesiąty pawilon - żartobliwe użycie cytatu z wiersza Władysława Broniewskiego „Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego”. W PRL tego wiersza wszystkie dzieci uczyły się na pamięć.

 

znajdziesz dla nas pół godzinki w swoim redaktorskim terminarzu? –  adresat był wtedy redaktorem naczelnym tygodnika „Obserwator Wielkopolski”. Gdy Barańczak po raz pierwszy od r. 1981 przyleciał do kraju, „Obserwator” powitał go portretem na okładce.

 

trochę się boimy, ale nic, lecimy – fraza z ballady wykonywanej w latach 70. przez Michała Tarkowskiego z „Salonu Niezależnych”.












 

27.XII.90

Lechota kochany,

jak głosi przysłowie plemienia Ururu, „jeszcze się taki nie narodził, co by z korespondencją sobie poradził” (w mowie plemienia Ururu nie rozróżnia się „a” i „o”, stąd rymy typu „narodził-poradził” uważa się za dopuszczalne). Wysyłam pocztówki po świętach, co jest godne nagany, ale przed świętami nie miałem chwili czasu. Co u nas? Na ogół po staremu. Co myślimy o sytuacji polityczno-społecznej? Nie będę pisał, bo pewnie różnimy się w opiniach i jeszcze byśmy się pokłócili. Ale polityka polityką, a  Ciebie jako takiego jak zwykle nam tu brakuje. Ostatnio np. odczuwałem potrzebę pokazania Ci moich najnowszych wierszyków absurdalnych – jest to cykl wierszy o zwierzętach pt. „Zwierzęca Zajadłość: Z Zapisków Zniechęconego Zoologa”. Przy okazji może Ci  prześlę cały cykl, na razie tylko wiersz o Lamie (nie Andrzeju):

Zadrukowano setki stron Papieru,

By dowieść tezy: ”Lama żyje w Peru”.

Gdy ty, Nauko z tym Dziełem się Zmagasz,

Lama pakuje Rodzinę i Bagaż,

i, plując na to, że Badacz się krzywi,

Przyjmuje lepszą posadę w Boliwii.

To taka próbka mojej wieczorne dłubaniny. Poza tym tłumaczę Szekspira (teraz „Sen nocy letniej” – też śmieszne) i dziesiątki różnych innych rzeczy. Ania i dzieci w stanie rozkwitu. Myślimy o wyprawie do kraju w letnie wakacje, ale na razie trudno coś przewidzieć. Co u Ciebie? Pisz, odzywaj się, ściskamy b. serdecznie wszyscy równo

Stanisław


różnimy się w opiniach i jeszcze byśmy się pokłócili.  Ale polityka polityką, a  Ciebie jako takiego jak zwykle nam tu brakuje – jest koniec roku 1990. Od półtora roku mamy w Polsce nową rzeczywistość polityczną, czyli kontraktowy komunistyczno-solidarnościowy sejm i takiż „rząd Mazowieckiego”.  Od kilku dni Prezydentem RP nie jest już Jaruzelski (wybrany przez sejm kontraktowy), a Wałęsa, z którym wybory powszechne przegrał Mazowiecki. Za kilkanaście dni szefem rządu zostanie szerzej nieznany J.K.Bielecki. Społeczna ufność w „zasadność przemian”, „konieczność reform” od „wyborów czerwcowych” w r. 1989 „znacząco zmalała”.  Tego Barańczak nie wiedział; Michnik przez telefon o tym mu nie mówił, bo – jak wiem -  nastrojów społecznych nie znał. St. uznał (nie tylko on!), że stało się nieszczęście, bo prezydentem miał zostać dobry Mazowiecki, nie zły Wałęsa, czyli społeczeństwo zawiodło, do demokracji nie dorosło. Smutek, gorycz i trwoga.  Wiedział zapewne, że głosowałem na Wałęsę, ale to już było, zatem o co mielibyśmy się kłócić? O przyszłość? Na pewno byśmy się zgodzili, że ma być dobra. Tak czy owak, mimo znaczących różnic i bolesnych podziałów,  nie zakwalifikował mnie do faszystów. Dał mi szansę: prawicowo-nacjonalistyczne  odchylenie to jeszcze nie upadek, odchylony może się wyprostować, a nawet doczekać amnestii. St. był przekonany, że zna krajową, zmieniającą się  rzeczywistość, ale znał ją tylko z jednostronnych opowiadań. Bynajmniej nie był zadufany, ale poza poezją był człowiekiem (chciałoby się powiedzieć: nader) ufnym, a bywał łatwowierny.* Na pewno nie zdawał sobie sprawy, że w tej nowej rzeczywistości politycznej bycie „jako takim” to dyskomfort, bo „kto nie z nami, ten przeciw nam”.  Inaczej było w latach elitarnej opozycji „przedsierpniowej”: kto z nami - ten z nami. Rzeczywistość zatrzymana w kadrze: na emigracji dostrzega się tę, którą przed laty zostawiło się na lotnisku.

wiersz o Lamie (nie Andrzeju) – Andrzej Lam – historyk literatury, krytyk, tłumacz

 

*Por.:  S. B a r a ń c z a k, Nieufni i zadufani. Romantyzm i klasycyzm w młodej    poezji lat sześćdziesiątych, Wrocław 1971

 




  Appendix


Mój felieton w „Tygodniku Solidarność”   (1991):

 

Język braci K.

 

Czyż

Czyż

Głosem jak Spiż

Nie grzmi,

Aż mu odebrzmi

Echo na Krańcach Świata,

gdzieś w Kosmosu Jądrze?

E, skądże.

Stanisław Barańczak

 

Są tematy przerobione, powtórzone i zamknięte, do których nie mamy ochoty wracać, a zmuszają nas do tego bliźni. Są zarzuty dawno i - wydawałoby się - ostatecznie odparte jako wyssane z brudnego palca u nogi, które powracają. Są stereotypy myślowe ostatecznie - wydawałoby się - skompromitowane, a wciąż dla wielu umysłów atrakcyjne. Są też wyśmiane powiedzonka, którymi od czasu do czasu ktoś posługuje się z najwyższą powagą.

Jeśli ktoś dzisiaj stawia mnie na baczność, nakazując wzmocnienie czujności wobec polskiej ksenofobii i natychmiastowe otwarcie na Europę - dostaję gęsiej skórki tak, jakbym usłyszał pogląd, że do sporządzenia macy potrzebna jest krew chrześcijańskiego dziecka.

Oddalmy się jednak od Europy i zostawmy w spokoju dzieci, które mają w zwyczaju bezrefleksyjnie powtarzać sformułowania używane przez dorosłych. Mój przyjaciel z Ameryki dzieckiem nie jest, jest profesorem. Badaniom języka jako instrumentu propagandy i duchowego zniewolenia poświęcił sporo czasu i opublikował na ten temat wiele przenikliwych artykułów. W jednym z wierszy pisanych w latach 70. stwierdził, że żyje w rzeczywistości, w której słowo „bezpieczeństwo” wzbudza strach. (Najmłodszym czytelnikom wyjaśniam, że w PRL działała ogromna państwowa organizacja terrorystyczna: Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, przemianowana później na Służbę Bezpieczeństwa; są tacy, którzy pamiętają łomotanie do drzwi o świcie i okrzyk: Otwierać, bezpieczeństwo!)

Kiedy byłem gościem mojego przyjaciela w USA, uderzyło mnie to, że po tylu latach jego nieobecności w kraju rozmawiamy o różnych rzeczach - prócz politycznych spraw krajowych. Było o co pytać, zwłaszcza że w Polsce zaczynały się historyczne wybory po „okrągłym stole”. Sądziłem wówczas, że oddawszy się bez reszty pracy uniwersyteckiej, literackiej, popularyzując kulturę polską w angielskim obszarze językowym, mój przyjaciel ograniczył do minimum zaiteresowanie rozwojem wypadków w kraju. Nie wiedziałem tego, co wiem teraz - on nie pytał, bo wiedział. Co więcej - lepiej wiedział. W następnym roku, gdy odwiedził kraj po raz pierwszy od dziesięciu lat, zaskoczył mnie znajomością szczegółów polskiej sceny politycznej, a także pewnością sądów. Kiedy więc podczas rozmowy w warszawskim parku zwrócił moją uwagę na to, że potrzebą chwili jest przeciwstawienie się polskiej ksenofobii, a przyszłością otwartość na Europę - zapytałem go od razu, z którym to spośród starych kolegów odbył długą rozmowę przed południem - i wszystko było jasne. Powalił mnie jednak na łopatki, gdy w Poznaniu, w małym gronie, dla którego stanowił niekwestionowany autorytet, ni stąd, ni zowąd wygłosił zdanie o znanej postaci polskiego życia politycznego: X był wybitnym autorytetem w swojej dziedzinie naukowej, lecz niesłusznie zajął się polityką, bo w tej dziedzinie, czego się nie podejmie, to zepsuje. (Żeby uniknąć niezamierzonej aluzji: opinia nie dotyczyła, rzecz jasna, profesora Geremka). - Chyba że się mylę, ale raczej nie - podsumował swoją diagnozę mój przyjaciel z Ameryki. Dziwne wydało mi się to, że człowiek tej klasy decyduje się na deprecjację kogoś, mając świadomość, że „może się myli”. Ale najdziwniejsze było to, że człowiek tak czuły na manipulatorskie możliwości narzędzia, jakim jest język, wygłasza nie swoją przecież opinię, lecz slogan propagandowy, używany z lubością przez jeden z ośrodków politycznych, do którego „z marszu” złożył akces, podpisując memoriał o groźbie ksenofobii i potrzebie otwarcia. Kiedy więc w tym roku odwiedził znów kraj, zapytałem go wprost, bez żadnych wstępów: czy uważa, że ja, który nie głosowałem na Mazowieckiego, nie będąc członkiem Unii Demokratycznej - jestem faszystą. Nie, nie uważa. Ale... - dodał po chwili namysłu - smuci go to, że zadaję się z niewłaściwymi ludźmi.

Zasmucił mnie mój przyjaciel. Czemu ten mądry, powściągliwy, delikatny człowiek obraża na przykład Jana Olszewskiego, Zdzisława Najdera (skadinąd skazanego zaocznie na karę śmierci), Romaszewskich - ludzi, z którymi się „zadaję”? Co, za przeproszeniem, ma na myśli? - zapytałem go strwożony. No, jak sądzisz, miły czytelniku?

Ma na myśli język braci Kaczyńskich. Czy studiował wypowiedzi publiczne jednego i drugiego, czy może dostrzegł różnice leksykalne, składniowe między nimi? Nie, skądże. Nie ma do tego dostępu poza lekturą jednego dziennika krajowego i listów z Polski, ani też nie ma na to czasu. Ale język braci K. nie podoba mu się. Zresztą nie odróżnia chyba Lecha od Jarosława.

Jakkolwiek byśmy się różnili politycznie - rzekł na pożegnanie mój przyjaciel - jesteśmy przyjaciółmi. Ta deklaracja przywróciła mi chęć do życia i wiarę, że dialog jest jeszcze możliwy, choć on myli się. Ja nie różnię się z nim politycznie, bo nie przedstawił mi swoich aktualnych politycznych zapatrywań. Jest natomiast zasadnicza różnica, powiedziałbym, postawy poznawczej: ja wiem coś niecoś, a on wie lepiej.

Okrutna pamięć przywiodła mi pewne zdarzenie sprzed lat prawie dwudziestu. Pewnej starszej ode mnie osobie, która też zawodowo zajmowała się językiem, pożyczyłem książkę Gustawa Herlinga-Grudzińskiego „Inny świat”, wydaną przez Jerzego Giedroycia w Paryżu. Książkę wówczas „nielegalną”, taką, co to w obawie przed denuncjacją owijało się w gazetę. Książkę wstrząsającą i niezwykle cenną informacyjnie, napisaną na długo przed „Archipelagiem Gułag” Sołżenicyna, pierwszą książkę, która dała światu wiedzę o sowieckich obozach koncentracyjnych, w których autor przebywał. Kiedy oddawano mi tę książkę, zamiast podziękowania usłyszałem komentarz: Razi mnie język tej książki, jest nieznośny i manieryczny.

Humaniści to ludzie trudni, ale wiele z nich pożytku. Gdyby jeszcze od czasu do czasu nie mieli racji - byliby do rany przyłóż.

                                                                                                   1991



W roku 1992 w „Tygodniku Solidarność” ukazał się mój list otwarty do Stanisława Barańczaka. Było to po obaleniu rządu Jana Olszewskiego. Zwycięzcy odreagowali medialną nagonką. Pokonani, jako siewcy nienawiści, zostali napiętnowani. „Siły światłości” (to ulubiony wtedy termin Adama Michnika) użyły nawet autorytetu Wisławy Szymborskiej: „Gazeta Wyborcza”  opublikowała na pierwszej stronie jej, jakby okolicznościowy  wiersz pt. „Nienawiść” Porządek został przywrócony, a pokonani nie mieli możliwości publicznej obrony – pluralizmu mediów jeszcze w Polsce nie było. Wtedy zresztą ogół polskiej, postpeerelowskiej  postinteligencji go nie potrzebował – była przecież jedyna słuszna gazeta, która wyrażała myśli i uczucia  nas wszystkich. Gazeta mądra, dobra i sprawiedliwa. Ukazała się jednak niewielka książka pt. „Konfidenci są wśród nas”, autorstwa b. rzecznika ministra spraw wewnętrznych w rządzie Olszewskiego, w której przedstawiono,  na podstawie  zasobów archiwalnych, co ciekawsze sylwetki byłych TW SB. Był wśród nich np. pisarz, który w przeszłości donosił na własnego ojca, a jako celebryta III RP dał się poznać jako moralista  i nieprzejednany przeciwnik wszelkiej lustracji. Była też historia „pozytywna” człowieka mojego pokolenia, który w młodzieńczym okresie hipisowania uległ szantażowi, zgodził się być agentem SB, ale niedługo ostentacyjnie wyjawił to kolegom i w ten sposób się uratował przed zeszmaceniem. W książce nie podano nazwisk, wyłącznie agenturalne pseudonimy, niemniej w warszawskich (i nie tylko) salonach zapanowała trwoga. Mistrz Adam postanowił powołać  na front propagandowy ufnego poetę. W „Gazecie Wyborczej” (a także w londyńskim „Aneksie”) ukazała się recenzja St.B. z feralnej książeczki,  autor  zaczął od informacji, że jego przyjaciel  właśnie mu ją przysłał licząc, że przeciwstawi się swoim piórem.  Takoż się stało, a pierwsza dama tej gazety Helena Łuczywo powiadomiła nas, że oto St.B. wraca do swojego świetnego cyklu recenzenckiego z lat 70. pt. „Książki najgorsze”, zaczynając właśnie  od książeczki „Konfidenci są wśród nas”. Brawurowa, ironiczna  recenzja kompromitowała jednak jej autora, który za oceanem  nie zdawał sobie sprawy, że  np. argumentu w rodzaju „wszystko sfałszowane” w kraju już się nie używa.  Nieświadomie też, mimo różnicy stylu,  wpisywał się w retorykę moralizatora i żarliwego antylustratora, ks. Michała Czajkowskiego, który zniknął z łamów „Gazety Wyborczej”, gdy okazało się bezspornie, że przez długie lata jako TW był tandetnym donosicielem SB. Do mojej reakcji przyczynił się prof. Tomasz Strzembosz, wybitny historyk. Powiedział mniej więcej tak: ten Barańczak, z takim umysłem, z takim dorobkiem, jak on mógł coś takiego za oceanem wysmażyć? Łatwiej mi zrozumieć moich rówieśników, tych poetów pryszczatych, co oddawali hołd Stalinowi, ale się opamiętali. Ja też, wyznaję, zapisałem się z całą klasą do ZMP - wbrew ojcu, a  za radą, wręcz na  polecenia nauczyciela, bo trzeba, żeby  po maturze przyjęli nas na studia,  ale wasze pokolenie wyposażone jest przecież w nasze doświadczenie i wyczulone na fałsz. Niech pan mu coś odpisze, żeby się dalej nie pogrążał, bo może nie wie, że go cynicznie wykorzystano.  Odpisałem – listem otwartym. Fakt jest taki, że St.B. nie kontynuował, wbrew zapowiedzi redakcyjnej, rzekomo wznowionego cyklu „Książki najgorsze”.  Czy zmiarkował, programowo nieufny, że nazbyt ufnie wybrał „opcję stadną”? Tego nie wiem. Faktem jest też, że mój list otwarty zakończył naszą korespondencję. Ale, żeby nie kończyło się aż tak gorzko… Po kilku latach nasz wspólny kolega, solidarnościowy emigrant, zrelacjonował mi krótką rozmowę ze St.B. Mianowicie, po poprzedniej wizycie w Polsce opowiedział Barańczakowi  o tym, że przeszedłem dość poważną operację, że za kilka miesięcy czeka mnie kolejna a potem się okaże. Stanisław miał powiedzieć: Czas by się godzić…  Było to dla mnie wzruszające, jak kiedyś jego poemat „Przywracanie porządku”. W tym czasie St. B. był świadom swojej choroby:  zapadł na taką podstępną, wciąż tajemniczą dla medycyny „chorobę Parkinsona”, która, w sobie tylko znanym tempie,  się rozwija.  Zmarł w drugi dzień Bożego Narodzenia w r. 2014 – osłabiony chorobą i leczeniem  organizm nie obronił się przed  „zwykłym” zapaleniem płuc. Wiele  zawdzięczam Stanisławowi (także „jako takiemu”), więcej niż pozostawiony w Polsce w r. 1981 materialny „dorobek życia”. Chciałbym spotkać Go w zaświatach (czyściec byłby optymalną platformą spotkania) . Jako ten, który dopiero co był w kraju powiedziałbym: Stachu, ogólnie wiesz: jesteś w kraju czytany i wielokrotnie wznawiany. A w związku z tym, przepraszam, za słowo,  interpretowany. I tak, odnośnie wiersza „Wieczór autorski” na internetowej stronie polonistycznej dla szkół średnich a nawet od nich wyższych czytamy, że: Podmiot skupia się tu na rekonstruowaniu określonej sytuacji lirycznej, nie przynosząc dokładniejszych informacji ani o sobie, ani o swoich odczuciach czy przemyśleniach”. Stachu, słuchaj  dalej: „Podmiot liryczny w opisywanym utworze nie ujawnia się. Nie wiemy nic na temat jego przeżyć, skupia się na suchym opisie, powstrzymując się od subiektywnego komentowania zdarzeń”. Stachu, co oni piszą, podmiot się nie ujawnia? Jak to się nie ujawnia, a co to, w latach 70. podmiot w konspiracji był?! Stachu odpowiedziałby: Stary, mają rację, czyż  w r. 1976 nie było napisane w moim wierszu pt. „Autentyk”:

Tak, bojaźliwe było nasze pokolenie

i może nawet

lepiej, że nie zostaną po nim te dzienniki,

które i tak byłyby nieczytelne

z powodu braku imion i poglądów własnych,

ograniczone do zapisu stanu

pogody

i aktualnego, na wszelki wypadek niezmiennie

dobrego samopoczucia.

 

Racja, Stachu, dziękuję – powiedziałbym. Ale np. odnośnie wiersza „Trzej królowie” napisali na tej stronie dla młodzieży, słuchaj: Utwór odnosić należy zapewne do doświadczeń wyniesionych przez Barańczaka z realiów Polski Ludowej, wiersz stanowi ich transpozycję”. Co ty na to? Tu taktownie wtrąciłby się dyżurny Anioł na etacie Stróża: ośmielam się zasugerować panom, że światło zgasło, jakkolwiek nie w sensie dosłownym, a zaledwie regulaminowym, to jednak w ośrodku tymczasowego odosobnienia osadzeni po godz. 22 nie rozmawiają, a jeśli będą, to zmuszą mnie do złożenia raportu do wyższej instancji. Stanisław Barańczak zdąży mi odpowiedzieć: Transpozycja? Lechota, nie przejmujmy się aż tak bardzo, gorsze rzeczy za komuny ludzie robili. Wyjdziemy z tego.