poniedziałek, 21 grudnia 2020

 Archiwalia


7 maja 1977 roku w Krakowie zamordowano studenta Stanisława Pyjasa (ur. 1953),  jednego z założycieli Studenckiego Komitetu Solidarności. Mój tekst „Co było w maju?” powstał wkrótce po tym – jest to luźna, osobista relacja ze zdarzeń w Poznaniu. Ukazał się w drugoobiegowym czasopiśmie „Krytyka”, a potem w emigracyjnym rosyjskim „Kontinencie” (w tłumaczeniu Natalii Gorbaniewskiej). Jego – mówiąc nieskromnie - nowatorski wtedy walor polegał na tym, że przedstawiłem konkretnych funkcjonariuszy SB (jednego z nazwiska) w akcji, a także ze świeżej pamięci cytowałem ich wypowiedzi. Zapewne byli tym zaskoczeni; z ich punktu widzenia dałem popis niespotykanej dotąd obywatelskiej arogancji. W tekście są nazwiska nauczycieli akademickich na ówczesnym Wydziale Filologicznym UAM (m.in. nieżyjący już prof. Jarosław Maciejewski i ówczesny docent, dziś prof. senior Edward Balcerzan), którym winien jestem wdzięczność za ich solidarną ze studentami postawę. Pojawia się w tekście nazwisko prodziekana - profesora germanisty który, jak się po latach okazało, był ofiarnym TW SB.

Tekst jest obszerny – kilkanaście znormalizowanych stron. Tylko dla cierpliwych.


\



                 CO BYŁO W MAJU?

   
    "Jednym z podstawowych praw człowieka jest prawo do wolności. Obywatel kraju, w szczególności kraju socjalistycznego, chce się czuć swobodny i mieć pełną świadomość, że mu nic nie grozi, że nie będzie się bał, gdy ktoś w nocy zapuka do jego drzwi". Powiedział to minister spraw wewnętrznych PRL... 21 lat temu. Myśl ta - wypowiedziana wówczas przez szefa resortu, którego funkcjonar­iusze przez kilka lat torturowali, więzili i zabijali znaczyła dla "obywatela kraju socjalistycznego" tyle , co "koniec z terrorem", "kres bezprawia" itd. Wyszedłszy z ponurego mroku ujawnionych ”wypaczeń”, dokonaliśmy epokowego od­krycia: socjalizm nie potrzebuje krwi, wyrwanych paznokci, fałszywych oskarżeń! Tryumfowaliśmy. Od tego czasu gorących dni październikowych, mieliśmy żyć inaczej. Jakże mimo bólu byliśmy optymistyczni, jakże zgodni: społeczeństwo i władza, władza i społeczeństwo. Go - muł – ka! Go - muł- ka!
    Nie ma już Gomułki. Co nam po odkryciu sprzed 21 lat?
    Terror stał się rzeczą wstydliwą. Terror kompromituje państwo. Terror państwowy znaczy zacofanie. Opóźnienie w rozwoju. A władza chce być pań­stwem nowoczesnym. My obywatele, też chcemy być państwem nowoczesnym, tym bardziej, że już w roku 1956 powiedzieliśmy sobie, zgodnie i obligująco: terroru nie będzie.

    W grudniu roku 1970 na ulicach miast Wybrzeża karabiny waliły do robotników, zaś zdenerwowany premier opowiadał telewidzom o jakichś chuliganach, którzy pobili milicjanta. Tysiące obywateli informowały sejm i rząd o torturowaniu robot­ników, ale rządowi publicyści w odpowiedzi wyjawiali sekrety jakichś sił, które są określone i sterowane. Funkcjonariusz SB nakłania niechętnego roz­mówcę do współpracy, po czym prosi szantażowanego o dyskrecję: niech to zos­tanie między nami. Między na­mi - obywatelami. Między terroryzowanymi obywatelami, a tymi, którzy terror czynią. Terror, którego miało nie być, więc - nie ma. Nie chcemy o nim mówić ani słyszeć. Wstydzimy się przed sąsiadem, że funkcjonariusz w cywilu pytał o nas, wstydzimy się siebie, że innemu funkcjonariuszowi powiedzieliśmy zbyt wiele o kolegach z pracy. A upokarzające odwołania, prośby o pozwolenie na podróż poza granice kraju? Tam, za granicą, oburzamy się na nieobiektywnych cudzoziemców, którzy zasłyszeli o trudnościach wydostania się z naszego kraju. Jak to, Polska to nie Chiny, czy... jakiś DDR!. Jak kto chce, to wyjeżdża. Na przykład ja! Wstydzimy się kompromitującej prawdy i wstydzimy się władzy, jak ona wstydzi się przed nami. Ale szczególnie wstydzi się przed światem. Dementuje. Oddala wyssane z palca zarzuty, wyjaśnia prawdziwe intencje oskarżycie­li. Demaskuje określone siły. Podaje cyfry i przykłady.
    Ukrywamy nasz terror na równi z władzą. Bo choć to terror, nawet z zew­nątrz zaszczepiony, toć on teraz nasz, polski, tu, na tej ziemi, tymi rękami hodowany i polską myślą techniczną, ekonomiczną, psychologiczną – modernizowany. "Naród z partią", "Partia z narodem" - to nie slogany bez pokrycia. Nasze podstawowe życzenia są równoległe i, można powiedzieć, w nieskończoność wychodzą sobie naprzeciw. Chcemy żyć normalnie, „jak ludzie”. Chcemy być dobrze rządzeni. Władza chce dobrze rządzić i chce , żebyśmy dobrze pracowali. Wspólne jest nasze zaskoczenie, kiedy… zapala się Komitet. Zyskawszy nie dość jasny, ale własny obraz wydarzeń na podstawie powszechnego, niewzruszalnego przekonania, że prawda jest pośrodku, tj. między Radiem Wolna Europa a Dziennikiem TV, powracamy wtedy do naiwnych pytań: Dlaczego właściwie tłumy idą pod Komitet, by dialogować z władzą? A dlaczego Komitet ucieka i przysyła swoich przedstawicieli z pałką, gazem, karabinem? Dlaczego Komitet zostaje podpalony? Dlaczego na ulice wjeżdżają czołgi? Dlaczego strzela się na ulicy w nowoczesnym państwie Europy? Czy państwo naprawdę nie wiecie? – Przerwie dyskusję ktoś z inteligencji. - Chyba możemy to sobie otwarcie powiedzieć (tylko błagam, niech to zostanie między nami) - za Bugiem jest Związek Radziecki. I znów, na pewien czas wszystko staje się jasne.

                            *****

    W roku 1977 otrzymałem w prezencie szykowny, choć mały kalendarzyk. Na jeden miesiąc przypada jedna strona, na jeden dzień – jedna linijka, wiec zapiski czynione częściej ex post są z konieczności lakoniczne. Pojedyncze wyrazy, równoważniki zdań utrwaliły rytm mojego życia w pierwszym półroczu – tym łatwiej zauważalny, że kalendarzyk zawiera pewna grupę słów – haseł, powtarzających się co kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt linijek. Są to m.in.: porwanie, zameldowanie, przesłuchanie, rewidowanie, wezwanie, wymeldowanie, pozbawienie, zwolnienie itp. W kalendarzach wielu moich przyjaciół i znajomych znaleźlibyście (jeśli notują przeszłe i przyszłe wydarzenia) jeszcze inne hasła: aresztowanie, więzienie, zwolnienie, czy … głodowanie. Czytelnikowi, któremu działania takie jak „porwanie", „skonfiskowanie”, „aresztowanie” i inne nie towarzyszyły w pierwszym półroczu 1977, ani przedtem, ani jego znajomym, winien jestem – na razie zdawkowe - wyjaśnienia.

    Zapis „wezwanie” w moim kalendarzyku oznacza, że otrzymałem blankiet pn. „wezwanie”, obligujący mnie (lub nie – w zależności od stopnia wypełnienia rubryki) do stawiennictwa w określonym miejscu i czasie. Jeśli stroną wzywającą jest MO, konsekwencją wezwania jest (hipotetycznie) przesłuchanie. Mogło ono dotyczyć np.:
   
- miejsca zamieszkania (patrz dalej „zameldowanie - wymeldowanie”);
      - Stanisława Barańczaka;
      - książek, których nie należy czytać i posiadać (np. Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza,                  Leszka Kołakowskiego, Georga Orwella), wierszy, których nie należy przepisywać (np.                          Barańczaka);
      - pieniędzy, których nie należy zbierać;
      - spodziewanych zakłóceń porządku publicznego (msza żałobna);
      - zbiorowego listu.

    „Wezwaniem” może być również telefoniczne zaproszenie kogoś z rodziny lub otoczenia na rozmowę z SB celem pośredniego przedstawienia mi zarzutów (np. działalność na szkodę Państwa Polskiego), czy też zaproszenie na rozmowę z dziekanem, której zasadą jest szantażowanie. Ta ostatnia forma „wezwania” jest wyjątkowo niegodziwa, ze względu na przerzucenie części obowiązków służbowych organów ścigania na autorytety naukowe.
    Zespół „zameldowania- wymeldowania” konotuje kompleks działań związanych z przymusowymi zmianami miejsca zamieszkania. Tu muszę odwołać się do przykładu. Osoba, która wynajęła mi mieszkanie (pokój), zostaje wezwana (por. „wezwanie”) i poinformowana o tym, że dalszy mój pobyt w wynajmowanym lokalu zagraża jej pracy, rodzinie, mieszkaniu itp.. Dalszy rozwój wypadków to wymeldowanie -zameldowanie, i jak wyżej.
    "Rewidowanie" oznacza niespodziewana wizytę w miejscu zamieszkania (por. „zameldowanie- wymeldowanie”). Goście przedstawiają się jako reprezentanci komendy milicji i przystępują do penetrowania półek, szafy, tapczanu itd. Goście wychodzą z przedmiotami będącymi naszą własnością (np. maszyna do pisania, pierścionek, książki, listy), które okazują się przedmiotami, “rewidowania" (“przeszukania"). Nierzadko przeszukujący zabierają także właściciela celem przesłuchania (por. "wezwanie"). "Rewidowanie" oznacza także kontrolę zawartości kieszeni, butów, teczki, mankietów spodni - w miejscu przesłuchania.
    „Zabranie” - to także niespodziewana wizyta w domu, najczęściej rano. Celem wizyty jest wtedy przewiezienie do komendy milicji, i dalej jak pod hasłem "wezwanie". Uwaga: jeśli w tym czasie przebywamy gościnnie w miesz­kaniu zabieranego – z zasady także podlegamy "zabraniu".
    "Porwanie". Co to jest, każdy widzi. Przykład: w centrum miasta, w dzień, zajeżdża nam drogę - stając w poprzek chodnika - samochód z funkcjonariuszami. Wkrótce odjeżdżamy z nimi, obserwując jak szybko życie na ulicy wraca do normy. Bezpośrednią przyczyną porwania może być zamiar przesłuchania, choć zakres możliwych zakończeń epizodu "porwania" jest na pew­no szeroki. Dlatego uważam, że spośród opisanych tu działań, to ostatnie jest wyjątkowo wyczerpujące, bo do ostatniej chwili nie mamy pewności dokąd i po co jedziemy, a w miarę jak przyspiesza fiat, myśl o możliwości wypadku staje się coraz bardziej natrętna.
    Pojawiające się w notatkach hasła "odebranie", "pozbawienie", "zwol­nienie" kryją kompleks niekorzystnych dla mnie zdarzeń związanych np. z utratą stypendium literackiego, wynagrodzenia za pracę, funkcji kierownika Galerii, pewnych praw obywatelskich (wykonywanie zawodu nauczyciela, podróż poza granice kraju), możliwości wydania książki w kraju lub publika­cji w prasie oficjalnej.
    Jeszcze jedna uwaga do hasła poprzedniego. Dlaczego "rewidowanie", a nie zręczniej - "rewizja"? Otóż, tego drugiego używałem (i używam) do odnotowania rewizji wyroków sądowych moich przyjaciół.

                            *****
  

    Na wiosnę roku 1977 Stanisław Barańczak został postawiony przed sądem pod zarzutem próby przekupienia urzędnika państwowego. Otrzymał wyrok: rok więzienia z zawieszeniem wykonania kary. Potem wyrzucono Barańczaka z Zakładu Teorii Literatury Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Stanisław mieszka i pracuje u swojej matki (wraz z żoną, także doktorem filologii polskiej i dwojgiem dzieci). Mieszkanie ma trzy nieduże pokoje, najmniejszy był gabinetem stomatologicznym. Teraz jest nieczynny - zanim osądzono Barańczaka za łapówkarstwo, kara spotkała matkę. Pani doc. dr Zofii Barańczakowej, zatrudnionej w Akademii Medycznej w Poznaniu, wlepiono grzywnę za "nielegalną praktykę" i zakazano takowej. Wysokość grzywny ustalono na podstawie szacunkowego obliczenia dochodów płynących z prywatnego leczenia. Założoną liczbę pac­jentów z jednego dnia pomnożono przez dni powszednie, niedziele i święta. W zasadzie każdy utytułowany specjalista prowadzi taką mniej lub bardziej "legalną" praktykę lekarską i w ten sposób uzupełnia, za milczącą aprobatą władz, niedomagającą państwową Służbę Zdrowia. Przypadek pani Barańczakowej to jeden z wielu, które w ostatnich latach pomogły nam - obywatelom PRL - zrozumieć, że wszyscy są winni wobec władzy, ale ta karze nas tylko wtedy, kiedy uzna za stosowne. Na przykład: codziennie w mieszkaniach na świecie zbierają się ludzie; dopiero w ostatnich latach okazało się, że taki czyn może być w PRL czynem przestępczym, skoro władza zakwalifikuje towarzyskie zgromadzenie jako "nielegalne zebranie". Otóż, kiedy po dwunastu latach oczekiwania na mieszkanie Spółdzielnia Mieszkaniowa definitywnie odmówiła Barańczakowi przydziału, przyszły oskarżony postanowił kupić okazyjnie parter rozlatującego się domu w miejscowości podpoznańskiej. W myśl przepisów transakcję musi akceptować naczelnik miasta. Naczelnik, późniejszy świadek oskarżenia, długo zwlekał z decyzją. Przy którejś au­diencji wyjaśnił, że miasto Puszczykowo potrzebuje pomieszczenia na bi­bliotekę, na którą upatrzono sobie właśnie parter tegoż domu. Ale mówił też, że miasto nie ma funduszy na zakup wybranego pomieszczenia. Do czasu następnej wizyty także nie podjął decyzji i dalej narzekał na brak pieniędzy w miejskiej kasie. Wreszcie wizyta ostatnia: pan naczelnik oznajmia, że miasto w zasadzie rezygnuje z prawa pierwokupu parteru nieszczęsnej willi. Uradowany Barańczak wyciąga 2 tysiące zł, wręcza je naczelnikowi, sugeru­jąc zakup książek do przyszłej biblioteki. Naczelnik przywołuje sekretarkę na świadka zajścia i podnosi słuchawkę telefonu, władze wojewódzkie dowia­dują się, że p. Barańczak usiłował przekupić naczelnika. No i - proces.


    Kiedyśmy odprowadzali osądzonego Barańczaka z gmachu sądu, który zatwierdził wyrok pierwszej instancji, podzieliłem się z kolegami obawą, że odtąd co jakiś czas będziemy odprowadzali z sądu jednego z nas, niczym kolegę, który po służbie wojskowej, doświadczony i dojrzalszy od reszty wraca do domu. Popatrzyliśmy po sobie: kto następny? I o co będzie oskarżony? Wkrótce w tym samym gronie spotkaliśmy się na sali rozpraw, gdzie mojego kolegę ze studiów , Jerzego Nowackiego (aktor Teatru Ósmego dnia, inicjator poznańskiego SKS-u, polonista, decyzją władz wojewódzkich zwolniony ze stanowiska kierownika Domu Kultury w małej miej­scowości, przez wiele miesięcy bezrobotny, pracuje jako urzędnik w Spółdzielni Mieszkaniowej z pensją zł 2300 za miesiąc, wraz z żoną i małym dzieckiem zajmuje jeden pokój w mieszkaniu teściów) skazano na rok więzienia z zawieszeniem wykonania kary. Służba Bezpieczeń­stwa wykryła, że Nowacki korzystał z renty sierocej i stypendium studenc­kiego jednocześnie , przez co wielokrotnie przywłaszczył sobie nadwyżkę w wysokości 300 zł. Od śmierci ojca renta przychodziła na nazwisko matki, stąd Jerzy nie był świadomy trwania w stanie "przestępstwa ciągłego". Adwokat zresztą był zdania, że przestępstwa nie popełniono, ale jego argu­mentacja, jako obrońcy przestępcy nie była wzięta przez sąd pod uwagę.
    Wśród odprowadzających Barańczaka byli aktorzy Teatru Ósmego Dnia. Teatr ten, istniejący już kilkanaście lat (i ja przez kilka lat byłem tam aktorem) znany jest w Polsce i ciągle bardzo popularny, występował w prawie wszystkich krajach Europy. W tym właśnie czasie specjalni prelegenci od "politgramoty” wykładali w poznańskich liceach, że to banda kryminalistów. Grają jednak oficjalnie nowe przedstawienie, odbierane jako rewelacyjne. Niemniej męska część zespołu czeka obecnie na procesy. Latem zaangażowali się do pracy fizycznej w przedsiębiorstwie "Spółki Wodne", gdzie wykryto aferę gospodarczą. Miecz sprawiedliwości sięgnął właś­nie ich, sezonowych pracowników. Zarzuca się im pobranie wynagrodzenia zawyżonego o kilkaset do kilku tysięcy złotych. Nawiasem mówiąc, przesłuchiwani wi­dzieli w aktach sprawy firmy "Spółki Wodne", w której nigdy nie pracowałem i o której nie słyszałem nawet, także mój "kwestionariusz" ze zdjęciem.

    Nasuwa się w tym kontekście pytanie, dlaczego hasło "proces”, "rewizja” zapisane w moim kalendarzyku nie dotyczyły bezpośrednio mojej osoby. Adam Kaczmarek, wiceprzewodniczący Zarządu Głównego SZSP powiedział mi, podówczas jeszcze kierownikowi Galerii O.N. podlegającej Zarządowi Związku, że rozmawiał w mojej sprawie w Komitecie Wojewódzkim PZPR. Towarzysze ubolewali, że mi­mo bardzo dokładnych dociekań nie znaleziono na razie w mojej przeszłości czynu przestępczego. Ot, niemal z każdym zdaniem pojawiają się nowe terminy. Powiem tylko, że "moja sprawa" to jest to, o czym właś­nie piszę. Lojalnie przyznaję jednak, że byłem jedną nogą w kryminale. W przedło­żonym Stanisławowi Barańczakowi akcie oskarżenia był załącznik: wywiad śro­dowiskowy. W wywiadzie tym były nazwiska trzech osób, z którymi utrzymuje kontakty oskarżony. Krynicki, bibliotekarz, który był karany; Janiszewski, ekonomista, który właśnie jest karany i ja - który będę karany, bo toczyło się dochodzenie w sprawia sfałszowania legitymacji studenckiej. Sąd przyjął wyjaśnienie: nie dochodzenie, ale poszukiwanie, nie sfałszowanie, ale zagi­nięcia i nie ja byłem w defensywie, ale koleje państwowe, które legitymację zabrały i organa, które ją zgubiły. Legitymacji szukałem sześć miesięcy, odnalazłem ją nie wiedzieć czemu w prokuraturze, gdzie dokument oddano niczego nie wyjaśniając. Wywiad więc był niedokładny, tym bardziej, że Ba­rańczak nie wiedział, który z aktorów Teatru Ósmego nazywa się Janiszewski.

    Jest jeszcze pewien typ wydarzeń odnotowanych w kalendarzyku, które mnie dotyczą, choć dzieją się poza mną. Chodzi o notatkę zwaną dalej "py­tali". Notatka "pytali" oznacza, że w danym dniu osoba urzędowa (milicjant, wywiadowca, urzędnik) pytała osobę fizyczną (kolega, pracodawca, działacz studencki, pracownik naukowy) o szczegóły mojego życia i plany na przyszłość (skłonność do nałogów, długość włosów, czy chcę się poświęcić karierze na­ukowej, czy ma wpływ na X, czy Y ma wpływ na niego, czy można go odzyskać dla społeczeństwa, itd., itd.). Oczywiście mogłem notować tylko takie "pytali", o których mnie informowano ("znowu pytali o pana", "byli u mnie i pytali o ciebie"), Niełatwo ustalić treść pytań, gdy osoba pytana, związana rycerską umową z pytającym ma zrozumiałe opory przed informowaniem zainteresowanego o treści rozmowy. Ale nie mogę powiedzieć, by nie dawano mi dowodów życzliwości - zastępując szczegółowe informacjo wezwaniami typu: "znowu pytali o pana - niech się pan ma na baczności", "stary, byli u mnie i pytali o ciebie – uważaj!" Mam wielu znajomych, którzy podlegają procedurze "pytali". Zdarza się, że ta sama osoba jest przedmiotem "pytali" i w innej sytuacji osobą pytaną. Jeśli osoba, o której właśnie zbiera się informacje, a nie podlegająca do tej pory "pytali" zostaje za zgodą (zachętą) strony pytają­cej powiadomiona o tym fakcie, oznaczać to ma dla niej zmianę statusu spo­łecznego , zaś powtarzające się "pytali" stanowią formę ostrzeżenia przed zaszeregowaniem do wąskiej grupy społecznej - osób popularnie, ale niesłusznie nazywanych dysydentami.
    Ileż mieści taki kalendarzyk "małogabarytowy"...

                            *****
    

    Co było w maju? Pierwszego było święto klasy robotniczej (w moim francuskim kalendarzyku brzmi to nie tak codziennie czy, przepraszam - corocznie "Fete du Tr."). Nie brałem czynnego udziału. Ostatni raz świętowałem publicznie w r. 1971 w Poz­naniu . Pamiętam dobrze: przede mną szła Służba Zdrowia. Kiedy ufnie spo­glądając przed siebie przechodziłem pod trybuną, spiker megafonowy poinformował patetycznie podniesionym głosem, że "medycyna (niech żyje, niech żyje!) to nie tylko leczenie (hip, hip!), ale także (hurra, hurra!) pro-fi-lak- ty-ka!" Wiele innych szczegółów zraziło mnie do majowej manifestacji, tak że teraz świętuję w gronie przyjaciół, z dala od fety w mieście... Dalej rubryki kalendarza pozostawiłem niezapisane, by zapełnić obszar między peł­nią (18.IV), a ledwie widocznym sierpem księżyca. Na 21 maja zapisałem - wcześniej - "absolutorium", później - na 23 maja - "msza żałobna". Ex post odnotowałem przy 20 maja "porwanie - ul. Gwardii Ludowej godz. 19”. Właśnie w tych dniach spodziewano się w Poznaniu solidarnościowego wystąpienia stu­dentów. Kilkanaście dni przedtem w bramie przy ul. Szewskiej w Krakowie znaleziono zwłoki studenta polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego Sta­nisława Pyjasa. Pyjas związany był ze środowiskiem opozycyjnym. Przed śmier­cią otrzymywał anonimowe listy : grożono śmiercią. Powiadomił prokuraturę. Zorganizowane przez Socjalistyczny Związek Studentów Polskich Juwenalia przekształciły się w dwudniową manifestację żałobną. Milczący pochód szedł ulicami Krakowa, a grupki wygłupionych, przebranych w kolorowe stroje studentów, wypch­nięte przez etatowych działaczy na ulicę by zabawą stłumić żałobne nas­troje, przyłączały się do manifestacji. Pod zamkiem królów polskich na Wawelu odbył się spokojny, milczący wiec, gdzie ogłoszono powstanie Studenckiego Komitetu Solidarności. Odśpiewano hymn narodowy, minutą ciszy uczczono pamięć zmarłego kolegi. Informacje o tych faktach rychło dotarły do innych ośrod­ków akademickich w kraju i wywołały zrozumiało poruszenie. Oświadczenie krakowskiego SKS-u powielone w dużej ilości egzemplarzy dotarło już do Poznania. "Organa” - jak zwykle - spodziewały się “najgorszego". Ruch cywilnych funkcjonariuszy, pieszych i zmotoryzowanych, był kilkakroć więk­szy niż na co dzień. Fiaty załadowane ubekami. Jadą wolno . Przyspieszają. Stoją. Tajniacy za rogiem, za skrzydłem bramy, w gmachu Uniwersytetu. Jakiś pozorant sterczy przed gabinetem Barańczaka, trzecią godzinę, pią­tą. Skupiony, czyta. Peszy się, odchodzi, przychodzi inny – niby student, choć jakiś obcy.

    Za jakimiś drzwiami - narada. Trzeba dzwonić do Warszawy. Niech pani łączy. Niechże pani mnie zaraz połączy - z towarzyszem, z pułkownikiem, z departamentem, z centralą, z mózgiem. Niech mnie obejmie sieć telefonów, doniesień, instrukcji, niech mną kie­ruje, niech mną mówi, niech zajmuje moje zdecydowane stanowisko, moja partia, moje serce, mój krwiobieg. Działać, przedsięwziąć. Radykalnie w obliczu. Ale, na Boga, niech mnie pani łączy. Czy do pana już doszły. Do mnie dochodzą, coraz to nowe. Tak, pewne. Co pan na to. Co proponuje. Bądźmy w kontakcie. Tak, czekam co powie Warszawa. Obserwować dalej. Nie, na razie nie. Dobra, dobra jeszcze będzie okazja. Och, co pan mi mówi, że to niezręcznie. Czy pan sobie nie zdaje sprawy, co się jutro może? Jesteście w jakiś sposób odpowiedzialni za ewentualne, rozumiemy się?

    Gdyby w takiej chwili ewakuować mieszkańców, zostawiając obserwujących, śledzących bieg wypadków, łączących z Warszawą - miasto żyłoby nadal osobliwym życiem. Znam ten mechanizm, mimo to miałem chwilami wrażenie, ze SB wie coś więcej ode mnie, to „coś”, co spowodowało ostre pogotowie bezpieczeństwa, nerwowe podniecenie rektorów, dziekanów, spięcie działaczy partyjnych, tajemnicze niespokojne spojrzenia "właściwie poinformowanych", “naprawdę niespokojnych” i "pełnych obaw". Może... wojna? Dlaczego milczy radio? Gazety? Dlaczego nie zamykają ruchu kołowego, nie zaciemniają okien... Nie, nie ma wojny. Jest sytuacja! Czy pan mnie rozumie?! No to, działajcie im szybciej tym lepiej!

    "Ktoś nakreślił mechanizm stalinowskiego reżimu zwięzłą metaforą” - pisał Władysław Bieńkowski, minister oświaty, w „Przeglądzie Kulturalnym” w październiku 1956 r. – „Jeśli jedna baba na rynku w Rypinie wyraziła się brzydko o rządzie - uruchamiano cały aparat bezpieczeństwa. Jeśli zrobiło to 70 ludzi, zarządzano częściową mobilizację. Tylko dzięki temu mechanizmowi, działającemu ze ślepym automatyzmem, możliwa się stała potworna w swym przebiegu i historycznej wymowie tragedia węgierska”.

                            *****

    20 maja. Samochód przed domem Marcina Kęszyckiego, uczelnianego kolegi i aktora Teatru Ósmego Dnia – ożywiły się znudzone obserwacją twarze. Przed moim wyjściem od Marcina dzwonił Nowacki, właśnie wrócił z przesłuchania i dobrze, że mnie złapał, bo ma mi coś do zakomunikowania - najlepiej w cztery oczy. Jak się później okazało, oficer zwierzył mu się z chęci rozmowy ze mną - jeszcze tego dnia. Wyglądało więc na to, że chcą mnie zabrać z domu, albo już tam czekają. Nowacki został formalnie wezwany na ten dzień do złożenia wyjaśnień w sprawie wzmiankowanych "nadużyć finansowych". W dzielnicowej komendzie milicji czekali na niego funkcjonariusze z SB. „Mogą w każdej chwili zrobić z niego szmaciarza”. Zarządzono, by wyjechał z Poznania zaraz po jutrzejszym absolutorium. Jerzy się zgodził, wobec alternatywy - jeśli w jakikol­wiek sposób zamanifestuje żałobę po Pyjasie, zostanie aresztowany pod zarzutem przestępstwa ciągłego na niekorzyść skarbu państwa. Miał podstawy, aby taka alternatywę brać na serio. Pyjas był w grobie, członkowie KOR-u w więzieniach. Może prowokuje się umyślnie? Może komuś zależy na anarchii? Ktoś szykuje się do przejęcia władzy, jak przed dziesięciu laty? Wszczęcie postępowania karnego przeciwko N. pociągnęłoby powiadomienie administracji uczelni i nawet gdyby przed upływem 48 godzin sprawę anulowano, byłoby dość czasu, by zawiesić niewygodnego studenta w jego prawach, co oznaczałoby ukończenie studiów bez dyplomu.

    Ruszyłem w kierunku ulicy Gwardii Ludowej posłuchać tych nowości i zastanowić się z Nowackim, jak ma dalej postępować wobec tych represji. Wprzód znalazłem się w zakładzie fryzjerskim. Fryzjer pracował nad czyjąś głową, podczas gdy spora grupa mężczyzn czekała w równym rzędzie pod ścianą na swoją kolej, tępo wodząc wzrokiem za sprawnymi dłońmi rzemieślnika. Odbyłem z nim krótką, poufną rozmowę o moich szansach na szybką obsługę. Rezultat był negatywny i będąc już na ulicy uświadomiłem sobie, że „spaliłem” rozmówcę – niewykluczone, że do grupy oczekujących klientów przysiądzie się ktoś, kto spróbuje ustalić, komu i jakie informacje przekazuje dalej fryzjer. Na ulicy Armii Czerwonej pomyślałem o następnym kłopocie, który mogę spowodować: tajniacy pójdą aż do drzwi mieszkania, zadzwonię, gospodarz otworzy, zobaczy grupę osób… Powiem: Jerzy, ci panowie nie są ze mną…, gdy on przecież widzi, że są ze mną?! Naprawdę, niezręczna sytuacja. (I częściowo tylko wyimaginowana. Kiedyś ruszył za mną słusznej postawy agent w średnim wieku aż pod drzwi Barańczaka. Wyraźnie śpieszył się, byśmy razem stanęli przed drzwiami i tak się stało. Dzwonię, Stanisław otwiera, ja niezręcznym gestem wskazuję człowieka w skórzanym płaszczu, ten od razu pyta, czy przyjmuje dentysta, ja mówię „cześć Stachu”, Barańczak odpowiada „cześć Lechu, dentysta nie przyjmuje”). Trzeba było skręcić w lewo, poszedłem ulicą Kościuszki, mając do wyboru nieco dalej Marchlewskiego.

    Wcześniej z Kęszyckim rozmawiałem o jutrzejszym absolutorium, ściślej – o takim jego przebiegu, który mógłby nas wszystkich zaskoczyć, choć nie od nas wyszły obawy o jutrzejszą uroczystość. Od kogo - nie próbowałem ustalić, dość, że podzielono się nimi z prodziekanem Pieścikowskim. W ciągu dnia dziekan poszukiwał telefonicznie mnie, także poety Adamkiewicza, Kęszyckiego i chyba jeszcze kogoś. Zastał tego ostatniego, bardzo grzecznie poprosił, powołując się na dojrzałość, rozwagę, rozsądek itd., by jutrzejsze absolutorium przebiegało w zgodzie z przyjętym programem. W przeciwnym razie pan rektor będzie musiał przerwać uroczystość. Sam Kęszycki nie mógł uspokoić dziekana. Próbowaliśmy w oparciu o realia antycypować takie nieprzewidziane wypadki, które zmusiłyby rektora do dramatycznych posunięć, ale wyobraźnia – nasza – zawiodła. Może czarne opaski na rękawach - symboliczny znak żałoby po poloniście Pyjasie, który zginął tuż przed swoim absolutorium byłby tym nieobyczajnym incydentem godzącym w dobre imię Uniwersytetu? Przez kilka dni po imprezie wyławiałem rozmaite komentarze, które rzucały światło na treść obaw prodziekana. Jedna wiadomość głosiła, że Barańczak miał wystąpić w czarnym garniturze, a ponieważ był w swetrze - ja zrobiłem mu awanturę . Mówiło się, że jakiś student miał chwycić mikrofon i nagadać coś brzydkiego, ale od serca. Na tę ewentualność była podobno przygotowana taśma z nagraniem Gaudeamus do zagłuszenia. Według innych źródeł absolwenci, zamiast odśpiewać akademicki hymn, będą milczeli przez minutę. I na tę ewentualność podobno coś przygotowano. Byliśmy przygotowani na wszystko, oświadczył później działacz Rady Uczelnianej SZSP z pionu propagandy. Otrzymał informacje, że absolwenci złoża wiązanki kwiatów z czarnymi wstążkami pod pomnikiem Mickiewicza. Wtenczas – chwalił się działacz - moi ludzie wmieszani w tłum zasypią cokół ogromnymi bukietami bez wstążek. Niestety ani mnie, ani nikomu innemu nie przyszło do głowy by do kwiatów dołączyć znaki żałoby. Kwiaty zaś składa się pod pomnikiem, bo taki przy okazji absolutorium utarł się zwyczaj. Wiedział o tym prof. Maciejewski i jesz­cze w nocy kogo trzeba powiadomił, aby przypadkiem na placu Mickiewicza nie spałowano absolwentów i ich rodzin za to, że oddają hołd wieszczowi. W ogóle nie jest wykluczone, że podczas gdy świeżo upieczone polonistki smacznie spały, przygotowywano jakieś plany strategiczne, by dać im od­pór. Na terenie uniwersytetu sztabem dowodził rektor Miśkiewicz. On to "łączył się" z "Warszawą", jak się potem mówiło "załatwiał, żeby nie pa­łowali". Tak więc wszystkie siły, którym na sercu leżał ład i porządek, wy­kazywały się niespotykaną wyobraźnią i my, studenci i absolwenci, powin­niśmy się zawstydzić.

    Podjechałem dwa przystanki tramwajem i wysiadłem przy Rynku Wildeckim, nie oglądając się za siebie. Za chwilę byłem przy właściwej bramie i unosząc dłoń do klamki nie zauważyłem manewru wyjeżdżającego zza mnie ­radiowozu. Zobaczyłem samochód, gdy jechał wprost na mnie. Zatrzymał się w porę - gdyby stanął pół metra dalej, byłaby ze mnie tablica pamiątkowa. W tej sytuacji, przyparty niespodziewanie do muru, dopuściłem, że to ja jestem bohaterem akcji i wszedłem na schody. Wierzyłem, że wpadnę na chwilę do Jerzego. Klatkę schodową wypełniło sapanie, które przygłuszy­ło odgłosy kroków: biegło dwóch funkcjonariuszy. I ja przyśpieszyłem. Tak mknęliśmy przez chwilę i bylibyśmy dotarli, gdyby nie błąd, o któ­rym aż wstyd mówić. Posłyszałem pytanie, w charakterystycznej poznań­skiej intonacji. “Dokąd pan tak fyro (biegnie, ucieka – przyp.mój )?" Myślę tak: skoro są to umundurowani , starsi funkcjonariusze i skoro jeden z nich zadaje mi proste pytanie (nie używając słów wulgarnych), to wypada odpowiedzieć. Ba! Ale trzeba było odpowiedzieć, nie przerywając biegu, ja zaś - zatrzymałem się. Bowiem pytanie było tak banalne, że począłem się zastanawiać, czy rzeczy­wiście jest takie. Najpierw odpowiedziałem sobie: tak, pomyłka wykluczona, biegnę do Nowackiego, informując go telefonicznie, informowałem jednocześnie SB, zatem o co pytają? Jeszcze raz zrekonstruowałem sy­tuację, opierając się na pewnikach: biegnę po schodach, w górę, w kierunku mieszkania J.N., w odstępie kilkunastu schodów biegną za mną milicjanci. Zatem w pytaniu nie ma podstępu i w tym co odpowiem nie będzie niczego, co można by w przyszłości przeciw mnie wykorzystać. 0dpowiedź była gotowa, należało tylko nadać jej głębokie, wewnętrzne przeko­nanie: "Do Nowackiego!" Za chwilę byliśmy przy radiowozie. A jednak pyta­nie było podstępem, i to wyrafinowanym. Załóżmy, pada pytanie: “Dlaczego pan ucieka?" Czy zatrzymuję się? Nie. "Biegnę, bo gonią" - odpowiadam sobie bez chwili zastanowienia. Dlaczego milicjant nie krzyknął, po prostu: "Stać!"? Wiedział, co robi. Na takie absurdalne wezwanie nie mógłbym zareagować pozytywnie, skoro intencją moją było właśnie biec! Ileż trzeba doświadczenia, by nie dać się przechytrzyć organom ścigania.

                            *****

    Było jeszcze widno i w tym czasie, gdy wdałem się w tę zgubną niby rozmowę, jacyś ludzie zrywali świeżo rozlepione klepsydry, zawiadamiające o terminie mszy żałobnej za spokój duszy Stanisława Pyjasa; dziekan poszukiwał mnie bez skutku, ktoś komuś składał meldunek, ktoś inny domagał się wyników akcji profilaktycznej, ktoś łączył się z Warszawą. Kilka dni później w Zarządzie Wojewódzkim SZSP mówiono (byłem jeszcze wtedy kierownikiem Galerii ON przy tymże Zarządzie), że w czasie, kiedy byłem już w gmachu komendy milicji, rozlepiałem klepsydry, ulotki, plakaty itp. Przewodniczący ZW Januszewski pozyskał nawet informację, że złapano mnie za rękę. Metoda jest prymitywna, ale skuteczna… Na podstawie donosów lokalizuje się jakiegoś studenta jako niebezpiecznego dla sprawy ładu i porządku (np. zbyt gorący dyskutant, sympatyk Te­atru Ósmego Dnia, albo taki, który złożył wizytę Barańczakowi). Im bardziej spontaniczne i masowe jest ożywienie społeczności studenckiej, tym większe są wysiłki "organów" by przekonać władze uczelni i jej pracowników, że to tylko jakiś X zachowuje się niestosownie, a Y prowokuje do burdy obojętną rzeszę grzecznych żaków. Określone czynniki informują dziekana (rektora itp.) – wczoraj o godz. 12.45 złapano studenta X na gorącym uczynku, jak rozdawał ulotki. Dziekan wzywa studenta X i oświadcza: "wczoraj o godz. 12.45 złapano pana za rękę, która rozdawała ulotki. Co pan na to?” Nie­prawdą jest, że wczoraj o godz. 12.45 złapano mnie podczas rozdawania ulotek, skoro w tym czasie byłem na zajęciach z filozofii marksistowskiej. Któż zatem jest ten, który mnie złapał?” Dziekan: "Pan się nie domyśla?” Stu­dent X domyśla się, dziekan ciągnie dalej: "Co pan na to?" X na to, że do­brze wie, gdzie był o godz. 12.45. Dziekan jest już zirytowany: "Czy pan nie zdaje sobie sprawy, że ONI są dobrze poinformowani'?" X zbiera myśli, dziekan go wyprzedza: "Czy pan chce mi powiedzieć, że wprowadzono mnie w błąd?” X nie chce tego powiedzieć dziekanowi, mając na uwadze dalszy tok studiów...
    Kilkanaście dni później prodziekan Misterski wezwał absolwenta polonistyki Kęszyckiego w sprawie listu solidarnościowego do krakowskiego SKS-u. (Wskutek nieporozumienia studenci przez kilka dni sygnowali dwie wer­sje tekstu). Prodziekan, cieszący się opinią człowieka ule­głego, tym razem przeszedł sam siebie. Zwrócił się do K. z taką sprawą: przychodzą do niego studenci i pytają o radę, który list podpisać. On wie, ze krążą dwie wersje i chciałby tym studentom pomóc, ale jak, skoro nie wie, która wersja jest właściwa. Przeto prosi Kęszyckiego o pomoc i wyjaśnienie narosłych nieporozumień wokół listu. Na słowa K., że przykro mu, że jest już absolwentem i nie jest wtajemniczony we wszystkie studenckie inicjaty­wy, prodziekan odrzekł „Pan Rusinek też mówił, że nic o tym nie wie, ja natomiast otrzymałem informację, że on właśnie wie dużo i teraz ja ze studentem Rusinkiem inaczej będę rozmawiał!” Przedtem powiedział jeszcze, że pamięta okupację i radziłby takich listów nie podpisywać, bo to pachnie konspiracją! Och, miasto moje, miasto! Na koniec zaś zapytał, czy K. ma kontakt z panem D., z którym chciałby niezwłocznie porozmawiać. Tu poprawił się, wymieniając moje nazwisko zamiast poprzedniego, nieco podobnego nazwiska studenta – konfidenta. (Przebieg spotkania przedstawiłem według relacji Kęszyckiego tuż po rozmowie).

                                *****

    Jak już pisałem, było jeszcze widno i wokół otwartego pustego radio­wozu stojącego tuż przy kinie "Wilda” w poprzek chodnika, zgromadziła się w bezpiecznej odległości grupa przechodniów. Wyszliśmy we trzech niczym na scenę i zdawało się, że wszyscy czujemy się nieswojo. W twarzach obywateli dostrzegłem prośbę o wyjaśnienie. Przedstawiłem się. Ponieważ nie zmieniło się zupełnie nic, powiedziałem jeszcze raz to samo... Ani oklasków, ani pałą w plecy. Głośno poprosiłem więc o powiadomienie Stanisława Barańczaka, że znalazłem się w takiej sytuacji (byłem umówiony na kolację). Coś mnie powstrzymało przed dyktowaniem adresu i telefonu Stanisława - wrażenie, ze mówię już bardzo długo i nie zdążę wygłosić wszystkiego, co w takiej chwili rzec warto.. W ostat­nim słowie poprosiłem więc o powiadomienie Komitetu Obrony Robotników. Chodziło o asekurację. Kilka dni przedtem zginął Pyjas, a wypadki chadzają parami. Dopuszczałem różne myśli, może ktoś mnie mocno uderzyć lub kopnąć, mogę uderzyć głową o coś twardego - i nieszczęście gotowe. Poruszenie w mieście mogło sugero­wać na przykład, że ktoś zdeterminowany obawami o jutro zechce wyprzedzić wypadki, działając na własną rękę.

    Jeszcze przed śmiercią Pyjasa, a po różnych napaściach na członków i współpracowników KOR-u (także na adwokatów) przez „nieznanych sprawców", asekurowałem się na co dzień, ściślej – na noc. W tym czasie mieszkałem pod Poznaniem, samotnie w dość odludnym domku. Przy drzwiach stały widły do walki pozycyjnej, a pod łóżkiem trzymałem narzędzie ogrodnicze do walki wręcz. Zobaczyli to u mnie Kęszycki i Nowacki. Gdy wyjaśniłem, po co w korytarzu widły i to dziwne narzędzie w pokoju, ryknęliśmy wszyscy zdrowym śmiechem. Ale wid­ły zostały na miejscu... Koledzy przyszli do mnie z konkretną misją. Skądś doszły słuchy (może miały dojść), że lada dzień, podczas mojej zapowiedzia­nej, kilkudniowej nieobecności, domek będzie przeszukany. A to oznaczałoby coś więcej niż nieproszone odwiedziny. Po niedawnych zrewidowaniach człon­kowie Teatru Ósmego Dnia zubożyli się o maszyny do pisania, notatki z wy­kładów, rozdziały prac magisterskich, listy prywatne, także prywatne kosz­towności. Romanowi Radomskiemu zabrano m.in. mój samizdatowy, maszynopisowy zbiór wierszy sprzed kilku lat, gdzie na pierwszej stronie jest motto z Miłosza: „Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta. Możesz go zabić - narodzi się nowy. Spisane będą czyny i rozmowy". Zrobiliśmy kilka paczek: osobno wiersze, listy, dokumenty etc., praca magisterska. Koledzy pojechali, zabierając rzeczy w bezpieczne miejsca i zapominając o maszynie do pisania. Na przeszuka­nie przyjechano z właścicielem domku. Ponoć wywiadowcy przejrzeli moje pa­piery i książki pobieżnie, za to dokładnie przeszukali garaż a nawet... odsunięto betonową pokrywę studni. Szukali „czegoś większego”. Może drukarni, a może ładunków wybuchowych.

                            *****

    Te trzy słowa (komitet, obrona, robotnicy) wyrwały milicjantów z le­targu i po chwili, spoglądając przez tylną szybę, ujrzałem nieopodal kina ludzi gapiących się za radiowozem, jak za przybyszami z odległej cywiliza­cji, którzy dopiero co wylądowali, sprawdzili, co grają w kinie "Wilda" i odle­cieli z powrotem. Na pytanie, gdzie, po co i w jakim kierunku jedziemy - dowiedziałem się, zgodnie z panującym zwyczajem, że się dowiem. W holu Komendy Wojewódzkiej MO, starszy milicjant kręcił się niespokojnie nim zapytał: „A co, ci ludzie, do których pan krzyczał , wiedzą co to jest KOR?" Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie krzyczałem, lecz mówiłem, co spowodowało pewien impas. Po­kręcił się jeszcze raz i zadał drugie pytanie "A co, studentom tak źle jest teraz?" Odrzekłem, że nie mogę udzielać odpowiedzi, dopóki nie dowiem się, w jakiej sprawie się tu znalazłem. Uznał to, ale rozmowa stanęła, bo funkcjonariusz nie wiedział, w jakiej sprawie kazano mu porwać człowieka z ulicy. Wreszcie przyszedł cywil w moim wieku (pamiętałem go z rozpra­wy Barańczaka - robił wtedy z kolegami sztuczny tłum na sali) i tak zaczął: "Tylko bez głupstw, dobrze?" Spytałem, co ma na myśli, nie odpowie­dział. Nieco starszy cywil, który czekał na mnie w pokoju, powitał mnie pytaniem, czy mnie nie dziwi to, że znów się spotykamy (tego pana pamię­tam jako porucznika z zeszłorocznej rozmowy po powstaniu KOR-u). Cóż dziwnego, że stróże porządku porywają ludzi? A co to, Szwajcaria?!

    Było już ciemno, lał deszcz i w tym czasie mieszkanie Kęszyckiego opuszczali ubecy. Przyszli, o ile się nie mylę, po moim wyjściu z kolejną wizytą u pp. Kęszyckich. Poprzednio nachodzili ich w miejscach pracy. Grozili utratą zatrudnienia i innymi dolegliwościami. Państwo K. zapomnieli w tym wszystkim zapytać, co właściwie jest przedmiotem tych wizyt, co właściwie uczynił ich syn przeciw państwu, prawu i moralności, i - skoro sprawa ma dotyczyć syna, Marcina Kęszyckiego, dlaczego „wywiadowcy” nie zwrócą się do niego. Jest dorosły, chociaż jak każdy ma swoje słabości: jest aktorem Teatru Ósmego Dnia i kontaktuje się ze swoim nauczycielem akademickim, doktorem Barańczakiem. Ponoć zapowiedziano, że groźby zostaną spełnione, jeśli M.K. weźmie udział w mszy żałobnej lub w jakikolwiek sposób zademonstruje żałobę.

                            *****

    Na życzenie porucznika (nazwisko: Wanat, o ile dobrze przeczytałem w protokole) opróżniłem kieszenie. Pochwycił jakąś zmiętą karteczkę i skomentował tryumfalnie: „Telefony... na pewno krakowskie!” Nie pamiętałem, czy tam były telefony i czy krakowskie. Naprawdę tryumfował dopiero, gdy odwinął paczuszkę z czarną… wstążką. Porucznik zmierzył obwód rękawa, wyszło mu 25 cm, co dzieląc 5 metrów (według paragonu) zakupionej tego dnia wstążki dało 20 osób. Zażądał nazwisk tych dwudziestu osób… Zapytałem, w jakiej sprawie się tu znalazłem. Porucznik zamaszyście rozwinął wstążkę i rzekł: „W tej sprawie!” Czyli jak się ta sprawa nazywa, zapytałem. Niezadowolony z mojej postawy zagroził zatrzymaniem na 48 godz., przez co miałaby mnie ominąć uroczystość absolutoryjna. Takie posunięcie było niemożliwe i obie strony o tym wiedziały. Gdybym nie pojawił się rano, mogłoby to znaczyć, że w drodze od Marcina K. do Jerzego N. uległem nieszczęśliwemu wypadkowi i wtedy prawdopodobnie przebieg uroczystości byłby daleki od przyjętego programu. Ostatecznie więc wygłoszono „akt oskarżenia” i na stanowcze życzenie odczytano odpowiednie paragrafy. Z ich treści wynikało, że działam na szkodę państwa polskiego i to nie od dzisiaj. Uznałem, że pomylono mnie z kimś innym i postanowiłem odpowiadać na pytania, choć będąc teraz podejrzanym, tym bardziej nie musiałem. Oskarżenie było fikcyjne – strony nie miały co do tego wątpliwości, choć nie komentowały tego, by nie komplikować sytuacji. Porucznik chciał wiedzieć, co wręczyłem kolegom na wczorajszej próbie absolutorium. Odpowiedziałem chętnie – był to list publiczny, podpisany przeze mnie – liczyłem się z tym, że prędzej czy później dotrze do SB. O krakowskim wypadku mówiło się dużo, choć przyznam, że nie wiedziałem, co powinienem i co mogę w tej sprawie – dla Pyjasa już zamkniętej – zrobić. Czułem, że środowisko oczekuje jakiejś inicjatywy, także ode mnie. Napisałem ten list, w którym informowałem o dacie i okolicznościach śmierci Pyjasa, o demonstracji żałobnej w Krakowie, o terminie zamówionej mszy w Poznaniu, o tym, że wezmę w niej udział, a także, że założę jutro znak żałoby. Na koniec wyraziłem wiarę, że adresaci listu postąpią tak samo. Dla większości studentów, którzy tylko „coś niecoś” słyszeli o wypadku i jego okolicznościach list miał pełnić funkcje informacyjną, dla bliższego otoczenia – powiedzmy mobilizującą. Treść listu zapisano w protokole, pewną satysfakcje sprawiło mi dyktowanie cytowanych słów kapelana do studentów krakowskich: „Przyszliście tu, aby wokół ołtarza utworzyć mur z kamieni”, i zdanie z Pisma Świętego: „Nie ma nic tajnego, co by jawne nie było, i nic ukrytego, co by się nie stało wiadome”. Podając źródło drugiego cytatu wymieniłem najpierw Pismo św., poprawiłem na Ewangelię, wzmiankując też o Nowym Testamencie. Pod presją wzroku protokolanta podałem wersję ostateczną "Tu następuje cytat z Biblii". Zapytano o wiarę w Boga i dałem odpowiedź pozytywną. Młody ubek przyjmując moje milczenia do rubryki "przynależność organizacyjna" zajrzał mi w oczy i z satysfakcją zapytał: ”A kółko różańcowe nie?” Porucznik zadał szybko następne pytanie - czy naprawdę wierzę, że to mi­licja zabiła Pyjasa. Uznałem, że śmierć fizyczna jest faktem, o nie przedmiotem wiary. "Czy nie wystarczy mi artykuł w Trybunie Ludu, w którym do­kładnie podano ile promili alkoholu miał we krwi Pyjas?" Zwróciłem uwagę, że artykuł publicystyczny, wobec powagi wydarzenia i poruszenia opinii publicznej, nie może zastąpić oficjalnego komunikatu."Kto miałby podać taki komunikat?” "Organa śledcze". „Ha! Co pan, jaka policja zdradzi fakty przed zamknięciem śledztwa?” Skąd zatem publicysta wiedział co i ile miała we krwi ofiara? Jest jeszcze wiele pytań, które zostały bez odpowiedzi...

    Było już późno i rozmowa z podejrzanym o działalność na szkodę Państwa Polskiego zdradzała oznaki zaawansowanej paranoi, z czego nie zdawał sobie sprawy ciągle triumfujący porucznik i protokolant. Zauważył to chy­ba starszy oficer (też znajomy), który zdecydował się oddelegować podwładnych i zakończyć spotkanie. Ujrzawszy go w drzwiach, poczułem pewną ulgę i na­dzieję, że zakończy ten tragikomiczny teatr z triumfującym porucznikiem w roli głównej. Był do tego predestynowany jako starszy i jako ktoś, kto słuchał rozmowy, nie będąc przy niej. Rzeczywiście, zwierzchnik uznawszy, że jest późno, że wszyscy jesteśmy zmęczeni i że mamy od­mienne poglądy, tak że trudno byłoby nam dogadać się w sferze intelektu, powiedział wreszcie, na czym mu zależy i czego oczekuje ode mnie. Zależy mu mianowicie na spokoju w mieście (co mnie zaskoczyło, ale też ucieszy­ło), a ode mnie oczekuje zabezpieczenia tegoż ładu, spokoju, porządku jutro i w najbliższych dniach. Jeśli mi się to nie uda, udowodni mi winę za rozruchy i pójdę oczywiście do więzienia. Rozumiemy się? Panie Dymarski, czy my się rozumiemy? Rozumieliśmy się, acz nie do końca. Na pytanie, skąd takie obawy o "porządek", oficer odpowiedział: "Dobrze wiemy, co przygotowujecie". Otóż to - organa nie wiedziały nic i stąd ta panika, gorące telefony, niespodziewane wizyty, szantaże i zabierania z ulicy. Boję się działalności naszych organów, ale czego się tu wstydzić, kiedy same się zdradzają, że - jak pisze poeta - "to właśnie oni najbardziej się boją".

                            *****

    Na dwie godziny przed naszym absolutorium, w sobotę rano, dyrektor Instytutu Filologii Polskiej prof. Jarosław Maciejewski zwołał pośpiesznie naradę z kilkoma naukowcami. Konieczność takiego zebrania zasugerował rektor. Wiarygodna pogłoska niesie, że rozpatrywano tam różne warianty rozwoju sytuacji w auli uniwersyteckiej. Omawiano możliwość wtargnięcia na uroczystość milicji. Mówi się, że dyrektor instytutu i reszta zeb­ranych zadeklarowali rektorowi, że w takiej sytuacji staną po stronie pałowanych. Według pogłoski, prof. Maciejewski przybył do gabinetu z kocem, zapasem skarpet i przyborami toaletowymi na wypadek masowych aresztowań…
    Nieco zaspany wszedłem do auli, gdzie prawie wszyscy już siedzieli na swoich miejscach. Przemawiała jakaś starsza niewiasta, po­tem studentka z młodszych lat lub odwrotnie. Pamięć moja nie zanotowała treści tych przemówień, pamiętam jednak, że mówiono o tych prześwietnych murach, które opuszczamy, o wadach i zaletach młodości – najpiękniejszym okresie życia i o nowym jego etapie, w który ufnie wkraczam z wyniesioną wiedzą, która teraz zaowocuje mi i ojczyźnie w pracy zawodowej. W tym czasie młody ubek (znajomy, z procesu St.B., także robił sztuczny tłum), niby fotograf, przebrany w garnitur, białą koszulę i krawat ostentacyjnie fotografował mnie z użyciem lampy błyskowej. Było dość sztywno. Siedzący za stołem prezydialnym dziekan Pieścikowski, prorektor 0buchowicz i docent Gruchmanowa mieli miny ludzi, którzy słysząc tykanie własnego zegarka woleliby na wszelki wypadek upewnić się, czy nie siedzą na bombie. Jak doniesiono mi z publiczności, prodziekan Misterski podając mi dłoń wykrzywił twarz w grymas, jakby obrzydzenia. Nie patrzyliśmy so­bie w oczy i może lepiej, że zwróciłem twarz w kierunku organów (sensu stricto) - w mojej twarzy dostrzeżono by też coś niemiłego.

                            *****

    W poniedziałek od 17-tej latał nad miastem milicyjny helikopter, msza rozpoczęła się o 18-tej. Grupy tajniaków stały przed kościołem dominikanów i po drugiej stronie ulicy - gdzie diabeł nie może, tam nie włazi. Msza była krótka, tylko raz padło imię zmarłego, ojcowie też byli pod presją SB. Słyszałem później, że młodzi studenci rozchodzili się zawiedzeni stonowanym przebiegiem uroczystości żałobnej. Oficerowi zależało na spo­koju, ale „cichociemni” pod kościołem - może też odeszli zawiedzeni?

                            *****

    Piątkowe przesłuchanie zakończyło się skonfiskowaniem czarnej wstążki. Agrafki pozwolono mi zatrzymać. Protokolant sprowadził mnie na dół i zapytał: "Trzeba było wzywać KOR na pomoc?" Powiedziałem, że jeśli w przyszłości będą mnie porywać z ulicy członkowie KOR-u, wezwę milicję. Nie wiem, czy usłyszał to, a tym bardziej zrozumiał. Zapamiętałem jeszcze jeden moment przesłuchania. Porucznik zapytał, czy wiem, że poszukuje mnie dziekan Pieścikowski i czy zechcę do niego stąd zadzwonić. Moje „oczywiście" porucznik uznał za blef. "Przyznałby się pan, że jest teraz na milicji? Na pewno nie"! Bo to przecież wstyd…
    I jeszcze jeden szczegół. Powitawszy mnie w opisany sposób porucz­nik zadał drugie pytanie: "Słyszałem, że zmarł panu ktoś w rodzinie?" 0statnio kontaktowałem się z rodzicami kilka dni temu... „Nic o tym nie wiem”. "Jak to? Przecież chce pan nosić żałobę?" No, tak. Teraz już wiem. Ale przez kilkanaście sekund nastawiłem się na odbiór najgorszych wiadomości. Po takim żarcie trudno mi mile wspominać porucznika. A przecież. Porucznik też ma rodzinę, jak każda rodzina milicjanta jakoś tam uprzywilejowaną, ale nie aż tak, by nie podlegała wspólnym nam prawom natury! Więc żart, mimo że podyktowany racjami przesłuchania, był - jak by nie spojrzeć — niestosowny. My, ludzie nie znamy dnia ani godziny. Albo może być tak, że po­święcamy się bez reszty służbie państwowej, pracujemy w nadgodzinach, zbieramy i otrzymujemy mnóstwo informacji i... mamy raka. I nie wiemy o tym nic, choć wiemy, o czym mówi pewne małżeństwo w nocy, na co choruje żona pewnego pana i co jadł Kuroń na śniadanie. Ale nie życzę tego porucznikowi ani jego rodzinie, ani nikomu, zaś tym, którzy zapominają się w nienawiści, życzę, by spokornieli, bo wszyscyśmy, przypominam, ludzie tylko, a ostate­czna rozprawa przed nami.

                                *****

    Uboższy o 5 metrów czarnej wstążki i jeszcze coś, co trudno zmierzyć, pobiegłem na spóźnioną, nocną już kolacją. Zawsze znajdziesz jakiś powód, by się spóź­nić - powiedział w drzwiach Stanisław Barańczak. Tak było naprawdę, a nazwisk i adresów nie zmieniłem.

                                          
                         







poniedziałek, 7 grudnia 2020

 Aktualności

            Zapomniana bohaterka


Rośnie sława Marty Lempart. Bądźmy jednak sprawiedliwi: nie ona zaczęła walkę o prawa człowieka jako takiego. Na archiwalnym zdjęciu: zapomniana bohaterka mijającej dekady - Seweryna Bizon. 

piątek, 4 grudnia 2020

Z cyklu: Byliśmy młodsi



Zuzia - cicha bohaterka czasów opresji

Znajda. Inteligentnie pozostawiona na stacji benzynowej (wczesne lata 80., czas niedoboru artykułow żywnosciowych, także dla ludzi). Już  nie szczeniak, ale młoda, jeszcze nie zagłodzona. Podczas aktu tankowania paliwa (nie przesadzam z  tym aktem: paliwo było kartkowo-limitowane, a też nie zawsze było, bo przecież była wojna) weszła do trabanta i wyszła dopiero pod domem. Była bardzo łagodna i lubiła wszystkich gości. Któregoś dnia przyszła do domu rewizja. Zuzia była trochę zdezorientowana, bo mężczyźni choreograficznie zachowywali sie nieco inaczej niż goście z "Solidarności". Zachowała jednak spokój. Po kilku godzinach nieproszeni goście zabrali się do wyjścia wraz ze skonfiskowanymi książkami. Zatrzymał sie w korytarzu pan porucznik, stoi, patrzymy sobie w oczy. Wreszcie zapytał: Czy mógłby pan coś zrobić z pieskiem? Okazało się, że swobodnie opuszczona dłoń pana z SB znajduje sie w szczękach Zuzi. Nie to, że ugryzła: ujęła w zęby, można powiedzieć, palce i trzyma. I pokornym spojrzeniem jakby mnie pyta: Haknąć skurwysyna, czy zostawić? Nie chciałem mieć dodatkowych kłopotów, powiedziałem spokojnie: Zuzia, puść pana. Puściła. Pan porucznik odetchnął. Na odchodne zapytał jeszcze: Pies tresowany, tak?  Oczywiście - odpowiedziałem. - Pan się dziwi? Po tym zajściu przykleiłem do wewnętrznych drzwi duże zdjęcie Zuzi z tytułem: PIES - BOHATER i opisem wydarzenia. Goście (proszeni) czytali... i pokazywali Zuzi znak V. Po jakimś czasie znów przyszła rewizja i wyszła z m.in z tym zdjęciem i opisem. Do tej pory nie odnaleziono w zasobach archiwalnych IPN teczki: Sprawa Operacyjnego Rozpracowania figuranta "ZUZIA". 

 

czwartek, 3 grudnia 2020

Aktualności


Koalicja Obywatelska ogłosiła projekt ustawy, "na którą czekają ludzie kultury." Jak powiedział Krzysztof Mieszkowski, w planach jest powołanie izby artystów, która będzie wskazywała... "kto jest artystą, a kto nie."

Na zdjęciu: Poseł Mieszkowski, były dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu, wykształcenie średnie ogólne.

                                              * * *

 Co jakiś czas ktoś daje wyraz irytacji i postuluje badanie psychiatryczne kandydatów na posłów, co spotyka się z populistyczną aprobatą. Jest to jednak pomysł skrajnie utopijny. Od razu bowiem pojawia się kwestia instytucji, która miałaby orzekać o normalności badanego. Jaki organ miałby kwalifikować członków takiej komisji pod względem ich zdrowia psychicznego? Grono renomowanych psychiatrów? Pozornie proste, ale pomijając fakt, że zdarzają sie psychiatrzy - wariaci, każdy z nich byłby narażony na presję polityczną czy korupcję materialną. Kiedyś prawie wszystko było proste, a komuś to przeszkadzało. W latach 80. uzyskałem urzędowe zaświadczenie: "Zaświadcza się, że na podstawie okazanego dyplomu obywatel wykonuje zawód artysty scenarzysty". Nie tylko chroniło mnie to przed zarzutem uchylania sie od pracy, ale też po okazaniu w okienku zaświadczenia odbierałem kartki żywnościowe.