sobota, 28 grudnia 2024

 zaległe (w archiwum autora) opowiadanie





Co z Sylwkiem?


1

Takie pytanie w tamtych latach padało prędzej czy później, choć raczej nie prędzej niż w listopadzie, a – co oczywiste – nie później niż w grudniu, ale przed Świętami, bo po świętach  zaraz jest ten Sylwester. Może u nas? Co wy na to, jakby u was? Zgoda, ale u nas dzieci. To może… u samotnego Emila? Jeden pokój, ale ogromny! Nie, on gdzieś wyjeżdża. Bale nie były już rozważane. Po pierwsze: nie wiadomo, kogo się tam spotka; po drugie: koszty. A spotkać się  w Sylwka w dobranym gronie to mus. Nie dać się zatomizować, bo tego chce czerwony. Posiedzieć, popić, powitać Nowy Rok (jaki tam nowy – następny, ha, ha!), poskakać trochę, w końcu może i zaśpiewać coś, na przykład: „Trzynastego grudnia w nocy, niech to trafi szlag, pałowali po północy, kładąc nas na wznak…”,  czy prowokacyjnie przy otwartym oknie, korzystając z osłabionej czujności organów ładu i porządku: „Nie chcemy komuny, nie chcemy i już, nie chcemy nie sierpa ni młota… Uchwyćmy w swe ręce parszywy nasz los, niech zadrży czerwona hołota…”

Tymczasem 20 lipca roku 1983 Rada Państwa Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej z Przewodniczącym profesorem Henrykiem Jabłońskim  na czele, na wniosek Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego pod przewodnictwem I Sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Prezesa Rady Ministrów, generała armii Ludowego Wojska Polskiego Wojciecha Jaruzelskiego podjęła uchwałę o zniesieniu stanu wojennego z dniem 22 lipca tego roku. Datę tę wybrano nieprzypadkowo, ponieważ miał to być propagandowy element obchodów rocznicy ogłoszenia w roku 1944, z datą 22 lipca, w zajętym już przez Armię Czerwoną Lublinie,  przygotowanego w Moskwie "Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego". Stan wojenny obowiązywał od 13 grudnia roku 1981. Jego formalne zakończenie nie oznaczało pełnego powrotu do względnych swobód sprzed jego wprowadzenia, wszelako przywrócono połączenia telefoniczne, a także możliwość  przemieszczania poza "miejscem zameldowania" bez specjalnej przepustki.  Niektórzy historycy nawet nazywają kolejne lata istnienia PRL „stanem powojennym”.

Pierwszy Sylwek w tym stanie był u mnie – wreszcie we własnym mieszkaniu, do którego wróciłem, gdy  rodzice po kilkunastu latach oczekiwania przeprowadzili się do nowego „bloku”.  Spontanicznie zebrało się grono najbliższych konspiratorów, byłych internowanych i przyszłych aresztowanych, wspomagających duchowo osób bliskich i towarzyszących. Helena Czarnobyl wzięła na siebie sporządzenie bigosu, ktoś obiecał sałatkę warzywną,  ja zabezpieczałem pieczywo, kartkowe masło w ograniczonej ilości, ogórki samodzielnie ukiszone oraz barszcz (kapusta, jak i buraki nie były reglamentowane). Goście zrealizowali swoje kartki na alkohol, z wyjątkiem Jurewicza, który zrobił to już na początku miesiąca i wódki nie przyniósł, ale starczyło dla wszystkich, a nawet zostało na noworoczny wieczór, gdyby ktoś samotny (jak Jurewicz) odespawszy, zawitał. Z oczekiwanych gości na końcu przybyła Helena z oczekiwanym dużym garem bigosu, z zupełnie nieoczekiwaną córeczką w zastępstwie jej ojca Remigiusza Kłodzkiego, który, jak się okazało, nagle zapadł na potworną migrenę, wykluczającą go  czasowo z udziału w życiu towarzyskim.  Nie mieli oni zainstalowanego telefonu, więc Helena nie mogła uprzedzić. Wyrażono zrozumienie, ubolewanie i współczucie, choć obecność dziewczynki skrępowała jednak swobodę beztroskiej konwersacji dorosłych. Rychło wszakże nadszedł czas podawania podgrzanego bigosu. Zawsze bezpośredni w obejściu Jurewicz zakwestionował rodzaj podanego przeze mnie naczynia; jego zdaniem talerze powinny być głębokie, nie płytkie, skoro nalewam kapuśniak, choć miał być bigos. Helena wytłumaczyła mu, że tak się robi; celowo dolała wody, żebym ja, jako gospodarz, podgrzewając, nie przypalił.

- I nie przypalił, bo zupa się nie przypala.

- Tadeuszu! Włożyłam do tego garnka wszystkie kartki!

- Do bigosu mięso się wkłada, a nie kartki – zakończył spór Jurewicz i głośnym rechotem dał wyraz rozbawieniu.

Dało się zauważyć, że nie było do śmiechu Helenie, co gorsza, siedząca przy niej córeczka skierowała głowę w kierunku mamy i zastygła z otwartymi ustami. Dostrzegłszy jej dezorientację i wręcz zaniepokojenie uznałem, że muszę absurdalne napięcie rozładować, a jednocześnie zapobiec eskalacji, gdyby Tadek chciał jeszcze coś „dowcipnego” dołożyć. Udając rozbawienie ostrzegłem go, żeby uważał co mówi, bo w moim mieszkaniu jest pe-te.

- Że niby kto? – zapytał zdziwiony, energicznie rozejrzawszy się wokół.

Wyjaśniłem, że skrót PT oznacza tzw. podsłuch techniczny, czyli ściany mają uszy: my mówimy - bezpieka słucha, albo dziś nagrywa, a odsłucha już w nowym roku. To podziałało, Jurewicz oddał się konsumpcji bigosu, prosząc jednak uparcie, bez zauważalnej złośliwości o łyżkę zamiast widelca.

Podobnego fortelu użyłem kilka miesięcy wcześniej, gdy Tadek, już wstawiony, ale refleksyjnie, po raz pierwszy odwiedził mnie któregoś wieczora z kartkową flaszką wódki i został na noc. Rano obudził mnie wielokrotny, rytmiczny dzwonek u drzwi, ale to nie była Służba Bezpieczeństwa, lecz Tadek z flaszką wódki (nie wiem, jak ją pozyskał przed godz. trzynastą i bez kartki) - dyskretnie wymknąwszy się bladym świtem, a może jeszcze w nocy. To ty jeszcze śpij, a ja sobie cicho posiedzę – zaproponował miły gość. Długo jednak nie milczał; okiem artysty – malarza ocenił wystrój mieszkania:

- No, to masz fest urządzone… Jak u Bartkowiaków, ha, ha, ha!

Nazwiska użył przypadkowego, ale regionalnie popularnego – dostrzegł bowiem estetykę banalną, mieszczańską. Drzemałem, nie komentowałem. Po czasie, w którym we flaszce, jak spostrzegłem jednym obudzonym okiem,  ubyło wódki, usłyszałem, zgoła odmienną ocenę:

- Właściwie to ładnie tu masz… Jak u mamy.

Po późnym, obfitym śniadaniu (przyrządziłem miesięczny przydział wątroby wieprzowej) wykorzystał dostęp do telefonu. Wreszcie mógł w spokoju i, niestety bez ograniczeń zadzwonić tu i tam; na końcu, w taryfie międzymiastowej  odbył dwugodzinną rozmowę ze swoim ukochanym profesorem, wybitnym malarzem, osiadłym w  Zakopanem. Była to debata nie o „panującej rzeczywistości”, lecz o sztuce, ciekawa nawet dla słuchającego jednej strony dialogu. Koszty nie grały więc roli. Zdało się, że podoba mu się u mnie coraz bardziej, w końcu, jak by nie oceniać, to jednak mieszkanie, a nie pracownia na poddaszu. Późnym wieczorem oznajmiłem więc, że może, oczywiście, zostać na kolejną noc, ale jutro rano będę musiał pobiec do urzędu dzielnicowego i go zameldować, bo takie są rygory, bez meldunku wolno poza miejscem zamieszkania przebywać nie dłużej niż 24 godziny, inaczej Kolegium d.s. Wykroczeń, grzywna, prace społeczne i Bóg wie, co jeszcze, a to nieuchronne, bo mój telefon jest na podsłuchu a bezpieka namierza moich gości.  Rozstaliśmy się kurtuazyjnie.

Bigos jedzono w milczeniu.

- To my już wracamy do domu – Helena oznajmiła nagłą decyzję dobitnie i stanowczo jakby córce, choć głośno. Odprowadziłem do drzwi, co pozwoliło jej postawić kropkę nad „i”. Wiele się spodziewałam po tym Sylwestrze…- wyznała już zza progu, nie na tyle jednak dyskretnie, żeby pozostali goście  nie usłyszeli. Niby nic takiego się nie stało, ale, obciążeni winą,  do północy i później pozostaliśmy w nastroju zaledwie konwersacyjnym.


2

Poczucie doznanego zawodu w sferze towarzyskiej z czasem naturalnie ustąpiło,  czas jak zawsze goił lekkie  rany, a rok za rokiem postępowała – według zapewnień ówczesnego rzecznika rządu – normalizacja,  znów ktoś pierwszy musiał postawić kwestię „co z Sylwkiem”.  Z  inicjatywą wyszła... Helena Czarnobyl, a właściwie już Kłodzka, bo po latach współżycia z Remigiuszem, z uwagi na samopoczucie dorastającej córki, doprowadziła – jakże słusznie – do urzędowego zawarcia  związku małżeńskiego.

- Dzwonię z pracy, z  może niewczesnym pytaniem, ale niedługo święta, hmm, czy myśleliście już o Sylwestrze? Chyba powinniśmy coś razem,  pomyślałam sobie, że może u was, bo jednak więcej miejsca, a u nas w tej ciasnocie, no ja nie wiem, co?

Anna przyjęła inicjatywę bez zbędnych narad. Kłodzcy zajęli w bloku wprawdzie aż M-4 (2+1+dodatkowe 10m2 do pracy twórczej z tytułu przynależności do Związku Literatów). Czarnobyl - Kłodzka wszelako wywalczyła  zgodę na demontaż ścianki działowej i mieszkanie ostatecznie dzieliło się na tzw. „kuchnię z aneksem”, jeden mały pokoik i jeden większy pokój, który był sypialnią i magazynem książek, dla których miejsca na regałach nie stało, a woluminy w stosach na podłodze przytłaczały małżeńskie łoże. Remi to bibliofil, a także kolekcjoner prac graficznych, dla których także brakło już  miejsca pod łóżkiem. 

- Co do pozostałych gości zdaję się na was, no, na pewno możemy się spodziewać Tadeusza, bo gdzie on pójdzie, co?

Racja, gdzie pójdzie na Sylwestra artysta malarz Tadeusz Jurewicz, zamieszkały samotnie w pracowni? Będzie tam, gdzie  reszta. Takoż przybył do nas pierwszy, a po nim: Mleczak dyrektor teatru, para aktorów, Joasia skrzypaczka, pisarz realista Emil, Krystyna badaczka literatury z mężem doktorem Majchrzakiem,  popularnym w środowisku artystycznym internistą, w końcu prosto z dworca zaprzyjaźniony reżyser filmowy Leon Susłow wraz z zauważalnie młodszą – jak się wtedy mawiało – sympatią. Z Susłowem, także autorem wierszy, w przeszłości mieliśmy do czynienia w Warszawie przy produkcji filmowej, tak się przypadkiem zgadało w kwestii Sylwestra, że ja tradycyjnie kameralnie, w tym roku u mnie w domu, że będzie Mleczak, Kłodzki… Susłowowi to pasowało, raz, że spotka dawno nie widzianego poetę Remigiusza, a dwa, że on, w trakcie rozwodu, przybyłby z osobą towarzysko świeżą (jak się okazało nader sympatyczną, choć skromną, to ubraną niebanalnie, bo w suknię nieświeżą… po babci, czekającą na specjalną okazję, która – ot i jest). Choć czas jakiś upłynął na chaotycznej konwersacji przy zakąskach i napojach, nie było wciąż Kłodzkich, stąd zrozumiałe, że Susłow zapytał, kiedy się ich spodziewamy. Nadszedł czas prawdy: przed południem Anna odebrała telefon od Heleny z informacją, że Remigiusz nagle zachorował. Leży. Ponieważ nie wiadomo jeszcze, co mu jest, ona czuwa przy nim. Wielki żal.

Inicjatywa wyszła ode mnie, ale Tadek podchwycił bez wahania – jedzie ze mną. W końcu przyjaźni się z Kłodzkim najdłużej. Na dobre i złe. Dobre, gdy byli na mieście razem, złe,  gdy Remi wracał późno do domu. Zdarzyło się niedawno, że Jurewicz oceniwszy (nie jest pewne, czy trafnie), że przyjaciel jest w słabszej niż on formie, odprowadził go do domu, pod same drzwi, zadzwonił, ale nie uciekł;  nie był tchórzliwy i poniósł tego konsekwencje. Helena sprawnie odebrała słabego męża, przyjaciela zatrzymała w progu, a całą wezbraną oczekiwaniem i niepokojem złość skierowała przeciw niemu – samarytaninowi – właśnie.

- Już nigdy nie przekroczysz progu tego domu! To ty, ty stary kawalerze jesteś złym duchem i prowodyrem! Wszystko co złe przez ciebie, precz! Precz! – potępiony usłyszał jeszcze z wnętrza stłumiony, słaby głos Remigiusza jakby sprzeciwu wobec  wykrzyczanego uproszczenia: „Helenko… Helenko…” i drzwi zatrzasnęły się  z hukiem.  

Tak, Jurewicz doznał szoku, był wszakże (temu nikt nie zaprzeczy) człowiekiem o znacznym poczuciu sprawiedliwości i – warto podkreślić – pod maską twardziela, który nie stroni od wyrażeń wulgarnych skrywał nieprzeciętną wrażliwość. Zbyt mocny otrzymał cios, by ochłonąć w windzie przez dziesięć pięter. A jeśli o czym pomyślał przez ten czas, to, być może o długiej przyjaźni z poetą, o obrazach i grafikach mu darowanych, które zdobią jego mieszkanie i tych dziełach, które na ścianach już się nie mieściły, ale leżą bezpiecznie pod matrymonialnym łożem państwa Kłodzkich. A może ugodzony został niespodziewanie a dotkliwie aluzją do swego stanu cywilnego. Helena w złości użyła pojęcia staroświeckiego, ale wiadomo, że „stary kawaler” tak jak „stara panna” miały przez pokolenia walor stygmatyzujący. A przecież Jurewicz kochał się w kobietach, ofiarowywał im obrazy… i to z wyczuciem, żeby zdobiły, raczej kolorowe, pogodne, a nie te czarnosine, ponure, z symbolami, które domagały się wnikliwego dekodowania. Był – co tu mówić – życiowo niepraktyczny, platoniczną afektacją obdarzał mężatki, a ponieważ obcował towarzysko w wąskim kręgu, były to żony bliskich kolegów, no, nie wszystkie, akurat Heleny Czarnobyl nie adorował na pewno, choć na pewno by to godnie znosiła. Generalnie wobec pań był grzeczny. Zatem, gdy wyszedł z bloku, potrzeba odreagowania nie skierowała go przeciw sprawczyni upokorzenia, lecz przeciw przyjacielowi. Sam w betonowym pejzażu nowego blokowiska, złorzeczył bardzo głośno w kierunku dziesiątego piętra, aż wykrzyczał absurdalną obelgę:

- Ty bolszewiku pierdolony!

Skandalu nie było, bo nie pierwszy raz mieszkańcy „wielkiej płyty” słyszeli nocne wrzaski. Było, minęło - życie toczy się dalej. Przyjaźń przetrwała, choć Tadek, spłoszony tamtym zajściem, już u Kłodzkich nie bywał. Zadra jednak została. Gdy za którymś  razem gościł u mnie, zapoznałem go z najnowszymi utworami Remigiusza. Ten, jako debiutant w nurcie lingwistycznym był  nader rozwlekły, z czasem nabywając coraz większego respektu do słowa, do którego osiągnął stosunek mistyczny (na początku było słowo, które jemu,  poecie zostało powierzone), układał coraz krótsze wiersze. Nie on pierwszy. Dorzeczny przepis Peipera-Przybosia, jak najmniej słów – pisał Aleksander Wat w „Dzienniku bez samogłosek”. I dalej: Cenny w literaturze polskiej, skłonnej w tradycji szlacheckiego gawędziarstwa, do logorei. Dodał jednak: Ale co z małej ilości słów, kiedy wszystkie są beztreściowe.  Tego jednak – beztreściowości – w poezji Kłodzkiego wcześniej  nie dostrzegałem.  Jurewicz -  magister sztuki -  słuchał z ciekawością, uważnie. Wyraziłem jednak  niepokój, czy to coraz krótsze pisanie Kłodzkiego aby nie skończy się kropką i przeczytałem jeden z najnowszych wierszy, niepublikowanych – rzecz jasna - w pierwszym, ale złożonym do publikacji w drugim obiegu pt. „Odpowiedziało mi”. Zacytowałem linearnie. „Westchnąłem. Odpowiedziało mi westchnienie mojego psa”.

- Odpowiedziało mu… - zadumał się malarz, przyjaciel poety.  – Pierdnięcie żony! Uahaha!

Stanęliśmy sztywno przed znormalizowanymi, szarymi drzwiami Kłodzkich, jak w przeszłości stremowane dzieci z kolędową szopką. Z korytarza dobiegał stonowany gwar. Bez żadnej refleksji patrzyłem przed siebie. Tadek zadzwonił raz, a długo, drzwi uchyliły się natychmiast. W wąskim, znormalizowanym korytarzu rozbierali się kolejni goście, którzy właśnie tuż przed nami przybyli, któreś z nich odruchowo otworzyło.  Poznałem ich co najmniej z widzenia, wymieniliśmy, jak to w takiej zwyczajnej sytuacji, asemantyczne odgłosy powitania. Przyszło mi do głowy tylko jedno: wycofać się, nie potwierdzać, nie zaprzeczać, jakby kto pytał, to nas tu w ogóle nie było (taka konspiracyjna naleciałość), ale inicjatywę (bez konsultacji) wykazał Jurewicz, który gromko (zawsze mówił głośno; ciszej, choć wyraźnie mówił tylko o twórczości innych malarzy, nawet jeśli o którymś z żyjących musiał powiedzieć krytycznie, krótko i dobitnie jak Nikifor: „kiepski gość”) oznajmił:

- My tu, ten tego, jesteśmy delegacja… z życzeniami do chorego!

Zapewne złożoności sytuacji nie postrzegli owi goście, za którymi stał gospodarz Remigiusz  w stroju wieczorowym, z eleganckim fularkiem pod szyją, zawsze wybieranym i wiązanym na prestiżowe zdarzenia przez Helenę.  Skupienia (czy osłupienia) poety nie naruszył malarz, który prąc przed siebie wykrzyczał przed siebie okolicznościowe życzenia:

- Do siego roku! Obyśmy zdrowi byli!

W tamtej chwili, w obawie przed nieprzewidywalną i nikomu niepotrzebną eskalacją towarzyskiego zgrzytu chciałem zarządzić odwrót, ale Tadeusz był szybszy.

- No, to jak już jesteśmy, to musimy złożyć życzenia Helence – poinformował, już ciszej. – Gdzie Helenka? Gdzie Helenka?!

Zrobił trzy kroki, ja za nim na wszelki wypadek (bo cóż innego mogłem zrobić) i tak wkroczyliśmy do kuchni z aneksem; tam, na siedziskach w stylu znanym dzisiaj jako „Ikea”, sezonowo dostępnych w handlu już za Gierka, zastaliśmy wcześniej już przybyłych gości i Helenę Czarnobyl – Kłodzką między lodówką a zabudową kuchenną, w pozycji skulonej, bo lodówek tak wysokich, jak obecnie wtedy po prostu nie było. Odwróconą głowę objęła rękami. Gdzież miała się schować? Te wyczekiwane przez kilkanaście lat mieszkania tzw.  spółdzielcze - w blokowiskach,  choć według  państwowych, rygorystycznych norm mniejsze i większe – były naprawdę małe. Nawet żal mi się zrobiło Heleny. Nie z takich opresji się wychodziło, a może to wszystko wina komuny? Może i podobnie reflektował Jurewicz, gdy – dostrzegając dezorientację siedzących biesiadników - głośno rozstrzygnął:

- Nie ma Helenki. Do dupy taki Sylwek bez Helenki. Z Remim sam na sam to się możemy napić przez cały rok. Wychodzimy.

 W windzie milczeliśmy. Zbieraliśmy myśli. W drodze powrotnej odzyskałem inicjatywę.

- Tadek, są w tej ojczyźnie rachunki krzywd…

- A żebyś wiedział, ja mu jeszcze powiem, oj, on jeszcze ode mnie usłyszy.

- Lecz obca dłoń ich nie przekreśli…

- Masz rację. Nie przekreśli, kurwa ich jebana mać.

- To ja proponuję, że gościom w moim domu przedłożymy zafałszowany raport, a mianowicie: misja delegacji wypełniona, życzenia złożone i przyjęte, jeśli idzie o chorego, stan stabilny, będzie dobrze, że  niby Helena, jak to ona przesadziła, pamiętasz, jak ogłosiła, że  Remigiusz ma raka żołądka? Krótko martwiliśmy się wszyscy, a szczęśliwie okazało się, że na razie to  nadkwaśność. A u nas Sylwek też się dopiero zaczyna i jak podamy prawdę materialną, to ona, jakkolwiek błaha, no, ten  tego… za dużo wody w bigosie.

Informację, że nie stwierdziliśmy u chorego Kłodzkiego bezpośredniego zagrożenia dla życia przyjął z ulgą zwłaszcza Susłow, który przybył z Warszawy na  sylwestrowe spotkanie z dawno niewidzianym kolegą poetą. Ogólnie rzec biorąc, Sylwek u nas był udany. Wesoła, acz stonowana konwersacja ogólna, chwilami pogłębiana w dwu-trzyosobowych podzespołach, alkohol spożywany racjonalnie, po północy nawet trochę  bilateralnych tańców.

No, jeden zgrzyt. A jaki Sylwek bez drobnego choćby incydentu? Pani domu wchodziła do kuchni, gdy doktor, który podjął się nalewania gościom barszczu, energicznie wychodził, a sympatia Susłowa z miseczką w dłoni, z otwartymi ustami powoli pochylała głowę, by dostrzec ze zgrozą wielką ciemną plamę na jasnokremowej sukni po babci. Według jej relacji kelner – wolontariusz, zbliżając dystyngowanie rękę z nabierką, wolną dłonią bezceremonialnie chwycił jej pierś, nie dając szans na obronę. Poszkodowana była w szoku, Anna wyprowadziła ją do sypialni, by przebrać w coś swojego, na co nie zwrócono uwagi, bo już były tańce. Jak było tak było, a jeśli było, to w minionym roku, czyli uległo przedawnieniu. Obyśmy zdrowi byli! 

O ile dziewczyna reżysera obudziła się być może z żalem po unicestwionej sukni, z wyrzutem sumienia wobec nieżyjącej babci, to Helena Czarnobyl - Kłodzka na pewno z nieznośnym poczuciu blamażu (ona była bardzo wrażliwa na blamaż, natrętnie używała tego słowa wobec znajomych, zwłaszcza kolegów męża). Stąd jej telefon po kilku dniach, co do tego nieporozumienia, jak sądzisz, czy to panowie sobie pogadają, a może my byśmy się spotkały?


3

Anna nie odrzuciła propozycji, ale zapytała, na pewno bez zamierzonej złośliwości: A u was Sylwek się udał, bo u nas  udał się nader? Do wyjaśniania towarzyskiej katastrofy nigdy jednak nie doszło, bo z jednej strony wszystko jasne, a z drugiej wręcz przeciwnie… Kłodzcy chyba pozostali na zawsze  w przekonaniu, że prostolinijny i impulsywny Jurewicz już od drzwi powiadomił nasze towarzystwo, jak to naprawdę u nich było. Ale  rozpamiętywania takich rzeczy nie było, bo jakkolwiek w zakresie społecznym postępowała stagnacja, a w gospodarczym upadek, to jednak politycznie się działo. Na przykład w Komisariacie Milicji Obywatelskiej zakatowano na śmierć maturzystę, syna opozycyjnej poetki. Jak ostatecznie wyjaśniono, winni byli zdegenerowani sanitariusze, których zasadnie skazano na więzienie. Było powszechne oczekiwanie, jeśli nie raptownej poprawy zaopatrzenia rynku konsumpcyjnego, to przynajmniej elementarnej stabilizacji… gdy jacyś sprawcy porwali, torturowali i ostatecznie utopili w worku obciążonym kamieniami młodego, ale popularnego warszawskiego księdza. Okazało się, że owi nikczemnicy byli wprawdzie funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa, ale postępowali wbrew woli i intencjom przełożonych, których polityczni zwierzchnicy w końcu zaczęli zmierzać do – jak mówiono – porozumienia. Owszem, szydercy mówili – dupy z batem, ale od czasu ogłoszenia generalnej amnestii dla skazanych i uwięzionych ekstremistów nielegalnej „Solidarności” dawało się odczuć pewne odprężenie społecznej atmosfery, choć konspiratorzy nie ujawniali się i wrogiej działalności nie zaprzestali.

Osiedlowy Ośrodek Kultury „Gwiazda” od lat pełnił swoją misję na Osiedlu Przyjaźni, powodzeniem cieszył się także u  mieszkańców sąsiedniego Osiedla Kosmonautów. Te „wielkopłytowe” bloki powstały na ugorach „za wczesnego Gierka”, ale pierwsze było Osiedle Kraju Rad i jego nazwa promieniowała na pozostałe, uzupełniając niejako niedopowiedzenia: chodziło, rzec jasna, o przyjaźń polsko- radziecką i radzieckich kosmonautów (w zmienionej rzeczywistości geopolitycznej, z woli mieszkańców „Kraj Rad” zastąpi neutralne „Wichrowe Wzgórze”, a przyjaźń jako taka zostanie i kosmonauci też).

Ośrodek, czy jak potocznie mówiono – klub „Gwiazda” nie był lokalem gastronomicznym, ale posiadał zaplecze kuchenne. Pomysł urządzenia tam hucznego, ale towarzysko zamkniętego Sylwka wyszedł od Agatki, która zadeklarowała sponsoring. Dzięki jej szczodrości była obfitość jedzenia i picia, wynajęto nawet kelnerów! Ta skromna koleżanka przez lata uczestniczyła w konspiracji jako maszynistka – nielegalne treści nanosiła na matryce powielaczowe. Jak wiele innych, ofiarnych osób  nie była „rozpracowana” przez SB i paszportu jej nie odmawiano. Podróżowała turystycznie do Turcji, przywoziła swetry i sprzedawała z godziwym zyskiem na targowisku. System był doskonały: obnosiła się z jedną sztuką towaru, gdy sprzedała, wyjmowała z zaparkowanego na ulicy „malucha” kolejny sweter. Aż władza ludowa we własnym interesie, ku zadowoleniu przedsiębiorczych obywateli zliberalizowała regulacje w zakresie prywatnego handlu i Agatka uzyskała koncesję na własny stragan. Popularne a niedrogie wełniane swetry tureckie szły jak woda, choć, co tu owijać w bawełnę, nie pochodziły z importu, lecz z kontrabandy.

Można rzecz, że był to Sylwek z prawdziwego zdarzenia. Tańce, a jakże, no, bez orkiestry, ale z Abbą i Boney M. z niezłej aparatury. Podano golonki, smakowite, dobrze ugotowane z właściwymi przyprawami. Tu należy wyjaśnić, że mięso nadal było reglamentowane, ale, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom konsumentów, obok systemu kartkowego rząd PRL niedawno uruchomił w większych miastach sieć tzw. sklepów komercyjnych, które oferowały produkty mięsne bez ograniczeń, kilkakrotnie droższych.

Zdecydowawszy się na powrót do domu przed końcem zabawy, w obecności współbiesiadników poprosiłem kelnera, aby przygotował mi w reklamówce kości dla psa, który w aktualnej sytuacji życiowej samotnie na mnie czekał. Gdy wróciłem ubrany z szatni, czekały na mnie aż trzy torby. Wypadało wziąć wszystko, ruszyłem pieszo, choć odległość była spora. Kość, która wypadła z torby wpychanej do lodówki chwycił pies, resztę umieściłem tymczasowo na balkonie. Nazajutrz okazało się, że w dwóch torbach są pełnowartościowe, nietknięte golonki! Otóż, gdy pod moją nieobecność uczynny kelner przyniósł zamówione kości, ktoś z koleżeństwa zagadał w ten sposób:

- A pan wie, dla kogo te kości?

- No, dla psa.

- Tak, ale pan wie, czyj to pies?

- No, tego pana, co tu siedział.

- Tak, zaraz wróci, ale pan wie, kto to jest? – tu kolega ściszył glos. – So-li – darność, kojarzy pan?

- A tak… chyba znam tę twarz, kojarzę, tak… Ja – dodał konfidencjonalnie – też byłem w Solidarności.

- On w więzieniu siedział. Z pracy go wyrzucili. I sytuacja jest taka, proszę pana, że tego… znaczy się, on nie ma psa.

- Rozumiem… - powiedział kelner po chwili skupienia, po czym doniósł dwie pękate torby.

Przez kilka noworocznych dni  jadłem golonki z Osiedlowego Domu Kultury „Gwiazda”, a nawet pomógł  mi malarz – samotnik Jurewicz.

Na tym hucznym Sylwku Kłodzkich nie było,  bo też nie było ich w mieście. W atmosferze przeczuwanej, zbliżającej się transformacji ustrojowej  wyemigrowali do atrakcyjniejszej krajowej metropolii, podobno mieli komuś wyznać (już nie mnie, bo nasze kontakty ustały), że tu się duszą,  a w ogóle to w tym mieście nie ma już z kim rozmawiać. Gdy nastała wreszcie III Rzeczpospolita Polska, w  nowym otoczeniu poczuli się lepiej, choć, jak doniósł ktoś z szerokiego towarzystwa, po wkroczeniu w wiek emerytalny rozwiedli się. Może po prostu obustronnie stracili przy bliższym poznaniu.

 

czwartek, 26 grudnia 2024

 



Wigilie


Drzwi otworzyły się na oścież i próg do celi przekroczyli dostojnie major i kapitan.  Jak się okazało: komendant i jego zastępca.  Było to kilka dni po tym, gdy po raz pierwszy zatrzasnęły się drzwi wieloosobowej celi, a jeden z nas, Antoni Tokarczuk z Bydgoszczy stwierdził głośno: O kur.., tu nie ma klamki! Jacek Kuroń wyjaśnił mu wtedy: Tak, Antku w więzieniu na ogół klamki są tylko z jednej strony. Tak było i tu, w Zakładzie Karnym w Strzebielinku koło Wejherowa. Kilka parterowych baraków, duży plac spacerowy, cisza, spokój, mroźne, ale czyste powietrze; więźniowie z końcówkami wyroków zwolnili miejsce dla nas. Do tej pory widzieliśmy tylko oddziałowego, który wypuszczał na spacer, a tu - oficerowie! Komendanci przedstawili się, major poinformował, że z dniem 13 grudnia dowództwo przejął funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, a oni, teraz mu podlegli,  pozostają w służbie jako funkcjonariusze Służby Więziennej.  Zapewnił, że dołożą starań w zakresie regularnego wyżywienia, ale na miarę obiektywnych uwarunkowań zaopatrzeniowych, ponadto zostaną wydane onuce. Niestety, na odcinku bielizny stwierdzić trzeba brak, ale mydło jeszcze  jest i na celę przypada jedno, do wyczerpania.  Major wiedział do kogo mówi; niektóre twarze,  Kuronia, Andrzeja Gwiazdy czy Tadeusza  Mazowieckiego rozpoznawał.  W Strzebielinku osadzono Komisję Krajową NSZZ ”Solidarność”, która w piątek i sobotę (11-12 grudnia), obradowała w Stoczni Gdańskiej; także działaczy ze struktur Trójmiasta, Słupska, Kołobrzegu, Ustki. Zatem warunki były znośne, choć dolegliwością psychiczną było to, że nie mogliśmy nawiązać kontaktu z rodzinami, które nie wiedziały, co z nami i czy w ogóle jesteśmy żywi. Wprawdzie wolno było wysłać korespondencję, ale odkryta pocztówka  z życzeniami świątecznymi z adresem zwrotnym do mojej matki nigdy nie dotarła. 

Wigilia – i znów wizytują  oficerowie. Oznajmiają, co następuje: udało się pozyskać pewną ilość sera żółtego, który zostanie wydany osadzonym jako ekwiwalent opłatka. I tak każda cela otrzymała w aluminiowym kubku pokrojony w małe kostki ser; starczyło dokładnie dla wszystkich.  Ser był – rzecz jasna – kruchy (bo nawet podsuszony) i dało się go chociaż raz przełamać.

Nic w tym wspomnieniu szczególnie poruszającego, ale jest pretekstem do przypomnienia, że (de facto i stricte) nie było wówczas wojny, a  funkcjonariusze więziennictwa, którzy „pozyskali” ten ser i w Wigilię precyzyjnie nam rozdzielili, o ogłoszeniu „stanu wojennego” dowiedzieli się nie wcześniej, niż my – w niedzielę 13 grudnia o szóstej rano. Wojnę  wypowiedziała społeczeństwu w swoim imieniu i w swojej sprawie, wg kwalifikacji prawnej - zorganizowana grupa przestępcza o nazwie „Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego” pod kierownictwem Wojciecha Jaruzelskiego, który - od zarania kariery tzw. oficer polityczny - w zakresie umiejętności wojskowych miał opanowany krok paradny, którym przez cały peerel konsekwentnie i bezwzględnie (w ramach tamtego "stanu wojennego" przymknął także kilkunastu swoich komunistycznych konkurentów) pokonywał szczeble awansu, aż w wyniku transformacji ustrojowej w r. 1989 uzyskał tytuł, tak jak poprzednio Bolesław Bierut - Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.  

 

Cofnę się o kilka lat. Był rok1977. Pracowałem wtedy w Warszawie i z osiadłym tamże wujkiem wyruszyliśmy popołudniowym ekspresem „Lech” do Poznania – na Wigilię.  Planowo – niecałe cztery godziny.  Po dwóch godzinach pociąg stanął w szczerym polu. Nic szczególnego:  skoro stanął, to trochę postoi i ruszy dalej, tak bywa.  A jednak nie. Za oknami ciemność, pola, gdzieś w oddali jakby chatka, rozświetlone okna, a wewnątrz zapewne ubierają choinkę, a może już siedzą przy stole. Po kolejnej godzinie pasażerowie zaczęli rozglądać się za konduktorem, który coś wyjaśni, ale nie znaleziono nikogo w kolejarskim mundurze. Po czterech godzinach od odjazdu wujek zaprosił mnie do wagonu restauracyjnego Wars, który zawsze był w tym składzie. Tak i tym razem był, ale pusty i zamknięty na kłódkę.  Za nim tylko lokomotywa, w której, jak zauważył któryś z pasażerów, ktoś przecież musi być. Gdy przyszedł czas planowego przyjazdu na stację Poznań Główny, dwóch śmiałków postanowiło wyjść na zewnątrz, by dotrzeć do lokomotywy, zwłaszcza, że wcześniej coś jakby w składzie drgnęło, rozbudzając nadzieję.  Długo nie trwało, gdy  z wagonu do wagonu podawano złowrogi komunikat: lokomotywy nie ma.  Nie było też, rzecz jasna,  telefonii komórkowej, a na zewnątrz pustkowie i żadnej  żywej duszy, która mogła być świadkiem jakichś zdarzeń.  Nadszedł stan rezygnacji i otępienia. Kołowrót myśli: coś się przecież dzieje, ale co do cholery się dzieje, jeśli zupełnie nic się nie dzieje?  W którymś przedziale ktoś miał radyjko tranzystorowe i nasłuchiwał wiadomości, z których tyle wynikało, że właśnie nic się nie dzieje. Jeden starszy pasażer zapytał głośno na korytarzu: A nie nadają poloneza? Bo tak jest, że  jak grają poloneza, to znaczy, że coś się w kraju dzieje, a oni wtedy nie mówią, co się dzieje.  Łap pan Wolną Europę, polecił odważnie.  Czy właściciel radia usiłował „złapać” zagłuszaną radiostację , czy nie – żadna wiedza do pasażerów nie dotarła.  Jakoś dotarliśmy na Wigilię, choć po północy - rodzina oczywiście czekała. Okazało się, że lokomotywa uległa awarii, co, poprzez łączność krótkofalową zgłoszono. Wysłano lokomotywę, która zabrała tę niesprawną  - wraz z całą załogą pociągu (także Warsu), bo co mieli siedzieć w szczerym polu,  jak jest Wigilia. W końcu przyjechała lokomotywa, która zabrała wagony z pasażerami do stacji docelowej.

Potem były święta, a potem do głowy mi nie przyszło, żeby słać jakieś pisma, prosić o wyjaśnienia, może nawet domagać się  przeprosin. Od kogo? A co winna obsługa lokomotywy? Konduktor? On jest od biletów, swoje zrobił, bilety sprawdził. Jakiś wysoki naczelnik z PKP? A co, on zepsuł lokomotywę? Odszkodowanie? Wolne żarty. Po pierwsze: od kogo; po drugie: przecież nikomu nic się nie stało! To pewne, że każdy z pasażerów podobnie, zdroworozsądkowo oceniał nie tylko tę przykrą przygodę, ale wiele innych zdarzeń różnej rangi.

Ot, takie wspomnienie, nic szczególnego. Wiadomo: PRL. Bareja – powiedziano by dzisiaj. Wtedy był już czas tzw. „późnego Gierka”, gospodarczo i moralnie bankrutował socjalizm realny. Pamiętam, że w sytuacji biesiadnej trawestowano balladę  Maryli Rodowicz: Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet, trzymając w rękach portret Ediego /tj. tow. Edwarda/, patrzeć jak wszystko zostaje w tyle… Tak niemoc ratowała się nie tyle dowcipem, co sarkazmem. Miałem wtedy 28 lat i zdało mi się, że nam już bije dzwon, że jeśli w ciągu kilku lat Polacy nie wstaną z kolan, nie podniosą głów, to będziemy urobionym już „na fest” społeczeństwem sowieckim i ja będę człowiekiem sowieckim i dzieci będą dowiadywać się od kołyski, że jest jak jest, a przecież mogłoby być gorzej, niż jest.