Wigilie
Drzwi otworzyły się na oścież i próg do celi przekroczyli
dostojnie major i kapitan. Jak się
okazało: komendant i jego zastępca.
Było to kilka dni po tym, gdy po raz pierwszy zatrzasnęły się drzwi
wieloosobowej celi, a jeden z nas, Antoni Tokarczuk z Bydgoszczy stwierdził głośno:
O kur.., tu nie ma klamki! Jacek Kuroń wyjaśnił mu wtedy: Tak, Antku w
więzieniu na ogół klamki są tylko z jednej strony. Tak było i tu, w Zakładzie
Karnym w Strzebielinku koło Wejherowa. Kilka parterowych baraków, duży plac
spacerowy, cisza, spokój, mroźne, ale czyste powietrze; więźniowie z końcówkami
wyroków zwolnili miejsce dla nas. Do tej pory widzieliśmy tylko oddziałowego,
który wypuszczał na spacer, a tu - oficerowie! Komendanci przedstawili się,
major poinformował, że z dniem 13 grudnia dowództwo przejął funkcjonariusz Służby
Bezpieczeństwa, a oni, teraz mu podlegli,
pozostają w służbie jako funkcjonariusze Służby Więziennej. Zapewnił, że dołożą starań w zakresie
regularnego wyżywienia, ale na miarę obiektywnych uwarunkowań zaopatrzeniowych,
ponadto zostaną wydane onuce. Niestety, na odcinku bielizny stwierdzić trzeba
brak, ale mydło jeszcze jest i na celę
przypada jedno, do wyczerpania. Major
wiedział do kogo mówi; niektóre twarze, Kuronia, Andrzeja Gwiazdy czy Tadeusza Mazowieckiego rozpoznawał. W Strzebielinku osadzono Komisję Krajową NSZZ
”Solidarność”, która w piątek i sobotę (11-12 grudnia), obradowała w Stoczni
Gdańskiej; także działaczy ze struktur Trójmiasta, Słupska, Kołobrzegu, Ustki.
Zatem warunki były znośne, choć dolegliwością psychiczną było to, że nie mogliśmy
nawiązać kontaktu z rodzinami, które nie wiedziały, co z nami i czy w ogóle
jesteśmy żywi. Wprawdzie wolno było wysłać korespondencję, ale odkryta
pocztówka z życzeniami świątecznymi z
adresem zwrotnym do mojej matki nigdy nie dotarła.
Wigilia – i znów wizytują oficerowie. Oznajmiają, co następuje: udało
się pozyskać pewną ilość sera żółtego, który zostanie wydany osadzonym jako
ekwiwalent opłatka. I tak każda cela otrzymała w aluminiowym kubku pokrojony w
małe kostki ser; starczyło dokładnie dla wszystkich. Ser był – rzecz jasna – kruchy (bo nawet
podsuszony) i dało się go chociaż raz przełamać.
Nic w tym wspomnieniu szczególnie poruszającego, ale jest pretekstem do przypomnienia, że (de facto i stricte) nie było wówczas wojny, a funkcjonariusze więziennictwa, którzy „pozyskali” ten ser i w Wigilię precyzyjnie nam rozdzielili, o ogłoszeniu „stanu wojennego” dowiedzieli się nie wcześniej, niż my – w niedzielę 13 grudnia o szóstej rano. Wojnę wypowiedziała społeczeństwu w swoim imieniu i w swojej sprawie, wg kwalifikacji prawnej - zorganizowana grupa przestępcza o nazwie „Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego” pod kierownictwem Wojciecha Jaruzelskiego, który - od zarania kariery tzw. oficer polityczny - w zakresie umiejętności wojskowych miał opanowany krok paradny, którym przez cały peerel konsekwentnie i bezwzględnie (w ramach tamtego "stanu wojennego" przymknął także kilkunastu swoich komunistycznych konkurentów) pokonywał szczeble awansu, aż w wyniku transformacji ustrojowej w r. 1989 uzyskał tytuł, tak jak poprzednio Bolesław Bierut - Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
Cofnę się o kilka lat. Był rok1977. Pracowałem wtedy
w Warszawie i z osiadłym tamże wujkiem wyruszyliśmy popołudniowym ekspresem
„Lech” do Poznania – na Wigilię. Planowo
– niecałe cztery godziny. Po dwóch
godzinach pociąg stanął w szczerym polu. Nic szczególnego: skoro stanął, to trochę postoi i ruszy dalej,
tak bywa. A jednak nie. Za oknami
ciemność, pola, gdzieś w oddali jakby chatka, rozświetlone okna, a wewnątrz
zapewne ubierają choinkę, a może już siedzą przy stole. Po kolejnej godzinie
pasażerowie zaczęli rozglądać się za konduktorem, który coś wyjaśni, ale nie
znaleziono nikogo w kolejarskim mundurze. Po czterech godzinach od odjazdu
wujek zaprosił mnie do wagonu restauracyjnego Wars, który zawsze był w tym
składzie. Tak i tym razem był, ale pusty i zamknięty na kłódkę. Za nim tylko lokomotywa, w której, jak zauważył
któryś z pasażerów, ktoś przecież musi być. Gdy przyszedł czas planowego
przyjazdu na stację Poznań Główny, dwóch śmiałków postanowiło wyjść na zewnątrz,
by dotrzeć do lokomotywy, zwłaszcza, że wcześniej coś jakby w składzie drgnęło,
rozbudzając nadzieję. Długo nie trwało,
gdy z wagonu do wagonu podawano złowrogi
komunikat: lokomotywy nie ma. Nie było
też, rzecz jasna, telefonii komórkowej,
a na zewnątrz pustkowie i żadnej żywej
duszy, która mogła być świadkiem jakichś zdarzeń. Nadszedł stan rezygnacji i otępienia. Kołowrót
myśli: coś się przecież dzieje, ale co do cholery się dzieje, jeśli zupełnie
nic się nie dzieje? W którymś przedziale
ktoś miał radyjko tranzystorowe i nasłuchiwał wiadomości, z których tyle
wynikało, że właśnie nic się nie dzieje. Jeden starszy pasażer zapytał głośno
na korytarzu: A nie nadają poloneza? Bo tak jest, że jak grają poloneza, to znaczy, że coś się w
kraju dzieje, a oni wtedy nie mówią, co się dzieje. Łap pan Wolną Europę, polecił odważnie. Czy właściciel radia usiłował „złapać”
zagłuszaną radiostację , czy nie – żadna wiedza do pasażerów nie dotarła. Jakoś dotarliśmy na Wigilię, choć po północy
- rodzina oczywiście czekała. Okazało się, że lokomotywa uległa awarii, co,
poprzez łączność krótkofalową zgłoszono. Wysłano lokomotywę, która zabrała tę niesprawną - wraz z całą załogą pociągu (także
Warsu), bo co mieli siedzieć w szczerym polu,
jak jest Wigilia. W końcu przyjechała lokomotywa, która zabrała wagony z
pasażerami do stacji docelowej.
Potem były święta, a potem do głowy mi nie przyszło,
żeby słać jakieś pisma, prosić o wyjaśnienia, może nawet domagać się przeprosin. Od kogo? A co winna obsługa
lokomotywy? Konduktor? On jest od biletów, swoje zrobił, bilety sprawdził. Jakiś
wysoki naczelnik z PKP? A co, on zepsuł lokomotywę? Odszkodowanie? Wolne żarty.
Po pierwsze: od kogo; po drugie: przecież nikomu nic się nie stało! To pewne,
że każdy z pasażerów podobnie, zdroworozsądkowo oceniał nie tylko tę przykrą przygodę,
ale wiele innych zdarzeń różnej rangi.
Ot, takie wspomnienie, nic szczególnego. Wiadomo:
PRL. Bareja – powiedziano by dzisiaj. Wtedy był już czas tzw. „późnego Gierka”,
gospodarczo i moralnie bankrutował socjalizm realny. Pamiętam, że w sytuacji biesiadnej
trawestowano balladę Maryli Rodowicz: Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o
bagaż, nie dbać o bilet, trzymając w rękach portret Ediego /tj. tow. Edwarda/, patrzeć jak wszystko zostaje w tyle… Tak
niemoc ratowała się nie tyle dowcipem, co sarkazmem. Miałem wtedy 28 lat i
zdało mi się, że nam już bije dzwon, że jeśli w ciągu kilku lat Polacy nie wstaną
z kolan, nie podniosą głów, to będziemy urobionym już „na fest” społeczeństwem
sowieckim i ja będę człowiekiem sowieckim i dzieci będą dowiadywać się od
kołyski, że jest jak jest, a przecież mogłoby być gorzej, niż jest.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz