czwartek, 26 grudnia 2024

 



Wigilie


Drzwi otworzyły się na oścież i próg do celi przekroczyli dostojnie major i kapitan.  Jak się okazało: komendant i jego zastępca.  Było to kilka dni po tym, gdy po raz pierwszy zatrzasnęły się drzwi wieloosobowej celi, a jeden z nas, Antoni Tokarczuk z Bydgoszczy stwierdził głośno: O kur.., tu nie ma klamki! Jacek Kuroń wyjaśnił mu wtedy: Tak, Antku w więzieniu na ogół klamki są tylko z jednej strony. Tak było i tu, w Zakładzie Karnym w Strzebielinku koło Wejherowa. Kilka parterowych baraków, duży plac spacerowy, cisza, spokój, mroźne, ale czyste powietrze; więźniowie z końcówkami wyroków zwolnili miejsce dla nas. Do tej pory widzieliśmy tylko oddziałowego, który wypuszczał na spacer, a tu - oficerowie! Komendanci przedstawili się, major poinformował, że z dniem 13 grudnia dowództwo przejął funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, a oni, teraz mu podlegli,  pozostają w służbie jako funkcjonariusze Służby Więziennej.  Zapewnił, że dołożą starań w zakresie regularnego wyżywienia, ale na miarę obiektywnych uwarunkowań zaopatrzeniowych, ponadto zostaną wydane onuce. Niestety, na odcinku bielizny stwierdzić trzeba brak, ale mydło jeszcze  jest i na celę przypada jedno, do wyczerpania.  Major wiedział do kogo mówi; niektóre twarze,  Kuronia, Andrzeja Gwiazdy czy Tadeusza  Mazowieckiego rozpoznawał.  W Strzebielinku osadzono Komisję Krajową NSZZ ”Solidarność”, która w piątek i sobotę (11-12 grudnia), obradowała w Stoczni Gdańskiej; także działaczy ze struktur Trójmiasta, Słupska, Kołobrzegu, Ustki. Zatem warunki były znośne, choć dolegliwością psychiczną było to, że nie mogliśmy nawiązać kontaktu z rodzinami, które nie wiedziały, co z nami i czy w ogóle jesteśmy żywi. Wprawdzie wolno było wysłać korespondencję, ale odkryta pocztówka  z życzeniami świątecznymi z adresem zwrotnym do mojej matki nigdy nie dotarła. 

Wigilia – i znów wizytują  oficerowie. Oznajmiają, co następuje: udało się pozyskać pewną ilość sera żółtego, który zostanie wydany osadzonym jako ekwiwalent opłatka. I tak każda cela otrzymała w aluminiowym kubku pokrojony w małe kostki ser; starczyło dokładnie dla wszystkich.  Ser był – rzecz jasna – kruchy (bo nawet podsuszony) i dało się go chociaż raz przełamać.

Nic w tym wspomnieniu szczególnie poruszającego, ale jest pretekstem do przypomnienia, że (de facto i stricte) nie było wówczas wojny, a  funkcjonariusze więziennictwa, którzy „pozyskali” ten ser i w Wigilię precyzyjnie nam rozdzielili, o ogłoszeniu „stanu wojennego” dowiedzieli się nie wcześniej, niż my – w niedzielę 13 grudnia o szóstej rano. Wojnę  wypowiedziała społeczeństwu w swoim imieniu i w swojej sprawie, wg kwalifikacji prawnej - zorganizowana grupa przestępcza o nazwie „Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego” pod kierownictwem Wojciecha Jaruzelskiego, który - od zarania kariery tzw. oficer polityczny - w zakresie umiejętności wojskowych miał opanowany krok paradny, którym przez cały peerel konsekwentnie i bezwzględnie (w ramach tamtego "stanu wojennego" przymknął także kilkunastu swoich komunistycznych konkurentów) pokonywał szczeble awansu, aż w wyniku transformacji ustrojowej w r. 1989 uzyskał tytuł, tak jak poprzednio Bolesław Bierut - Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.  

 

Cofnę się o kilka lat. Był rok1977. Pracowałem wtedy w Warszawie i z osiadłym tamże wujkiem wyruszyliśmy popołudniowym ekspresem „Lech” do Poznania – na Wigilię.  Planowo – niecałe cztery godziny.  Po dwóch godzinach pociąg stanął w szczerym polu. Nic szczególnego:  skoro stanął, to trochę postoi i ruszy dalej, tak bywa.  A jednak nie. Za oknami ciemność, pola, gdzieś w oddali jakby chatka, rozświetlone okna, a wewnątrz zapewne ubierają choinkę, a może już siedzą przy stole. Po kolejnej godzinie pasażerowie zaczęli rozglądać się za konduktorem, który coś wyjaśni, ale nie znaleziono nikogo w kolejarskim mundurze. Po czterech godzinach od odjazdu wujek zaprosił mnie do wagonu restauracyjnego Wars, który zawsze był w tym składzie. Tak i tym razem był, ale pusty i zamknięty na kłódkę.  Za nim tylko lokomotywa, w której, jak zauważył któryś z pasażerów, ktoś przecież musi być. Gdy przyszedł czas planowego przyjazdu na stację Poznań Główny, dwóch śmiałków postanowiło wyjść na zewnątrz, by dotrzeć do lokomotywy, zwłaszcza, że wcześniej coś jakby w składzie drgnęło, rozbudzając nadzieję.  Długo nie trwało, gdy  z wagonu do wagonu podawano złowrogi komunikat: lokomotywy nie ma.  Nie było też, rzecz jasna,  telefonii komórkowej, a na zewnątrz pustkowie i żadnej  żywej duszy, która mogła być świadkiem jakichś zdarzeń.  Nadszedł stan rezygnacji i otępienia. Kołowrót myśli: coś się przecież dzieje, ale co do cholery się dzieje, jeśli zupełnie nic się nie dzieje?  W którymś przedziale ktoś miał radyjko tranzystorowe i nasłuchiwał wiadomości, z których tyle wynikało, że właśnie nic się nie dzieje. Jeden starszy pasażer zapytał głośno na korytarzu: A nie nadają poloneza? Bo tak jest, że  jak grają poloneza, to znaczy, że coś się w kraju dzieje, a oni wtedy nie mówią, co się dzieje.  Łap pan Wolną Europę, polecił odważnie.  Czy właściciel radia usiłował „złapać” zagłuszaną radiostację , czy nie – żadna wiedza do pasażerów nie dotarła.  Jakoś dotarliśmy na Wigilię, choć po północy - rodzina oczywiście czekała. Okazało się, że lokomotywa uległa awarii, co, poprzez łączność krótkofalową zgłoszono. Wysłano lokomotywę, która zabrała tę niesprawną  - wraz z całą załogą pociągu (także Warsu), bo co mieli siedzieć w szczerym polu,  jak jest Wigilia. W końcu przyjechała lokomotywa, która zabrała wagony z pasażerami do stacji docelowej.

Potem były święta, a potem do głowy mi nie przyszło, żeby słać jakieś pisma, prosić o wyjaśnienia, może nawet domagać się  przeprosin. Od kogo? A co winna obsługa lokomotywy? Konduktor? On jest od biletów, swoje zrobił, bilety sprawdził. Jakiś wysoki naczelnik z PKP? A co, on zepsuł lokomotywę? Odszkodowanie? Wolne żarty. Po pierwsze: od kogo; po drugie: przecież nikomu nic się nie stało! To pewne, że każdy z pasażerów podobnie, zdroworozsądkowo oceniał nie tylko tę przykrą przygodę, ale wiele innych zdarzeń różnej rangi.

Ot, takie wspomnienie, nic szczególnego. Wiadomo: PRL. Bareja – powiedziano by dzisiaj. Wtedy był już czas tzw. „późnego Gierka”, gospodarczo i moralnie bankrutował socjalizm realny. Pamiętam, że w sytuacji biesiadnej trawestowano balladę  Maryli Rodowicz: Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet, trzymając w rękach portret Ediego /tj. tow. Edwarda/, patrzeć jak wszystko zostaje w tyle… Tak niemoc ratowała się nie tyle dowcipem, co sarkazmem. Miałem wtedy 28 lat i zdało mi się, że nam już bije dzwon, że jeśli w ciągu kilku lat Polacy nie wstaną z kolan, nie podniosą głów, to będziemy urobionym już „na fest” społeczeństwem sowieckim i ja będę człowiekiem sowieckim i dzieci będą dowiadywać się od kołyski, że jest jak jest, a przecież mogłoby być gorzej, niż jest.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz