środa, 29 marca 2023

 Archiwalia


"PULS" - redagowany w Łodzi ukazywał się w drugim obiegu, czyli poza państwową cenzurą  od r. 1977 (patrz Wikipedia). Drukowany był na prymitywnym powielaczu. Reprodukowana kolorowa okładka to już późniejsza wersja "londyńska". W numerze 26 z roku 1985 trzy moje opowiadania z tamtego czasu.













sobota, 4 marca 2023

Archiwalia 

Cztery krótkie opowiadania z lat 80. (niepublikowane)




Różaniec  *

     W drodze dwukrotnie przeszukano wnętrze i bagażnik. Mundurowi wyjmowali kawę, herbatę, mleko skondensowane, konserwy i czekoladę z niemym, a później głośnym pytaniem, na które kolejno otrzymywali odpowiedź: To jest kawa, to herbata, mleko skondensowane, konserwy, czekolada i mimo zapewnień, że to do szpitala, dla chorych - wahali się przy każdym z towarów, co z nim zrobić, ale w końcu z mieszaniną zazdrości i odrazy kładli z powrotem dobra w koloro­wych opakowaniach z obcymi napisami. „Moje dzieci tego nie mają" - wyznał nawet starszy sierżant, na co znacznie starszy od niego pasażer zatrzymanego samochodu odparł: „Nie starczy dla wszystkich dzieci"; a gdy sierżant po chwili namysłu powtórzył dobitniej: „Moje dzieci tego nie mają!", zapytano go równie dobitnie a zaczepnie: "A czyja to wina?", nie przewidując, że tamten posiada nań ugruntowaną odpowiedź:

-  Wina jest Solidarności!

    W końcu dojechali, w południe, pod samo wejście szpitala.

    Wyjęcie pasażera z samochodu nie było łatwe dla kierowcy (mimo, że robił to już z pewną wprawą), ani dla samego inwalidy: wsparł się z całych sił sprawnymi rękami o dach samochodu i ramię pomocnika; osiadając z wysiłkiem na rozkładanym wózku wydał z siebie donośny pierd. Rozejrzał się spłoszony - szczęściem towarzyszka podróży weszła do środka, aby załatwić formalności.

    - Taki jestem...

  - Co tam, ojcze... fizjologia i tyle – powiedział kierowca.

            - Hulanki, dziewczynki, winko, wojenka, powstanko i teraz masz – potwierdził inwalida.

 Niewiasta sprowadziła windę.

     - Tak sobie pana wyobrażałam... Kazimierzu! Pan ma twarz apostołów.

     - Raczej Rumcajsa. - Kazio miętolił palcami koniec długiej brody, przestępując z nogi na nogę.

     - Siadajmy - rozkazała pani Zofia i usiadła na krześle zręcznie podsuniętym przez Stasia. Usiadł Kaziu i Zenio; jezuita wjechał do sali na wózku inwalidzkim,  Stasiu wrócił na swoje łóżko.

    - Czasu mamy mało. Pańska żona, Kazimierzu, jest wspaniałą kobietą, troskliwą osobą i natchnionym człowiekiem.

    - Poznała pani Gabę? - spytał Kaziu, opuszczając wzrok, przygnieciony pochlebstwami, które przyjął do siebie.

    - Tak. Zgłosiła się do nas, oczywiście. Kazimierzu, jest pan przewodnikiem wielotysięcznej rzeszy robotniczej. Duże z tego wynikają prawa, ale większe od nich obowiązki. Ja wierzę, ja widzę z pańskiej poważnej twarzy, że pan zdaje sobie z tego sprawę.

    Stasiu i Zenio, którzy dotąd z uwagą przyglądali się pani Zofii (o której tyle słyszeli dobrego, że kierując z poświęceniem ośrodkiem pomocy, nie zaniedbuje pracy naukowej: jako socjolog zamierza się habilitować w zakresie internowanych i ich rodzin) - spojrzeli na Kazia i dostrzegli, że intensywniej niż zwykle miętoli brodę. Pani Zofia zmieniła położenie kształtnej głowy.

    - Zenonie. Była u nas dziewczyna... Ładna. Ze łzami w oczach zapytała o pana, jak się pan czuje. Cóż, nie jesteśmy biurem informacyjnym. Odeszła... I zobaczyłam ją jeszcze raz w kościele. Przystąpiłam do komunii i odwracając się od ołtarza dostrzegłam w tłumie znów tę zapłakaną twarz. Jakże zrobiło mi się jej żal, Zenonie. Przez chwilę pomyślałam: podejdę do niej, otrę łzy i powiem, co wiem o panu, że jest pan dzielny, choć choruje po głodówce. Ale głos rozwagi powiedział mi: nie. Nie jesteśmy biurem informacyjnym. Działamy  w specyficznych warunkach. Każdy nierozważny krok, słowo, może ściągnąć gromy na Ojców, nas i wasze rodziny. Z żalem mówię panu o tym: nie podeszłam już do pańskiej narzeczonej.

     - Proszę pani, to chyba nie moja narzeczona - wtrącił cicho Zeniu, który przez cały monolog pani Zofii nie ruszył twarzą, a z wielkiej, rudej brody nie można było odczytać żadnego wyrazu.

     - To gwoli wstępu. Pański staż pracy jest krótki, tak krótki i długi jednocześnie, jak okres legalnej działalności Solidarności. To pańska pierwsza, ale jakże chwalebna i wspaniała praca. Starsi od pana mogą mu zazdrościć takiej inicjacji dojrzałego życia. Niech więc pan posłucha...

     - Siedem lat pracy w Pofamie - po raz drugi cicho wtrącił Zenio to, co uznał za ważne.

     - Nie usłyszałam?

     - Mam siedem lat stażu pracy.

     - Tego nie wiedziałam.

    Na korytarzu zrobił się ruch, drzwi salki otworzyły się.

     - Marchewka tu, przecież mówiłam ci, że tu są wrzody! - krzyknęła salowa w głąb korytarza.

     - Jeszcze chwila, proszę.                            

     Jezuita, korzystając z zamieszania,  sprawnie wyjął spod sutanny małe, wygniecione pakiety. Chłopcy natychmiast powciskali je w bambosze.

     - Stanisławie. Czy pan czuje się mężczyzną?

     Oparty teraz o ścianę wątły Stasio przestąpił z nogi na nogę, szukając wzrokiem pomocy u ścian i sufitu.

     - Czy czuję...?

     - Bo i pan nie zetknął się z pracą zawodową przed Solidarnością?

     - Jak to nie zetknął?! Trzy lata pracy w pogotowiu jako pomocnik medyczny, a teraz przechodzę na rentę.   - Stasiu, najdrobniejszy i najmłodszy z trzech wrzodowców poczuł się urażony.

     - Ach, niemożliwe? Otóż, przez całą tę Golgotę, którą pan przeszedł, myślę tu o katowaniu pana przez strażników, pan może, winien czuć się mężczyzną.

     Pozostali poruszyli się na krzesłach. Golgotę pamiętali. Zenio, jak go obalili na posadzkę, wywoławszy niby to do lekarza po pierwszym pobiciu, dostał kopa w takie miejsce, że myślał o tym, czy go tego poczucia męskości  na zawsze nie pozbawili.       Jezuita uśmiechnąwszy się smutno, ostentacyjnie kiwnął głową, co ośmieliło Stasia.

     - Pod tym kątem się nie skarżę, he, he...

     - To dobrze. To bardzo dobrze. Dlatego niech pan teraz zamieni się w słuch. Czy pan zdaje sobie sprawę ze stanu zdrowia pańskiej wspaniałej matki?

     - A co jest? - Kaziu na powrót spoważniał. - Coś nowego?

     - To, co powiem, będzie brutalne. Pan, ściślej: sytuacja pańska może być dla kochającej pana matki przyczyną ostateczności. Nie wolno panu o tym ani na chwilę zapomnieć. Nie wolno. Matka jest w takim stanie, że trzymamy dosłownie gorącą linię i z trwogą podnoszę słuchawkę telefonu, myśląc o tej schorowanej kobiecie.

     - Czy matka jest w szpitalu?

    - Nie, ale niech pan nie zapomni o tym, co powiedziałam.

     - Co mogę zrobić?

     - Nie ośmielam się radzić, jest pan przecież mężczyzną, nie było moim zamiarem czegokolwiek sugerować. Moim obowiązkiem jest zdać panu sprawę. Kiedy ta chyląca się ku ostateczności kobieta przychodzi do nas z pańską siostrzyczką...

     - Nie mam siostry - stanowczo przerwał Stasiu. – A lojalki nie podpiszę.

     - Nie usłyszałam?

     - Nie mam siostry - powtórzył z irytacją w głosie.

     - To nie siostrzyczka pańska?

     - Nie, to brat.

     - Przepraszam, niełatwo odróżnić w tym tłoku ludzi bezradnych, którzy przychodzą do nas po pomoc. Taki utrwalił mi się w pamięci wizerunek pańskiej matki i siostrzyczki, kurczowo trzymającej się jej dłoni.

    - Brata - flegmatycznie poprawił nerwowy Stasiu, oparł głowę o ścianę i zatrzymał wzrok na suficie.

     - Rozumiem... - powiedziała pani Zofia po chwili namysłu.

    W drzwiach stanęła przełożona pielęgniarek.

    - Ten, co pilnuje tych panów kazał powiedzieć, że trzeba wyjść przed obiadem.

    - Jeszcze chwila, proszę.

    - Ja tu nic nie mogę. Powiedział, że natychmiast, bo już nigdy pani nie wpuszczą, jak się będzie przedłużało.

     - Ani na chwilę nie wolno zapomnieć  - odezwała się już w samochodzie pani Zofia - że ci wspaniali młodzi ludzie żyją w innym świecie; zamkniętym, zubożonym o bodźce dnia codziennego, w istotnym zakresie ograniczającym refleksję. Przedłużenie tej sytuacji poza pewną  granicę prowadzi do infantylizacji osobowości. A ze szpitala wrócą do więziennych cel.  Jakże przeraża mnie ta świadomość.

     - Może ich puszczą... – wtrącił się kierowca.

     - Wszelako dłuższy pobyt w odosobnieniu deformuje  psychikę.

     - U mnie deformacja zaczęta się od nóg, bo w celi stała woda po kostki. A zanim do głowy doszło.. umarł Stalin.

     - Przepraszam, ale nie przywołałam faktu, że ojciec cierpiał w stalinowskich więzieniach tylko przez wzgląd na ojca. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym ojca uraziła.

     - Obyśmy zdrowi byli, pani Zofio!

     Samochód zwolnił przed patrolem, ale uzbrojony żołnierz energicznie machnął ręką, nakazując jechać.

     - Dziś trzynasty, w rocznicę nerwowi są. Wiadomości będą - kierowca skierował rękę do radia, by pogłośnić, ale z tyłu delikatnie powstrzymała go pani Zofia.

     - Czy byłoby stosowne zmówić różaniec? - spytała pokornie.

     - Jest stosowne - westchnął zgodnie jezuita, odwracając do okna pogodną, pospolitą twarz, w której nie było nic z apostoła. Ujął w ręce paciorki i zaczął monotonnie i nieśpiesznie : Ojcze nasz… któryś jest w niebie… Święć się imię Twoje. Przyjdź królestwo Twoje; a dalej już prawie tylko poruszał wargami i pomyślałbyś, że on do tego śniegu się modli - opadającej z wolna, misternie utkanej kurtyny, która, choć nieskończenie gruba, rozsypie się po ziemi nie w proch, nie w pył nawet, a w przeźroczystość i nicość (Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinie śmierci naszej, podchwyciła pani Zofia melodyjnym głosem) - do pierwszego śniegu, który na razie obwieszczał drugą zimę wprowadzonego 13 grudnia 1981 roku, przez Wojskową Radę Ocalenia Narodowego pod przewodnictwem pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, premiera rządu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, generała armii Wojciecha Jaruzelskiego, na mocy dekretu Rady Państwa, zatwierdzonego przez Sejm PRL, na całym obszarze kraju stanu wojennego, który teraz schował się za ośnieżonymi z łaski nieba lasami, za górami, na chwilę błogiego zapomnienia.  Radio niespodziewanie odezwało się głośniej, przypominając o swoim istnieniu skoczną melodią. Kierowca zgasił je szybkim ruchem i przepraszająco skinął głową pasażerce. Auto jechało równomiernie, znacząc ślady kół na szosie, na której śnieg tymczasowo skrywał wyrwy w asfalcie, dołki, dziury, szpary, nierówności, wszelkiego rodzaju deformacje.

                                    

__________________________________________

* W roku 1982 w więzieniach przebywało ok. dziesięć  tysięcy internowanych działaczy (w tym ok. 300 kobiet) „Solidarności”.  Niektórzy z nich - chorzy -  przebywali czasowo w szpitalach. W ówczesnym „stanie wojennym”  powstały w kościołach ośrodki pomocy uwięzionym i ich rodzinom,  w których działały osoby świeckie. Docierały tam z Zachodu transporty darów - żywności, odzieży, butów.  Działalność ta była przez władze komunistyczne tolerowana, ale, rzecz jasna, bacznie obserwowana, czyli "operacyjnie zabezpieczana" przez zakładanie podsłuchów i wprowadzanie agentury - w jednym i drugim przypadku z niewielkim skutkiem.  W Poznaniu ośrodek taki działał w kościele Dominikanów, pod opieką o. Honoriusza Kowalczyka i o. Tomasza Alexiewicza. Internowanym i aresztowanym ofiarnie pomagał jezuita  o. Czesław Białek - żołnierz AK, powstaniec warszawski, więzień stalinowski. Księża ci, oczywiście, byli intensywnie inwigilowani przez Służbę  Bezpieczeństwa. 

 




Powoli

Długo nikt nikogo nie wzywał. Może godzina minęła, jak od lekarza wyszedł tamten z kliszą, potem wyszedł doktor, a potem wyszła siostra z rejestracji i właściwie nie było nawet komu przygadać. Powiedzmy, że inaczej w przychodni, gdzie człowiek z  chorobą czeka na najgorsze, niż w kolejce, gdzie chory czy nie, czeka nie z czymś, ale po coś, co jakby nie było, daje zdrowie, weźmy na to masło, mięso czy inne niezbędne dla życia konsumenta produkty. Niemniej personel, abstrahując od doktora, który, jaki by nie był, potrafi się człowiekiem zająć (to znaczy nie jest taki, że tylko na forsę patrzy i jednak pracuje w akademii, gdzie wcale nie jest takie popychadło, i ma z jednym takim półczerwonym, co w Solidarności był, ale teraz robi niby nowe, wronie  związki, jakby nie miał co robić, jako docent - ma z nim zatargi, a tylko przez to, że lepiej kroi, bo zdolny jest, kielicha nie odmówi, mówią, choć nie pije jak tamten) niemniej jednak we środę trochę została przebrana miara, bo tak ze dwie godziny by już minęły i ani siostry, ani nic, a w końcu po to są te numerki, żeby jakiś porządek był; a nie tu siedzieć, że już się wydawało, że człowiek zdechnie tu z tym numerkiem (a tamtemu klisza też nie pomoże) tu, na ławce i to jakoś takie byłoby niegodne - bo i takie myśli przyszły. Urologia, wiadomo.

Doktor wyleciał jak burza zza rogu, minął gabinet i poszedł dalej, a ten, co jak pamiętam, jest tu zawsze (nery może mieć takie zdro­we, jak my razem z doktorem), zerwał się, zastopował doktora i coś mu zaczyna tłumaczyć piąte przez dziesiąte, pokazuje na tę swoją kliszę (przez takich - bo on na tej kliszy nic nie ma - lekarz nie może się w pełni poświęcić innym przypadkom), nakreśla chaotycznie przebieg choroby i - tu miał trochę racji - tego czekania. W końcu chwycił doktora za ramię, a on łagodnie cofnął mu rękę i powiada:

-   A co się panu tak śpieszy, panie Ceglarek?

Na ławce zrobił się ruch i padły pewne słowa oburzenia wobec doktora (bo trochę przebrał miarę), który ruszył spokojnie dalej (tak nie powinien robić, to inna sprawa), ale za chwilę odwrócił się do nas i powiedział podniesionym głosem:

-   Powoli, powoli! Jak w komunie - wszystko powoli!

Ten Ceglarek opuścił kliszę, ale patrzył doktorowi w twarz tak, że i on przyjrzał się wszystkim dłużej, kiwnął głową, odwrócił się i poszedł, a na ławce inni też pokiwali głowami i tak się zrobiło jakoś, że postano­wiłem powiedzieć:

 -   Przepraszam, może państwo nie wiecie, ale doktor jest nasz. 






Teka

Z baru na narożniku "Bistro Grzanka” wytoczyła się grupa. Sześciu, pięciu, a może mniej, bo jeden zaraz odbił w bok do tramwaju, a drugi został na schodkach. Banachowie słyszeli tylko pojedyncze słowa. Zresztą, gdyby byli bliżej - nic więcej by nie usłyszeli. Tamci uszli trzy kroki; jeden, tak gdzieś po trzydziestce, cofnął się i wrócił z baru z teczką. Ruszyli dalej powoli, nieskładnie, ale naprzód. Temu po trzydziestce teczka wypadła z ręki, pochylił się nad nią, upadł, zaklął wyraźnie, powstał z teczką, dołączył do grupy. Odeszli od baru już jakieś dziesięć metrów; temu po trzydzie­stce znów wypadła z ręki teczka; szli jeszcze kawałek razem, gdy ten bez teczki przystanął, spojrzał za teczką, zawahał się - zawrócił. Pozostali odeszli już od baru jakieś piętnaś­cie metrów, gdy jeden odwrócił się, a za nim przystanęła reszta. Spojrzeli pytająco za siebie; znać było poirytowanie na zmęczonych twarzach.

- Teka - wyjaśnił zduszonym głosem ten od teczki; podniósł ciało, teczkę, dołączył do grupy, która teraz kręciła się w miejscu przy przejściu dla pieszych.

- Tekę masz? - spytał, patrząc przed siebie, ten, co odwrócił się pierwszy, gdy tamten po raz drugi upuścił teczkę. Pytanie padło, gdy ten od teczki zgiął się gwałtownie, chwytając ją jeszcze nad chodnikiem. Tym razem nie stracił równowagi, ale pozostał w miejscu; tamci wkroczyli na zebrę. Na jezdni jeszcze raz odwrócili się; najstar­szy, pod sześćdziesiątkę, machnął zamaszyście ręką do przodu - poszli.

Ten po trzydziestce, z teczką, zrobił dwa kroki w bok; lewą ręką chwycił się mocno barierki, odchylił ciało i zamaszyście, z całych sił, wyrzucił teczkę przed siebie.

-  A chuj z teką! - krzyknął za kumplami; ale ci zginęli już w tłumie, a może w sklepie spożywczym  naprzeciwko.

Kilka osób przystanęło. Polonez zwolnił, pojechał dalej. Maluch zahamował z piskiem, cofnął się do linii przerywanej, wyminął teczkę.

-  Chuj z teką! - krzyknął po raz drugi, gniewnie, wyzywająco jej właściciel, czując na sobie wzrok przechodniów.

Ruszył chwiejnie przez jezdnię.                                 

Nie było upału i woda nie szła. A nawet, gdy szła, to tyle z tego nie było, jak przedstawiał Banach Banachowej, kiedy przekony­wał ją do ajencji. Szczerze mówiąc, wyjścia nie było, kiedy Banach przedwcześnie przeszedł na rentę a Banachowa dostała wypowiedzenie bez uzasadnienia; ani be, ani me, ani pocałuj mnie gdzieś, że niby redukcja, bo idzie reforma. Tyle z tego było, że ten wózek się podtoczyło do skrzyżowania, a potem właściwie to się nie narobili. Banach zrobił taki chwyt, że wodę z sokiem skalkulował trochę niżej, a czystą trochę wyżej i per saldo wychodzili lepiej, niż inni. Rynek u nas to niezaorane pole, powiedział Banach do Banachowej po dwóch miesiącach ajencji. Prawa rynku. Gdyby tak człowiek miał co włożyć i jakby komuna nie przeszkadzała, westchnął. Na przykład: kupić w Niemczech takie automaty i tylko rozmieścić na mieście. Idziemy rano i lejemy sok. Idziemy wieczorem i bierzemy szmalec. Nie trzeba ludzi, nic. Potem można by rozszerzyć. Automaty z lodami. Z kanapkami... Z kondonami - tu roześmiał się. - No tak, czemu nie?

-   Ty, jak już zaczniesz głową ruszać, to do jednego dochodzisz - powiedziała Banachowa.

Teczka leżała na skrzyżowaniu, omijana przez samochody.

-   Może trzeba, żeby przyjechała milicja, albo co... - powiedziała Banachowa po godzinie.

-   Co milicja? - odpowiedział Banach. - Stało się coś? My będziemy chodzić po milicję?

Woda szła słabo i tyle z tego ostatnio mieli, że napatrzyli się na ludzi i samochody jak rzadko kto. Banach powiedział, że Urząd statystyczny liczy ruch na skrzyżowaniach i że spyta Śliwińskiego, który za Solidarności był w komisji zakładowej w urzędzie miejskim, czy nie można by wziąć umowy na liczenie samochodów, bo jak już tu stoją, to co by szkodziło odhaczać ten ruch.

-   I co? Tu będę wodę lała, a tu odhaczała? Ty, jak już zaczniesz fantazjować...

Z baru wyszedł starszy jegomość - napity, ale spokojny. Zmrużył spuchnięte powieki w obronie przed popołudniowym słońcem, rozejrzał szeroko po świecie, jakby szukając pomysłu na resztę dnia. Dostrzegł teczkę. Podszedł do barierki i obserwował. Teczka wkomponowała się już na dobre w ruch kołowy;  niektóre samochody przejeżdżały obok, inne nad nią, ale żaden nie najechał kołami. Piesi nie zwracali uwagi. Przejechał tramwaj, na światłach zatrzymał się wielo­osiowy TIR. Starszy jegomość, nie bacząc, że światła zmieniają się, z niespodziewaną sprawnością przekroczył barierkę i wszedł na skrzy­żowanie. Podniósł teczkę, głuchy na klaksony wytarł ją rękawem mary­narki, wrócił spokojnie na chodnik, omijając tym razem barierkę i poszedł sobie, spoglądając ukradkiem na zdobycz.

Ruch kołowy wrócił do normy.

- Wziął… i jego – powiedziała Banachowa.

- Teczka jest teczka – skonkludował Banach.

Klient, odbierający wodę z sokiem, skalkulowaną nieco niżej, przytaknął grzecznościowo, nie wiedząc w ogóle, o co chodzi.







Pierwotniak

          

 J       Już trzeci raz drzwi zamknęły się za wcześnie, tak, że nie wszys­cy oczekujący dostali się do środka, choć wcisnęliby się, bo jeszcze nie było tak tłoczno. Tym razem kierowca omal nie spowodo­wał wypadku. Starsza pani dopiero wyciągnęła rękę ku poręczy, kiedy drzwi Jelcza zamknęły się z sykiem. Niewiasta zsunęła się ze stopnia cało, upuszczona butelka z mlekiem rozbiła się, autobus odjechał z przystanku.

     - Co za cham - powtórzyła po raz trzeci jedna z pasażerek.

     - Normalne bydle - zawtórował młody mężczyzna.

   - Co się pani dziwi - zapytał emeryt - nie wie pani, kogo się teraz zatrudnia w autobusach?

      Szwagier Ludwiczaka, młodszy od niego o kilkanaście lat, żarliwy katolik (w przeciwieństwie do tamtego, który - jak mówi „wyrósł już z tego”) postanowił interweniować. Przecisnął się do kierowcy, informując po drodze pasażerów: Przepraszam, ja powiem temu panu kilka słów.

     - 0 tak, brawo - zareagowała przystojna, młoda jeszcze kobieta.

     Autobus zatrzymał się na przystanku i wtedy szwagier Ludwiczaka pochylił się nad kierowcą.        

     - Dlaczego pan to robi? - zapytał wprost.

      Kierowca nacisnął guzik jeden, drugi, syknęło, spojrzał w luster­ko, dostrzegł tam kogoś, jak podnosi pięść do pożegnania, włączył bieg, ruszył, po czym odwrócił się do interweniującego i spojrzał mu w oczy otwarcie, szczerze; tak, że tamten jakby stracił fason. Rześki, zdrowy na oko kierowca roześmiał się krzepko, ludowo a głośno, jak pozytywny bohater filmu z lat pięćdziesiątych.

      Autobus podjechał do pętli na osiedlu i pasażerowie pośpiesznie wyszli, niemal biegiem kierując się do bloków. Szwagier Ludwiczaka został.

     - Jestem chrześcijaninem - powiedział do kierowcy - chcę z panem porozmawiać.

      Tamten burknął coś do siebie, proszę opuścić pojazd, czy coś takiego, wyszedł, zapalił, przywitał się z kolegą. Szwagier wysiadł i stanął przy budce, do której weszli kierowcy. Czekał - zgromadzili się nowi pasażerowie, ale z budki nikt nie wyszedł. Zmierzch niepostrzeżenie zmienił się w wieczór. Szwagier ruszył w kierunku swojego bloku.

      Ktoś za nim biegł. Nie oglądając się (przestrzegał tej reguły w podobnych wypadkach), przyśpieszył. Kierowca był szybki, dopadł go przy drzwiach oszklonej klatki.

     - Panie - zaczął agresywnym tonem - ja też jestem katolik, niech pan sobie nie myśli.

     - Tak?

    - A tak! Coś panu powiem. Nie wiem, co mi jest. Coś mi jest, żebym rozniósł to wszystko, żebym… - zawie­sił głos, podnosząc zaciśnięte pięści. - Ja się boję, że kogoś ukatrupię. Tak jest.

     

       - Tak... - odparł szwagier Ludwiczaka, by zaraz stwierdzić, że taka odpowiedz jest tyle jedyna, co żadna. Agresja u natręta ustąpiła.

     - Panie, czy Bóg to wszystko widzi?

     Szwagier odruchowo, a może z premedytacją, a może, zaskoczony tak trudnym pytaniem - po prostu z bezradności - podniósł głowę do nieba. Tamże spojrzał za nim kierowca, ale zaraz wrócił wzrokiem do zaczepio­nego.

     - Panie. Pytam, czy Bóg to wszystko widzi.

      Szwagier opuścił głowę. Nie bał się. Myślał.

      - Sam pan musi wiedzieć - powiedział pewnie po chwili, choć zawstydził się dystansu, jaki powstał między nimi. Nie zauważył, że agresja wracała. Ręce kierowcy wylądowały nagle na ramionach roz­mówcy w pół-pobrataniu, pół-wrogości.

      - Ale, jeśli nie wiem - intruz cedził słowa - to pytam, nie? Widzi? Wszystko widzi? Jak chodzę, śpię, sram, klnę na to wszys­tko, przytrzasnę komuś dupę drzwiami, wódy się napiję i starej przyłożę, jak się źle odezwie, a co dopiero, jak mi ktoś ubliża, no?! To widzi? Wszystko, czy tylko co nieco, czy nic nie widzi?!

       Przestał potrząsać ofiarą.

      - Nie wiem.

     Ręce kierowcy podniosły się złowrogo do szyi napastowanego, ale zaraz opadły na ramiona, by wreszcie odepchnąć go od siebie.

    - Pier... wotniaku - mruknął do siebie. - I czego szpanujesz? Poprawił marynarkę, podążył do autobusu, na którego odjazd czekała już spora grupa pasażerów.

 

                                    *    *    *