Aktualność i archiwalia
Janusz Weiss (1948-2023)
Tekst pod tytułem "Młoda kultura" ukazał się w "Twórczości" rok temu jako "fragment większej całości". Owa całość (poniżej, pod pierwotnym tytułem "Gastro") nie była wiele większa. Ponieważ numer z marca 2022 ukazywał się w pierwszą rocznicę śmierci poety Adama Zagajewskiego i jemu był w części poświęcony, redakcja, w trosce o rocznicową powagę zaproponowała skrót w akapicie, przedstawiającym naturalistycznie dolegliwości wynikłe z zatrucia pokarmowego bohatera wspomnienia.
W marcu tego roku zmarł Janusz i Jemu tamto barwne wspomnienie z lat twórczej młodości teraz dedykuję.
W pośmiertnych notach podaje się lakonicznie o Jego udziale w trzyosobowym "Salonie Niezależnych" (lata 60/70), więcej o nim jako popularnej postaci radia i telewizji w czasach nowych. "Salon" jest nazywany kabaretem, choć bardziej adekwatnie byłoby mówić o trzyosobowym (Weiss, Kleyff, Tarkowski) zespole satyryków, który w PRL do telewizji dostępu nie miał. Był zaledwie tolerowany (i, oczywiście cenzurowany), jednak występy w klubach studenckich zaczęto odwoływać, aż w połowie lat 70. ostatecznie "spadł szlaban" - czyli zakaz występów wszelkich. To, że Janusz "poszedł na estradę" nie było więc wyborem nowej twórczej drogi - z czegoś trzeba było żyć. Skądinąd w łączonej roli konferansjera i satyryka był świetny; gdy nie mógł już przyjąć wszystkich propozycji gwiazd estrady, pod koniec lat 70. wciągnął do "branży" mnie, dzięki czemu i ja miałem za co jeść.
Na początku lat 70. wyszliśmy poza kameralność. Okazją do tego była FAMA (coroczny Festiwal Akademickiej Młodzieży Artystycznej w Świnoujściu, który w lipcu władał amfiteatrem). Tamże otrzymaliśmy (tzn. "Salon" i ja) "Trójząb Neptuna" za, jak się to w tradycji festiwalu nazywało: kabareton - pt. "Wyścig", choć nie był to przegląd kabaretów, lecz raczej widowisko podług scenariusza, wymyślone przez Janusza i mnie, a zrealizowane wraz z Kleyffem i Tarkowskim oraz całym potencjałem wykonawczym festiwalu. Ostatnim akordem mojej współpracy z Januszem w tym nurcie było widowisko "Ring wolny. Finał Pucharu Schopenhauera" pokazane w Krakowie - tam na godzinę przed rozpoczęciem, gdy hala sportowa już zapełniała się do pełna widzami, lokalny funkcjonariusz SZSP usiłował zabronić występu Kleyffa i Tarkowskiego, którzy w scenariuszu byli w rolach głównych. A potem, jak wyżej wzmiankowałem, spadł szlaban. Uznano, że nasza satyra nie jest konstruktywna, a wręcz przeciwnie. Jakby tego było mało, w roku 1975 podpisaliśmy protest przeciw zmianom w konstytucji PRL (Gierek, dla umocnienia swej pozycji, postanowił zawrzeć w niej m. in. passus o wieczystej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim).
Podówczas nie było możliwości rejestracji takich zdarzeń, a szkoda, bo po latach też byłoby do śmiechu - wtedy bacznie monitorowanego przez odpowiednie służby i organy.
Na zdjęciu od lewej poeta Jacek Bieriezin (zm. w r. 1993 w Paryżu), przy stoliku ja i Weiss - spotkanie autorskie w ramach "kultury niezależnej", prawdopodobnie w r. 1980.
Gastro
Razu jednego, a były to
wczesne lata 70., podczas „FAMY” (coroczny Festiwal Artystyczny Młodzieży
Akademickiej w Świnoujściu) wracaliśmy z przechadzki brzegiem plaży. Gdy zbliżaliśmy się do grona „naszych”,
wylegujących się na kocach, dostrzegł nas Janusz Weiss (z trzyosobowego
„Kabaretu Salon Niezależnych”). Jak się
zdaje, obserwował nas od jakiejś chwili.
Krzyknął do mnie: Lechu, zapisz mnie do
poetów, co? Poeci bowiem, na tle rzeszy
artystów teatrów, chórów akademickich i zespołów tańca ludowego, stanowili na
Famie eksluzywną, kilkuosobową podgrupę w elitarnej grupie „twórców i
wykonawców indywidualnych”. Wola Janusza – być zapisanym do poetów zapewne
dojrzewała od jakiegoś czasu, a teraz być może pobudził go nasz widok:
Kryniccy, Zagajewscy i ja, niewiasty z przodu,
dwa kroki za nimi mężczyźni w jednym szeregu, jeszcze skupieni, ale już w
stanie uspokajającej refleksji, jakby
dopiero co zakończyli bezgłośną niemal debatę, doszedłszy do jeśli nie
ostatecznych, to na pewno zasadniczych konkluzji. Wiele o tym myślałem: Weiss w
tamtej właśnie chwili ostatecznie dostrzegł (tak, właśnie – dostrzegł), że stało
się, ja już należę do poetów, do primi inter pares jestem zapisany (o co
wcześniej zaledwie mnie podejrzewał). Tego samego dnia dowiedziałem się, że
jeszcze byliśmy w znacznej odległości, gdy Janusz zwrócił uwagę Kleyffa i
Tarkowskiego: Chłopaki, patrzcie tam. Tam, patrzcie – poeci wracają; a podczas
gdy oni wypatrywali nas na zatłoczonej
plaży, krzyknął nawet: Ludzie, ludzie patrzcie, poeci idą!
Specyficzną zewnętrzność
poetów dostrzegali też inni twórcy, w tym indywidualni. Jak Maksymilian Szoc, artysta
plastyk i performer w najszerszym
znaczeniu tego (nie znanego wtedy jeszcze) określenia , starszy od nas o
dekadę. Pewnego ranka obudził ich na śniadanie, wcześniej nawet, niż zrobiłyby
to ich panie. Budzenie wszak było potrzebne, bo poprzedniego dnia
dyskutowaliśmy w klubie festiwalowym do połowy nocy, wypijając nieobojętne dla
organizmu ilości piwa; krótko mówiąc, przebiegły Szoc przyjął w swoim
podstępnym planie, że trzeba poetów poderwać na nogi, póki mają kaca. Mnie nie
budził, uznając zapewne, że do poetów nie jestem tak do końca zapisany. Gdy i
ja wstałem, stołówkę zamykano, a cały
kompleks opuszczali ostatni uczestnicy festiwalu – jedni na plażę, inni na
próbę w amfiteatrze. Gdzie udali się
poeci? Naoczny świadek powiedział mi, że Krynickiego, Zagajewskiego i jakieś
nasze dziewczyny Szoc zaprosił do empiku, a żony poetów prawdopodobnie udały
się na plażę. Tenże empik (obecny w
centrum miast Klub Międzynarodowej Prasy i Książki) w Świnoujściu był ważnym
miejscem festiwalu – tam odbywały się także spotkania autorskie z poetami. Była tam – jak to w empiku – mała kawiarnia.
Podawano alkohol, wtedy jeszcze bez ograniczeń czasowych, czyli „przed
trzynastą”. Po epoce ery „Jarzębiaku” lat 60. modny był wtedy „Calvados”, a właściwie,
według etykiety „Wódka typu Calvados”.
Popijanie kolorowego calvadosu przed południem mieściło się w etykiecie,
ludzie kulturalni sięgali po wódkę czystą dopiero po zachodzie słońca.
Nie miałem wyboru – udałem
się do empiku. Tamże przy zestawionych stolikach (lekka konstrukcja z rurek
stalowych, blat błyszczący z tzw. laminatu) górował Maksymilian Szoc –
dosłownie, bo był najwyższego wzrostu z nas wszystkich, a w całej okazałości podobny był do Salvatora
Dali. Gdy wszedłem, jako mistrz ceremonii zamawiał właśnie drugą butelkę. Rozmawiano
rzecz jasna o kulturze, a gdy ktoś odnosił jej problemy do realiów tzw.
panującej rzeczywistości – ściszano glosy. Gdy Szoc rozlewał trzecią butelkę,
rozmawialiśmy już tylko o kulturze, a w końcu, już głośniej i beztrosko o jej
peryferiach; przy kolejnej flaszce – jak to w gronie twórców indywidualnych -
przyszedł czas na wyszukane facecje i w końcu na coraz weselsze historyjki z
życia ludzi kultury. Ktoś ogłosił, że zbliża się godzina 14 i czas udać się na
obiad. Był upał. Na chodnikach centrum kurortu było tłoczno. W drodze do
stołówki bynajmniej nie przewodził grupie
Szoc; on zrobił, co zamierzył – upił poetów (za dnia!) i teraz szedł z
tyłu, by cieszyć prowokatorskie oko obserwacją. Grupa nie szła w milczeniu,
wątki przerwane we wnętrzu były na ulicy kontynuowane, głośno, ale – co
zrozumiałe – chaotycznie. Odniosłem wrażenie, że wczasowicze rozstępują się
jakby przed jakąś watahą ale i z pewnym zaciekawieniem – z rysów twarzy i
schludnych strojów nie przypominaliśmy jednorodnych w swej pospolitości pijaków,
o nie – szły indywidualności. (Już w trakcie poprzedniego festiwalu Janusz
Weiss miał takie hobby, że przydawał twórcom indywidualnym rozszerzoną nazwę
własną, np. proste „Dyma się nadyma”, wartościujące „Poprawa na wała zakrawa”
czy „Zagaj bez jaj”. (Opowiedziałem to wtedy Barańczakowi, który oponował: Adam
bez jaj? No, nie zgodziłbym się…)
Otóż i niespodziewanie pomógł
wczasowiczom Zagaj: on, najcichszy z nas, wyszedłszy na prowadzenie, z
podniesionymi rękami jak zwycięzca wyścigu kolarskiego, wrzasnął: Na bok
ludzie, na bok, młoda kultura idzie! Młoda kultura wkroczyła na dziedziniec internatu szkoły morskiej - naszego kompleksu sypialno -stołówkowego. Sytuację głośno
oceniła od razu pewna koleżanka plastyczka matriarchalnej postury: Ja nie mogę, Szoc upił poetów, ale
jaja! Nie dla wszystkich jaja. Krynicki wkroczył zamaszyście, ale stanął w
miejscu, jakby zbierał myśli. Obserwowano nas, zrobiło się cicho – tym
głośniejszy wydał się okrzyk jego Krystyny: Ryszardzie! , po którym niezwłocznie
wycofał się do sypialnego budynku, rezygnując chyba z obiadu. Zagaj był w
nastroju ludycznym, zmierzał beztrosko w kierunku Danuty gestykulując (co mu
się nie zdarzało) mówił głośno (co też było zaskakujące), jakby nawiązywał w
jednej ciągłej narracji bez akapitów do wielu wątków rozmowy w empiku. Gdy był
już twarzą w twarz z żoną, ta zdołała niemal bezgłośnie wymówić jego imię:
Adasiu… - po czym osunęła się na ziemię, szczęśliwie łagodnie, a omdlenie nie
trwało długo. Adam, inaczej niż Ryszard, obiad zjadł. I po wszystkim. Ja też
zjadłem i udałem się na poobiedni odpoczynek.
Zbudziły mnie kobiety,
Krystyna i Danuta. Z Adamem jest bardzo niedobrze. Pogotowie nie przyjedzie -
poinformowała wzburzona Krystyna. Jak się dowiedzieli, że był spożywany
alkohol, powiedzieli, że ma leżeć, aż mu przejdzie! Niesamowite! Co robić?!
Jakie są objawy, zapytałem. Torsje, potworne torsje. No tak, czasem organizm
odrzuca treść żołądkową, do której nie jest przyzwyczajony. Mój spokój i
ujawniona znajomość rzeczy zrobiła dobre wrażenie. Chodźmy do chorego,
zadysponowałem jak ordynator. Adam był słaby,
pojękiwał. Wiadro pod łóżkiem było opróżnione i opłukane. Gorzka
herbata, orzekłem, przynieście ze stołówki, na pewno już ostygła i będzie w sam
raz. Danusia została przy mężu, Krystyna przyniosła dzban herbaty. Podaliśmy.
Po chwili spokoju organizm gwałtownie odrzucił. Odczekaliśmy, podaliśmy drugi
raz - to samo, a nawet gorzej, bo chory zawył przeciągle i mimo, że treści w
jego żołądku nie było już żadnej, podrzucały go w górę skurcze. Danusia uklękła
przy łóżku i ze łzami w oczach błagała: Nie odchodź Adasiu, proszę cię, nie
umieraj… Tak, Danusiu – wyszeptał. Zapewniłem, że stan chorego na pewno nie
jest krytyczny, ale coś trzeba zaradzić, żeby nim nie szarpało. Herbatę jednak
odstawiamy. Czuwajcie, ja biegnę do apteki, bądźmy ufni. Opisałem farmaceutce
objawy i wróciłem z ziołowymi tabletkami, do dziś pamiętam nazwę: Gastro.
Podałem Adamowi wskazaną dawkę, popił letnią wodą, trwaliśmy w napięciu. Będziesz żył, Adam - oznajmiłem pewnie.
Torsji już nie było, zasnął. Nazajutrz zjadł śniadanie jako opanowany poeta,
pełnosprawny twórca indywidualny. Byliśmy przecież młodzi i silni.
Obie pary poetyckie skróciły
wszakże pobyt na festiwalu. W Poznaniu Krystyna złożyła zdawkową relację Barańczakom.
Zapowiedziała przede wszystkim, że nigdy już do Świnoujścia nie pojadą, bo w Ryszarda wstąpił potwór, zachował się
tam skandalicznie, a Leszek uratował Adamowi życie. Zrozumiałe, że
Barańczakowie ciekawi byli szczegółów. Przedstawiłem im w skrócie sprawę
zatrucia gastrycznego Zagajewskiego. Co do Krynickiego, uzupełniłem relację: Po
okrzyku Krystyny: Ryszardzie! – tenże roztropnie ukrył się w budynku. Natomiast po chwili, gdy Danusia osuwała się zemdlona, zerwał się niespodziewanie wiatr i - z pierwszego piętra usłyszeliśmy jakiś grzmot i hałas roztrzaskanego szkła. Wtedy
Krystyna krzyknęła powtórnie, z większą jeszcze mocą: Ryszardzieee! Sądziła, że
wyładował się na wielkim, korytarzowym oknie. Zaświadczam, że było inaczej:
okno było uchylone, a nagły podmuch wiatru robił swoje.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz