piątek, 21 kwietnia 2023

 


Tajna misja „Leśnika”

 

Na zdjęciu L. Dymarski i Zuzia, która odmówiła współpracy z psem tajnego                                                  współpracownika SB ps. "Leśnik" (lata 80. ub. wieku)


Co się naprawdę działo w niepozornej PRL-owskiej wiosce w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku? Po upływie kilkudziesięciu lat reporter dotarł do długo utajnianych dokumentów oraz skonfrontował zawartość tychże ze wspomnieniami żyjącego świadka i uczestnika tamtych zdarzeń, Lecha Dymarskiego.


Wieś Strychy, gmina Przytoczna, powiat międzyrzecki, obecne województwo lubuskie. Przed II wojną światową po stronie  niemieckiej, choć zaledwie o kilkanaście kilometrów od polskiego Międzychodu. Co mówią dokumenty? W sierpniu roku 1986 komendant posterunku Milicji Obywatelskiej w Przytocznej informował  Służbę Bezpieczeństwa, że:  Aktualnie w miejscowości Strychy zam. kilka rodzin, które w najbliższej przyszłości zamierzają  zmienić miejsce zam. – w cytatach z dokumentów zachowujemy oryginalną pisownię i stylistykę.  Według komendanta rzeczone Strychy to „wioska na wymarciu”.  Natomiast funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa  relacjonował: Znajdujące się we wsi zabudowania po byłym SKR [Spółdzielnia Kółek Rolniczych] w niedługim czasie ma przejąć powstająca firma polonijna która zamierza tam utworzyć zakład przetwórstwa owocowo-warzywnego.  Jednym z udziałowców firmy ma być były w-ce woj. gorzowski Pietraszkiewicz. We wsi znajduje się kościół, w którym msze odprawia raz w tygodniu ksiądz dojeżdżający z Goraja. Zdaniem rozmówcy ksiądz jest  alkoholikiem, co powoduje negatywne komentarze ze strony mieszkańców wsi. 

Notatkę służbową (opatrzoną klauzulą „TAJNE”)  z rozmowy z komendantem w sierpniu 1986 roku sporządził starszy  inspektor Sekcji II Wydziału III Służby Bezpieczeństwa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Poznaniu, porucznik Marek Pawłowski.  Poprosiliśmy o komentarz Lecha Dymarskiego. 

– Tego księdza nie poznałem osobiście – wspomina – ale chyba go  widziałem i słyszałem.  Starszy człowiek.  Nierozpoznani jeszcze we wsi, poszliśmy na mszę, w końcu jest niedziela, czemu nie? Ten niewielki, solidnie postawiony w roku 1938 kościół, w stylu modernistycznym, ale jakby z uwzględnieniem tendencji architektonicznej Alberta Speera, przed wojną ewangelicki, nie był kościołem parafialnym, zatem na niedzielę księdza przywożono. To chyba wtedy był on, który nas zbeształ na końcu swojego kazania. Dostrzegł w ostatnim rzędzie kilkoro obcych, młodych ludzi o wyzywająco pogodnych wyrazach twarzy i zagrzmiał:  – Sierpień, żniwa, wy w polu, a tu opalają się takie panienki pięknisie, takie  wczasowicze z miasta,  a co one wiedzą o pracy?!

– Gwoli prawdy materialnej dodać muszę  – uzupełnia Dymarski – że ów kapłan zakończył kazanie tradycyjnie,  ewangelicznie, ale nieco speszeni nie byliśmy pewni, czy  uzyskaliśmy zgodę na odejście w pokoju, czy też polecenie, iżby się wynosić i nie pokazywać więcej...  Informacja komendanta MO, który swoją funkcję pełnił od wielu lat, teren znał szczegółowo i tak samo szczegółowo znali jego, czyli komendanta, mieszkańcy  gminy, oparta była na faktach. Takim na przykład, że –  jak mi po latach opowiedziano – pewnej niedzieli, gdy wierni nie doczekali się księdza i poczęli wychodzić z kościoła, przed świątynię zajechał samochód, otworzyły się drzwi, ten niemłody kapłan wypadł z auta na drogę, nie podniósł się o własnych siłach i ofiarny kierowca odwiózł go z powrotem na plebanię. Jak informuje komendant, kondycja tego kapłana wzbudzała negatywne komentarze mieszkańców wsi, gdzie przed niedzielną mszą się nie pije. Problem rozwiązał się samoistnie; nieszczęsny  ksiądz umarł. Pojawił się na stałe młody i zdrowy następca, nie w charakterze proboszcza, ale jako szef ośrodka Caritasu dla młodzieży trudnej , który powstał przy strychowskim kościele. We wsi zapanowała trwoga: przywloką AIDS (lata 80.) i wszelkie inne złe rzeczy. Okazało się z czasem, że ta „trudna” młodzież nie sprawia żadnych kłopotów i jest zdyscyplinowana. Przedsiębiorczemu księdzu wieś zawdzięcza asfaltową drogę z szosy głównej; tak uporczywie nękał urzędy, aż w końcu powstała. Wieś widzi wszystko, na wsi nic się nie ukryje. I tak np. Zdzichu, złota rączka, z którym w późniejszych latach się zaprzyjaźniłem, do spowiedzi wielkanocnej wybierał się do miasta. Zapytałem go, dlaczego, skoro ma kościół za płotem. Zdzichu, ofiarny wykonawca prac remontowych w zabudowie przykościelnej, jako sąsiad zakolegował  się  z sympatycznym księdzem i tak mi tłumaczył: znamy się, niejeden raz piwo wypilim po robocie, klękam do spowiedzi, a on mnie pyta o szczegóły, to wolę pojechać do miasta. Rozumiałem go... 

WRACAMY DO DOKUMENTÓW. Obecność osób przebywających na podanym adresie nie powoduje zainteresowania mieszkańców wsi. W ubiegłym roku odnotowano jedynie dwukrotne skargi ze strony mieszkańców dot. faktów opalania się przez przebywające tam osoby nago. (dowody w załączeniu) – czytamy w notatce służbowej por. Pawłowskiego z rozmowy z komendantem MO.

– Czy domyśla się pan,  jakie to mogły być dowody, bo w archiwach IPN ich nie znaleźliśmy?  – pytamy pana Lecha.

– O skargach nie było mi wiadomo, jak znam życie, nie sądzę, żeby zaistniały.  A jakiż materiał dowodowy komendant posterunku przekazał oficerowi SB? W grę wchodzi dokumentacja fotograficzna, bo cóż innego?  Pamiętam wszakże, jak poznałem komendanta. Przyjechał milicyjnym gazikiem, takim ówczesnym autem terenowym, uprzejmie się przedstawił, dodając dowcipnie, że on tu jest szeryfem. Powiedziałem mu, że od wczoraj jestem tu sam i serdecznie zaprosiłem na posesję. Sierżant usiadł, poprosił o mój dowód osobisty, tłumacząc się, że wie pan, taka procedura, spisał dane, po czym spytał, czy panie są w środku. No nie ma, bo przecież wczoraj wyjechały. Nie ustępował: no tak, powiedzmy, że wyjechały… to ja bym chciał spojrzeć na dowody osobiste pięknych pań. No nie ma tu dowodów osobistych, bo przecież zabrały ze sobą.  No tak, powiedzmy, że zabrały… a ja bym, sprawdził, czy one w środku nie ukrywają się przede mną, ha, ha, pozwoli pan? Zaprosiłem do wnętrz, choć nie było czym się chwalić – chatka była stara, z przeciekającym dachem, wymagała remontu. Do zabudowania gospodarczego komendant zajrzał pobieżnie.

 Notatka służbowa: W okresie letnim w/w funkcjonariusz przebywał na powyższym adresie dokonując kontroli prewencyjnej. 

– Sierżant usiadł jeszcze na zewnątrz – kontynuuje Dymarski – i tak rzekł: No bo na terenie tutejszym plaży dla, powiedzmy, nudystów nie ma… Istotnie, potwierdziłem, nie zauważyliśmy. No, czyli jeżeli, powiedzmy, nago, to w miejscu specjalnie upoważnionym, bo inaczej, jak w przypadku tych pań, to wykroczenie. – Postanowiłem odkryć, nomen omen, karty, panie sierżancie, powiedziałem, może i nasze panie nad tym jeziorkiem, na lichym, zasłoniętym wysoką trzciną  pomoście, zdjęły części garderoby, ale upewniając się, że nikt obcy nie widzi!  – Ha! – żachnął się sierżant. – Wieś wszystko widzi!

Opowiedziałem o tej wizycie znajomemu mieszkańcowi wsi  (Informacja na podstawie ustnej relacji t.w. Leśnik z dnia 14.10.87.  Grupa osób przebywających w domku w Strychach nawiązała kontakt z  Krzysztofem E., gospodarzem mieszkającym przy wjeździe do wsi. Są z nim w dość zażyłych stosunkach – mówią sobie po imieniu. Zaopatrują się u niego w mleko i jego przetwory. E. Krzysztof ma około 30 lat, jest żonaty i posiada 2 dzieci. Gospodarstwo przejął po ojcu i trochę ziemi dokupił z państwowego funduszu. Łącznie gospodaruje na 15 ha. Rolnikiem jest raczej solidnym. Ma dwa traktory i inne potrzebne maszyny rolnicze. Jest raczej wątpliwe by to zbliżenie nastąpiło na gruncie wspólnych przekonań politycznych.), który stwierdził, że o opalaniu się nago jeszcze nie słyszał, ale widziano sierżanta kilkakrotnie po drugiej stronie jeziora, jak na leżąco lornetuje.  Tymczasem komendant, jak się okazuje: w trakcie kontroli na podanym adresie przeprowadził lustrację pomieszczeń mieszkalnych nie stwierdzając faktów które mogłyby świadczyć o wykorzystywaniu tych  pomieszczeń do przechowywania lub wykonywania materiałów pozbawionych debitu.

 Z notatki służbowej por. Pawłowskiego (w rozmowach z komendantem uczestniczył por. R. Palka) dowiadujemy się, że: W najbliższym okresie wykorzystując obecność osób w interesującym nas obiekcie  planuje się przeprowadzenie kontroli zabezpieczenia p-poż we wszystkich pomieszczeniach należących do posesji. W czynności tej uczestniczyć będzie komendant posterunku oraz pracownik tut. wydziału dotychczas nieznany opozycji. Ponadto: Z powyższej informacji sporządzić wyciąg do sek. IV tut. wydziału oraz Wydz. II  i IV WUSW w. gorzowskiego.  Odtąd rola komendanta sierżanta schodzi w cień, albowiem: Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami rozmówca wytypował osobę, która zostanie pozyskana do współpracy w celu uzyskiwania informacji dot. osób przebywających na kontrolowanym obiekcie. Chodzi głównie o inf. dot.:

- rejestrowaniu numerów pojazdów

- opisywania wyglądu osób tam przebywających

- czasokresu przebywania

- zapewnienie możliwości prowadzenia z mieszkania w/wym obserwacji obiektu.

Do pracy wywiadowczej w przedmiotowej sprawie przystępuje pozyskany tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Leśnik”, którego prowadzi por. T. Siwek. Ze względu na położenie obserwowanego obiektu (na skraju wsi), inwigilacja bezpośrednio z czyjegoś mieszkania nie była możliwa.  Choć w środku wsi, optymalnie najbliżej, mieszkał emerytowany pracownik  leśnictwa. Wraz z żoną zajmował lokal na piętrze jedynego tutejszego budynku dwukondygnacyjnego, murowanego. Niegdyś na parterze była jednoklasowa szkoła, a żona leśnika była jej kierowniczką i nauczycielką, osobą najwyżej postawioną w hierarchii społecznej wsi. Szkołę zamknięto, bo opadł wyż demograficzny, a była nauczycielka, powodowano pasją społecznikowską i postawą propaństwową, przystąpiła do ORMO [Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej]. Obiektywnie stwierdzić należy, że z pierwszego piętra było co obserwować, choćby brak kasków na głowach motocyklistów, nie mówiąc o znamionach prowadzenia pojazdu pod wpływem alkoholu w powiązaniu z ruchem konsumentów jedynego we wsi sklepu, dobrze widocznego z okien mieszkania. Nowa aktywność byłej kierowniczki szkoły nie przysparzała jej, rzecz jasna, popularności wśród męskiej populacji. Jakoś sobie radzono: – Uwaga (tu padało nazwisko tej pani), filuje – ostrzegał ktoś, kto bystrym okiem zerknął na okno. Z kolei sierżant z leśnikiem na pewno znali się dobrze i zapewne łączyło ich, jako ludzi władzy, szeroko rozumiane zagadnienie ładu i porządku.  Komendant, zgodnie z poleceniem SB, wytypował więc optymalnie i werbunek był łatwy – na gruncie postawy obywatelskiej.

I tak, w październiku r. 1987 tajny współpracownik donosił (Informacja opracowana na podstawie ustnej relacji t.w. Tajne spec. znaczenia. Egz. pojedynczy): Na terenie interesującego nas obiektu w Strychach przebywają aktualnie 2 osoby (kobieta i mężczyzna) . Przyjechali samochodem osobowym m-ki Fiat 126p o numerze rej. PNL 6008 w dniu 12 bm. W ubiegłym tygodniu w domku przebywała para, która porusza się samochodem m-ki Fiat 126p nr rej. POZ 0634. Podczas ich pobytu dojechał do nich jeden mężczyzna. Przyjechał prawdopodobnie autobusem bo nie było widać jego samochodu.

Dokument świadczy nadto o szerszych  horyzontach umysłowych tajnego współpracownika. Por. T. Siwek rzetelnie notuje jego wypowiedź:

Zapowiedź realizacji II etapu reformy gospodarczej wzbudziła w środowisku t.w. /rolnicy indywidualni i członkowie SKR/ raczej niewielkie zainteresowanie. T.w. uważa, że jest wynikiem ich przekonania iż reforma nie będzie miała dużego wpływu na styl ich pracy. Zapowiedź, że państwo przestanie dotować, bo wszelka działalność musi być dochodowa przyjmują obojętnie. Wychodzą po prostu z założenia, że jeżeli wzrosną ceny maszyn rolniczych, nawozów, środków ochrony roślin, to tym samym wzrosną ceny towarów wytworzonych w produkcji rolniczej. Będzie się po prostu obracało większymi sumami. Pewne zainteresowanie w tym środowisku wzbudziła zapowiedź referendum datowanego na dzień 29 listopada br. Chodzi tu głownie o treść pytań jakie postawi się biorącym udział w tym referendum. Zdaniem t.w., środowiska wiejskie bez zastrzeżeń opowiedzą się za reformą jeżeli zagwarantuje się w niej uczciwie pracującym wyższy standard życiowy. Chodzi tu głównie o to by zlikwidować problem tzw. poszukujących pracy z niepodejmowaniem jej.  

Z dokumentu nie wynika, aby por. Siwek podjął temat, bo też nie w roli eksperta „Leśnik” był werbowany.  Dlatego rutynowo wyznacza mu się zadania:

1.     W dalszym ciągu pozostają aktualne zadania zlecone i omówione na spotkaniu w dniu 27 sierpnia br.

2.     Wykorzystując swój status zawodowy i stosunkowo bliskie sąsiedztwo dążyć w sprzyjających okolicznościach  do nawiązania bliższych kontaktów z osobami przebywającymi w interesującym nas obiekcie.

3.     Dążyć do bliższego rozpoznania osobowości Krzysztofa E.

W punkcie 3. chodzi o osobowość tego rolnika, u którego  – jak już rozpoznał komendant posterunku – osoby przebywające w obiekcie zaopatrują się w mleko i jego przetwory. Daje do myślenia zdanie w „Omówieniu”, że informacja przekazana przez TW punkcie 1 (czyli numery rejestracyjne)  jest wiarygodna i znajduje potwierdzenie u innych źródeł. Innym źródłem mógł być np. mieszkaniec sąsiedniej wioski, oferujący w ramach handlu obwoźnego sprzedaż sera czy jajek. Sprawdzanie wiarygodności TW przez doniesienia innego informatora było rutynowe. Na podstawie numerów rejestracyjnych por. Siwek łatwo ustalił, że osobami przebywającymi w obiekcie byli M. Kęszycki, S. Piasecka oraz L. Dymarski. W pozycji „Uwagi” dowiadujemy się, że w trakcie spotkania wręczono t.w. leki dla jego żony. Później poprosi porucznika o pomoc w zakupie amunicji do broni myśliwskiej i po prostu przy następnym spotkaniu  amunicję  otrzyma. Z dostępnych dokumentów nie wynika, aby „Leśnik” pobierał wynagrodzenie pieniężne.           

Wywiązując się z zadania  (Zwracać uwagę i wychwytywać bardzo krótkie wizyty – odnotowywać  nr rej samochodów użytych do tych wizyt) TW „Leśnik” informuje, że [...]w początkach maja br. do Strych przyjechali goście z RFN samochodem osobowym marki mercedes o nr rej.  NRC 575. W tym czasie w domku przebywał jeden mężczyzna, który przyjechał samochodem fiat 126p o nr rej. 0634.  W omówieniu tej doniosłej dla bezpieczeństwa państwa informacji por. T. Siwek stwierdza, że podczas wizyty ob. ob. RFN na terenie Strych przebywał L. Dymarski.  Tenże przypomina sobie po latach, że któregoś dnia istotnie zatrzymał się przed furtką samochód z rejestracją RFN. Była w nim młoda para i staruszka, jak się okazało, przedwojenna mieszkanka sąsiedniej wioski. Pytali o drogę i uzyskawszy wskazówki, ruszyli leśnym traktem, ale po pewnym czasie wrócili niepocieszeni, bowiem zamiast do wsi trafili, jak im się zdało, nad jezioro. A to dlatego, że po pierwsze, zabudowania tej opuszczonej wioski z  czasem zostały rozebrane, a fundamenty zarosły; po drugie, wskutek usypania grobli na niegdysiejszej rzeczce  powstały tam płytkie, choć rozległe stawy rybne. Starszy Inspektor Sekcji II Wydziału III Służby Bezpieczeństwa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Poznaniu, porucznik T. Siwek, poszedł jednak utartym tropem i zalecił zwrócić się z pismem do Wydziału VIII Departamentu III Ministerstwa Spraw Wewnętrznych celem ustalenia właściciela samochodu marki mercedes.  

Wskutek pracy operacyjnej funkcjonariuszy, w połączeniu  z aktywnością wywiadowczą „Leśnika”, krąg osób podejrzanych rozszerzał się. Z podsłuchu telefonu Dymarskiego pozyskano informację, że podczas jego bytności w Poznaniu dzwonił do niego „Tomek ze Strych”.  TW „Leśnik” poinformował porucznika, że jedynym mężczyzną w Strychach o imieniu Tomasz jest M. zamieszkały pod nr 43. Wiosną wrócił do Strych po odbyciu zasadniczej służby wojskowej i bardzo rzadko przebywa na miejscu. Jest prawie niewidoczny. Wiąże się to z wykonywanym przez niego zawodem i częstym przebywaniem w delegacji. M. jest prawdopodobnie kierowcą.  W rubryce „Zadania” por. Siwek polecił „Leśnikowi”: zwracać uwagę na wszelkie kontakty osób przebywających w domku z mieszkańcami wsi, ze szczególnym uwzględnieniem Tomasza M., a w pozycji „Przedsięwzięcia” napisał: W porozumieniu z RUSW [Rejonowy Urząd Spraw Wewnętrznych] w Międzyrzeczu rozpoznać wszechstronnie osobę Tomasza M. Na ile wszechstronnie go rozpoznano – tego  z zachowanej dokumentacji  się nie dowiadujemy, ale, jak pamięta Dymarski,  gdy był w Poznaniu, zadzwonił do niego (z najbliższego urzędu pocztowego) łódzki kolega, Tomasz  S., który do Strych przyjechał autobusem, nikogo „w interesującym nas obiekcie” nie zastał, a przedstawił się: „Cześć, mówi Tomek, dzwonię ze Strych…”. 

Kolejny sezon – rok 1988. Na terenie interesującego nas obiektu w Strychach pierwsi goście pojawili się dopiero 30 kwietnia. Przebywali tam do 3 maja włącznie. Przyjechali dwoma samochodami marki Fiat 126p  o numerach rejestracyjnych: PNC 0634 i POZ 0434. Były to dwie pary goszczące w Strychach. […] Podczas majowego pobytu gości w Strychach wizytę złożył im komendant posterunku  MO w Przytocznej.  Z dokumentu opatrzonego klauzulą „Tajne spec. znaczenia. Egz. pojedynczy” dowiadujemy się, że: Dotychczas w Strychach przebywali Lech Dymarski, Ewa Kraskowska, Marcin Kęszycki i Sławka Piasecka. 

Tymczasem TW „Leśnik” bacznie obserwuje:

W dniu 2 lipca w godzinach przedwieczornych z krótką wizytą do obiektu przyjechał nieznajomy mężczyzna prawdopodobnie z Wrocławia.  Przyjechał samochodem osobowym m-ki FSO 1500, koloru kremowego o nrze rejestracyjnym zaczynającym się od liter WRA. Był to mężczyzna w starszym wieku, wzrostu średniego i szczupłej budowy ciała.  Wizytę prawdopodobnego gościa z Wrocławia t.w. ps. LEŚNIK stwierdził właściwie w momencie jej zakończenia i opuszczenia obiektu przez wymienionego. Było to w momencie gdy wracał ze swojego pola i zbliżał się do obiektu. Wyjeżdżał właśnie wtedy z bramy FSO 1500.T.w. pobieżnie zapamiętał sylwetkę mężczyzny prowadzącego samochód i początek nru rejestracyjnego. Nigdy przedtem nie był widziany w tej okolicy  - raportuje por. Siwek.

Opisany przez  „Leśnika” nieznajomy mężczyzna to zdaniem Dymarskiego ponad wszelką wątpliwość jego przyszły teść, który przyjechał na ryby.

Po trzech latach zdobywania doświadczeń tajny współpracownik, uznany za rzetelne źródło, został wreszcie wykorzystany do pracy stricte operacyjnej.  Już rok wcześniej zwierzchnik por. Siwka pismem odręcznym na jego maszynopisie (Wyk. w 1 egz. Teczka pracy TW. Opr. TS/II/druk WP l.dz. masz. 0011858/87) zadysponował: na kolejnym spotkaniu z tw omówić możliwość zawiązania się bliższych kontaktów źródła z osobami przebywającymi w interesującym na obiekcie pod stosownym pretekstem. 31. 08.87. – podpis nieczytelny.  Ha, jaki pretekst byłby „stosowny”? –  o tym w czerwcowe wieczory roku 1988 rozmyślał zapewne tajny współpracownik , emerytowany leśnik, obywatel propaństwowy, być może odwołując się do wyobraźni małżonki, emerytowanej nauczycielki, członkini ORMO. Pomysł nastręczył się sam z siebie, gdyż: W dniach 2 i 3 lipca br. w obiekcie przebywali kobieta i mężczyzna. Mieli ze sobą dwa psy. (Jeden to jamnik a drugi to owczarek niemiecki). Przyjechali sam. mki Fiat 126p o nrze rejestracyjnym PNC 0634.

Ostatni zachowany dokument mówi wszystko:

 

Informacja opracowana na podstawie ustnej relacji t.w.

Źródło: T.W. ps. „Leśnik”

Przyjął: por. T. Siwek

Miejsce: biuro – mieszkanie t.w.

Data 88.07.05

Poznań 1988.07.06

Tajne spec. znaczenia

Egz. pojedynczy

Omówienie:

 W dniu 2 lipca t.w. ps. „LEŚNIK” wykorzystując pobyt dwóch psów na terenie posesji obiektu i zgodnie ze zleconym mu wcześniej zadaniem, próbował nawiązać kontakt z przebywającymi tam osobami. W tym celu udając się na swoje pole drogą wiodąca przy obiekcie zabrał psa, który wszedł na teren obiektu i wdał się w bójkę z przebywającymi tam psami. Sprawa zakończyła się wymianą grzecznościowych  uwag na temat zachowań psów i ich charakterów. Wobec wyraźnie niechętnej postawy mężczyzny nie było warunków do nawiązania jakiegokolwiek kontaktu.

Osobami przebywającymi w tym czasie w obiekcie byli Ewa Kraskowska i Lech Dymarski.

 

            Dymarski jako doświadczony figurant Sprawy Operacyjnego Rozpracowania od r. 1975 (sic!) też przywiązuje uwagę do szczegółów i dlatego uzupełnia. Rozpoznanie „Leśnika” było powierzchowne o tyle, że o ile jeden pies, Fredek, istotnie był jamnikiem szorstkowłosym, o tyle drugi, Zuzia, wzrostu raczej średniego, jako efekt pomieszania ras nie była owczarkiem niemieckim, choć z punktu widzenia Służby Bezpieczeństwa ten trop śledczy miałby podstawy. Minęły lata – zamyśla się Dymarski – i tego już nie zbada sam por. Siwek, ani, wskutek przemian ustrojowych, które niebawem nastąpiły, nie zajmą się tym specjaliści ze stosownego departamentu MSW. 

Racja, ale latem roku 1988 jeszcze nie opuszczano rąk. Mimo niepowodzenia specjalnej operacji „Leśnika” w ostatnim zachowanym dokumencie  nieustępliwy porucznik z uporem powtarza treść zadań:  Wykorzystując swój status zawodowy i fakt częstego przebywania w bezpośredniej bliskości obiektu w sprzyjających okolicznościach dążyć do nawiązania bliższych kontaktów  osobami przebywającymi w obiekcie, a także:  Dążyć do rozpoznania osobowości Krzysztofa E. , u którego zaopatrują się w mleko i jego przetwory, ze szczególnym uwzględnieniem prezentowanej przez niego postawy polityczno – społecznej. I, rzecz jasna: W miarę możliwości odnotowywać wszelkie wizyty w obiekcie i zapisywać nry rejestracyjne pojazdów.

 

 „Co to się działo, co to się działo, uzdrowiska pół ze śmiechu się skręcało i skręciłoby zapewne wszystkich ludzi, gdyby się basista nie obudził...” 

Cała akcja trwała trzy lata, choć tylko w czasie wiosenno-letnim, kiedy w obiekcie przebywały obserwowane osoby.  W pracy operacyjnej bezpośrednio brało udział trzech poruczników Sekcji II wydziału III SB WUSW w Poznaniu i nieznana  liczba ich zwierzchników, niewykluczone, że nawet funkcjonariusze warszawscy MSW, choćby w związku z koniecznością rozpoznania właściciela samochodu z RFN, co  z kolei, być może, wymagało zaangażowania rezydentury wywiadu.  Podejmowane czynności funkcjonariuszy i ofiarność tajnego współpracownika (nagrodzonego amunicja strzelecką zakupioną z funduszu operacyjnego) nie przyniosły jednak wymiernego efektu, choć gdyby w następnym roku nie doszło do „Okrągłego Stołu” i „wyborów czerwcowych”, zapewne sprawa by nie wygasła, bo przecież do ostatniej chwili była rozwojowa.  Czy Służba Bezpieczeństwa ostatecznie rozpoznałaby osobowość rolnika Krzysztofa E.? Czy jej tajny współpracownik w końcu nawiązałby bliższe kontakty z osobami przebywającymi w obiekcie, czy też było to zadanie niewykonalne? Te, jak i inne pytania pozostaną bez odpowiedzi. Nawet wewnętrzne raporty SB wydają się rozwlekłe, powtarzalne, jakby porucznicy oceniani byli nie za efekty, a według ilości zapisanych stron, zauważa Dymarski, i dodaje: – Bo też w aktywności bezpieki lat 80. w tropieniu działalności „antypaństwowej” chodziło nie tyle o to, by złapać króliczka, ale by gonić go.

Wskazuje też na oboczny aspekt pracy operacyjnej w terenie, który w tym wypadku warto wziąć pod uwagę: między posterunkiem MO w gminie, w którym funkcjonariusze WUSW kontaktowali się z komendantem, a mieszkaniem „Leśnika” we wsi Strychy, gdzie latem zdawał relacje, znajduje się urocze jezioro, kąpielisko i plaża.  Tak, bezpośrednio zaangażowanym w terenie funkcjonariuszom SB ta sprawa na pewno jawiła się jako rozwojowa, a przerwał ją (bo nie zakończył) młyn historii.

 

Reporterowi nie udało się dotrzeć do uczestniczących w tamtych  wydarzeniach funkcjonariuszy SB.  Nie znamy ich losów. Po powstaniu tzw. rządu Mazowieckiego SB rozwiązano i w jej miejsce ustanowiono Urząd Ochrony Państwa, do którego, co prawdopodobne, przeszli porucznicy wraz z całym bagażem doświadczeń służby. Byłoby to zgodne z duchem tamtego czasu, kiedy to przedstawiono ufnemu społeczeństwu pogląd, że roztropna nowa władza nie odpycha doświadczonych ludzi tajnych służb, którzy służyli władzy poprzedniej.  W tekście reportażu nazwiska występujące w donosach TW i opracowaniach funkcjonariuszy zostały pominięte choćby dlatego, że ludzie, których osobowość i postawa polityczno-społeczna była rozpracowywana, nie mieli o tym w ogóle pojęcia. Podanego  w tekście nazwiska byłego wicewojewody, który w ramach przechodzenia nomenklatury PRL na system rynkowy miał być udziałowcem tzw. firmy polonijnej, nie należy wiązać ze sprawą, choćby dlatego, że zakład przetwórstwa owocowo-warzywnego we wsi Strychy nie powstał, a poniemieckie zabudowania byłej Spółdzielni Kółek Rolniczych ostatecznie popadły w ruinę.

 

 




 

 




 


 

 

 




 

 

 

 

środa, 5 kwietnia 2023

Aktualność i archiwalia 

Janusz Weiss (1948-2023)

Tekst pod tytułem "Młoda kultura" ukazał się w "Twórczości" rok temu  jako "fragment większej całości". Owa całość (poniżej, pod pierwotnym tytułem "Gastro") nie była wiele większa. Ponieważ numer z marca 2022 ukazywał się w pierwszą rocznicę śmierci poety Adama Zagajewskiego i jemu był w części poświęcony, redakcja, w trosce o rocznicową powagę  zaproponowała skrót w akapicie, przedstawiającym naturalistycznie dolegliwości wynikłe z zatrucia pokarmowego bohatera wspomnienia. 

W marcu tego roku zmarł Janusz i Jemu tamto barwne wspomnienie z lat twórczej młodości teraz dedykuję. 

W pośmiertnych notach podaje się lakonicznie o Jego udziale w trzyosobowym "Salonie Niezależnych" (lata 60/70), więcej o nim jako popularnej postaci radia i telewizji w czasach nowych. "Salon" jest nazywany kabaretem, choć bardziej adekwatnie byłoby mówić o trzyosobowym (Weiss, Kleyff, Tarkowski) zespole satyryków, który w PRL do telewizji dostępu nie miał. Był zaledwie tolerowany (i, oczywiście cenzurowany), jednak występy w klubach studenckich zaczęto odwoływać, aż w połowie lat 70. ostatecznie "spadł szlaban" - czyli zakaz występów wszelkich. To, że Janusz "poszedł na estradę" nie było więc wyborem  nowej twórczej drogi - z czegoś trzeba było żyć. Skądinąd w łączonej roli konferansjera i satyryka był świetny; gdy nie mógł już przyjąć wszystkich propozycji gwiazd estrady, pod koniec lat 70. wciągnął do "branży" mnie, dzięki czemu i ja miałem za co jeść. 

Na początku lat 70. wyszliśmy poza kameralność. Okazją do tego była FAMA (coroczny Festiwal Akademickiej Młodzieży Artystycznej w Świnoujściu, który w lipcu władał amfiteatrem). Tamże otrzymaliśmy (tzn. "Salon" i ja)  "Trójząb Neptuna" za, jak się to w tradycji festiwalu  nazywało: kabareton - pt. "Wyścig", choć nie był to przegląd kabaretów, lecz raczej widowisko podług scenariusza, wymyślone przez Janusza i mnie, a zrealizowane wraz z Kleyffem i Tarkowskim oraz całym potencjałem wykonawczym festiwalu. Ostatnim akordem mojej  współpracy z Januszem w tym nurcie było widowisko "Ring wolny. Finał Pucharu Schopenhauera" pokazane w Krakowie - tam na godzinę przed rozpoczęciem, gdy hala sportowa już zapełniała się do pełna widzami, lokalny funkcjonariusz SZSP usiłował zabronić występu Kleyffa i Tarkowskiego, którzy w scenariuszu byli w rolach głównych. A potem, jak wyżej wzmiankowałem, spadł szlaban. Uznano, że nasza satyra nie jest konstruktywna, a wręcz przeciwnie. Jakby tego było mało, w roku 1975 podpisaliśmy protest przeciw zmianom w konstytucji PRL (Gierek, dla umocnienia swej pozycji, postanowił zawrzeć w niej m. in. passus o wieczystej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim).

Podówczas nie było możliwości rejestracji takich zdarzeń, a szkoda, bo po latach też byłoby do śmiechu - wtedy bacznie monitorowanego przez odpowiednie służby i organy.

Na zdjęciu od lewej poeta Jacek Bieriezin (zm. w r. 1993 w Paryżu), przy stoliku ja i Weiss - spotkanie autorskie w ramach "kultury niezależnej", prawdopodobnie w r. 1980. 




Gastro

Razu jednego, a były to wczesne lata 70., podczas „FAMY” (coroczny Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej w Świnoujściu) wracaliśmy z przechadzki brzegiem plaży.  Gdy zbliżaliśmy się do grona „naszych”, wylegujących się na kocach, dostrzegł nas Janusz Weiss (z trzyosobowego „Kabaretu Salon Niezależnych”).  Jak się zdaje,  obserwował nas od jakiejś chwili. Krzyknął  do mnie: Lechu, zapisz mnie do poetów, co? Poeci bowiem, na tle  rzeszy artystów teatrów, chórów akademickich i zespołów tańca ludowego, stanowili na Famie eksluzywną, kilkuosobową podgrupę w elitarnej grupie „twórców i wykonawców indywidualnych”. Wola Janusza – być zapisanym do poetów zapewne dojrzewała od jakiegoś czasu, a teraz być może pobudził go nasz widok: Kryniccy, Zagajewscy i ja, niewiasty z przodu,  dwa kroki za nimi mężczyźni w jednym szeregu, jeszcze skupieni, ale już w stanie uspokajającej refleksji,  jakby dopiero co zakończyli bezgłośną niemal debatę, doszedłszy do jeśli nie ostatecznych, to na pewno zasadniczych konkluzji. Wiele o tym myślałem: Weiss w tamtej właśnie chwili ostatecznie dostrzegł (tak, właśnie – dostrzegł), że stało się, ja już należę do poetów, do primi inter pares jestem zapisany (o co wcześniej zaledwie mnie podejrzewał). Tego samego dnia dowiedziałem się, że jeszcze byliśmy w znacznej odległości, gdy Janusz zwrócił uwagę Kleyffa i Tarkowskiego: Chłopaki, patrzcie tam. Tam, patrzcie – poeci wracają; a podczas gdy oni wypatrywali   nas na zatłoczonej plaży, krzyknął nawet: Ludzie, ludzie patrzcie, poeci idą!

Specyficzną zewnętrzność poetów dostrzegali też inni twórcy, w tym  indywidualni. Jak Maksymilian Szoc, artysta plastyk i performer  w najszerszym znaczeniu tego (nie znanego wtedy jeszcze) określenia , starszy od nas o dekadę. Pewnego ranka obudził ich na śniadanie, wcześniej nawet, niż zrobiłyby to ich panie. Budzenie wszak było potrzebne, bo poprzedniego dnia dyskutowaliśmy w klubie festiwalowym do połowy nocy, wypijając nieobojętne dla organizmu ilości piwa; krótko mówiąc, przebiegły Szoc przyjął w swoim podstępnym planie, że trzeba poetów poderwać na nogi, póki mają kaca. Mnie nie budził, uznając zapewne, że do poetów nie jestem tak do końca zapisany. Gdy i ja wstałem, stołówkę zamykano, a  cały kompleks opuszczali ostatni uczestnicy festiwalu – jedni na plażę, inni na próbę w amfiteatrze.  Gdzie udali się poeci? Naoczny świadek powiedział mi, że Krynickiego, Zagajewskiego i jakieś nasze dziewczyny Szoc zaprosił do empiku, a żony poetów prawdopodobnie udały się na plażę.  Tenże empik (obecny w centrum miast Klub Międzynarodowej Prasy i Książki) w Świnoujściu był ważnym miejscem festiwalu – tam odbywały się także spotkania autorskie z poetami.  Była tam – jak to w empiku – mała kawiarnia. Podawano alkohol, wtedy jeszcze bez ograniczeń czasowych, czyli „przed trzynastą”. Po epoce ery „Jarzębiaku” lat 60.  modny był wtedy „Calvados”, a właściwie, według etykiety „Wódka typu Calvados”.  Popijanie kolorowego calvadosu przed południem mieściło się w etykiecie, ludzie kulturalni sięgali po wódkę czystą dopiero po zachodzie słońca.

Nie miałem wyboru – udałem się do empiku. Tamże przy zestawionych stolikach (lekka konstrukcja z rurek stalowych, blat błyszczący z tzw. laminatu) górował Maksymilian Szoc – dosłownie, bo był najwyższego wzrostu z nas wszystkich,  a w całej okazałości podobny był do Salvatora Dali. Gdy wszedłem, jako mistrz ceremonii zamawiał właśnie drugą butelkę. Rozmawiano rzecz jasna o kulturze, a gdy ktoś odnosił jej problemy do realiów tzw. panującej rzeczywistości – ściszano glosy. Gdy Szoc rozlewał trzecią butelkę, rozmawialiśmy już tylko o kulturze, a w końcu, już głośniej i beztrosko o jej peryferiach; przy kolejnej flaszce – jak to w gronie twórców indywidualnych - przyszedł czas na wyszukane facecje i w końcu na coraz weselsze historyjki z życia ludzi kultury. Ktoś ogłosił, że zbliża się godzina 14 i czas udać się na obiad. Był upał. Na chodnikach centrum kurortu było tłoczno. W drodze do stołówki bynajmniej nie przewodził grupie  Szoc; on zrobił, co zamierzył – upił poetów (za dnia!) i teraz szedł z tyłu, by cieszyć prowokatorskie oko obserwacją. Grupa nie szła w milczeniu, wątki przerwane we wnętrzu były na ulicy kontynuowane, głośno, ale – co zrozumiałe – chaotycznie. Odniosłem wrażenie, że wczasowicze rozstępują się jakby przed jakąś watahą ale i z pewnym zaciekawieniem – z rysów twarzy i schludnych strojów nie przypominaliśmy jednorodnych w swej pospolitości pijaków, o nie – szły indywidualności. (Już w trakcie poprzedniego festiwalu Janusz Weiss miał takie hobby, że przydawał twórcom indywidualnym rozszerzoną nazwę własną, np. proste „Dyma się nadyma”, wartościujące „Poprawa na wała zakrawa” czy „Zagaj bez jaj”. (Opowiedziałem to wtedy Barańczakowi, który oponował: Adam bez jaj? No, nie zgodziłbym się…)

Otóż i niespodziewanie pomógł wczasowiczom Zagaj: on, najcichszy z nas, wyszedłszy na prowadzenie, z podniesionymi rękami jak zwycięzca wyścigu kolarskiego, wrzasnął: Na bok ludzie, na bok, młoda kultura idzie! Młoda kultura wkroczyła na dziedziniec internatu szkoły morskiej - naszego kompleksu sypialno -stołówkowego. Sytuację głośno oceniła od razu pewna koleżanka plastyczka matriarchalnej  postury: Ja nie mogę, Szoc upił poetów, ale jaja! Nie dla wszystkich jaja. Krynicki wkroczył zamaszyście, ale stanął w miejscu, jakby zbierał myśli. Obserwowano nas, zrobiło się cicho – tym głośniejszy wydał się okrzyk jego Krystyny: Ryszardzie! , po którym niezwłocznie wycofał się do sypialnego budynku, rezygnując chyba z obiadu. Zagaj był w nastroju ludycznym, zmierzał beztrosko w kierunku Danuty gestykulując (co mu się nie zdarzało) mówił głośno (co też było zaskakujące), jakby nawiązywał w jednej ciągłej narracji bez akapitów do wielu wątków rozmowy w empiku. Gdy był już twarzą w twarz z żoną, ta zdołała niemal bezgłośnie wymówić jego imię: Adasiu… - po czym osunęła się na ziemię, szczęśliwie łagodnie, a omdlenie nie trwało długo. Adam, inaczej niż Ryszard, obiad zjadł. I po wszystkim. Ja też zjadłem i udałem się na poobiedni odpoczynek.

Zbudziły mnie kobiety, Krystyna i Danuta. Z Adamem jest bardzo niedobrze. Pogotowie nie przyjedzie - poinformowała wzburzona Krystyna. Jak się dowiedzieli, że był spożywany alkohol, powiedzieli, że ma leżeć, aż mu przejdzie! Niesamowite! Co robić?! Jakie są objawy, zapytałem. Torsje, potworne torsje. No tak, czasem organizm odrzuca treść żołądkową, do której nie jest przyzwyczajony. Mój spokój i ujawniona znajomość rzeczy zrobiła dobre wrażenie. Chodźmy do chorego, zadysponowałem jak ordynator. Adam był słaby,  pojękiwał. Wiadro pod łóżkiem było opróżnione i opłukane. Gorzka herbata, orzekłem, przynieście ze stołówki, na pewno już ostygła i będzie w sam raz. Danusia została przy mężu, Krystyna przyniosła dzban herbaty. Podaliśmy. Po chwili spokoju organizm gwałtownie odrzucił. Odczekaliśmy, podaliśmy drugi raz - to samo, a nawet gorzej, bo chory zawył przeciągle i mimo, że treści w jego żołądku nie było już żadnej, podrzucały go w górę skurcze. Danusia uklękła przy łóżku i ze łzami w oczach błagała: Nie odchodź Adasiu, proszę cię, nie umieraj… Tak, Danusiu – wyszeptał. Zapewniłem, że stan chorego na pewno nie jest krytyczny, ale coś trzeba zaradzić, żeby nim nie szarpało. Herbatę jednak odstawiamy. Czuwajcie, ja biegnę do apteki, bądźmy ufni. Opisałem farmaceutce objawy i wróciłem z ziołowymi tabletkami, do dziś pamiętam nazwę: Gastro. Podałem Adamowi wskazaną dawkę, popił letnią wodą, trwaliśmy w napięciu.  Będziesz żył, Adam - oznajmiłem pewnie. Torsji już nie było, zasnął. Nazajutrz zjadł śniadanie jako opanowany poeta, pełnosprawny twórca indywidualny. Byliśmy przecież młodzi i silni.

Obie pary poetyckie skróciły wszakże pobyt na festiwalu. W Poznaniu Krystyna złożyła zdawkową relację Barańczakom. Zapowiedziała przede wszystkim, że nigdy już do Świnoujścia nie pojadą,  bo w Ryszarda wstąpił potwór, zachował się tam skandalicznie, a Leszek uratował Adamowi życie. Zrozumiałe, że Barańczakowie ciekawi byli szczegółów. Przedstawiłem im w skrócie sprawę zatrucia gastrycznego Zagajewskiego. Co do Krynickiego, uzupełniłem relację: Po okrzyku Krystyny: Ryszardzie! – tenże roztropnie ukrył się w budynku. Natomiast po chwili, gdy Danusia osuwała się zemdlona, zerwał się niespodziewanie wiatr i - z pierwszego piętra usłyszeliśmy jakiś  grzmot i hałas roztrzaskanego szkła. Wtedy Krystyna krzyknęła powtórnie, z większą jeszcze mocą: Ryszardzieee! Sądziła, że wyładował się na wielkim, korytarzowym oknie. Zaświadczam, że było inaczej: okno było uchylone, a nagły podmuch wiatru robił swoje. 

                                                 

                                              *      *       *