piątek, 21 lutego 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
      



     Koniec polskiego ZOO

      Koniec kwietnia obfitował w poważne wypadki prasowe. „Nowa Europa” pod  tytułem „Dziennikarze - agenci” poinformowała o zainteresowaniu czechosłowackiej opinii publicznej ustawą lustracyjną, tym razem w odniesieniu do dziennikarzy. Prezes Federalnej Służby ds. Bezpieczeństwa i Informacji przekazał premierom Czech i Słowacji listy dziennikarzy zarejestrowanych jako agenci dawnej Służby Bezpieczeństwa - razem 382 osoby. (Listy nie obejmowały osób określonych jako „mężowie zaufania” i „kandydaci na tajnych współpracowników”). Premier Czech oświadczył w związku z tym: „Nie jesteśmy zainteresowani wiadomościami, których nie posiada społeczeństwo”. Jak na warunki polskie wyznanie szokujące, gdyż u nas wręcz odwrotnie - do tej pory politycy rządzący byli właśnie zainteresowani zatajeniem przed społeczeństwem posiadanych informacji. Premier Czech stwierdza: „Mamy w rękach coś, czego mieć nie chcemy i nie wiemy, co z tym począć”. Nie rozumiem tych Czechów. Jak to „co począć?” Czyż oni nie mają wyobraźni? Dokumenty spalić, nic nie mówić, albo zakopać w ogródku. Tymczasem Peter Pithar znajduje rozwiązanie w opublikowaniu swego rodzaju „książki telefonicznej”, jak postuleje najsilniejsza Obywatelska Partia Demokratyczna. Włos się jeży, pot zimny po plecach spływa!
     W tym samym dniu (29.IV) w „Gazecie Wyborczej” szokuje duży nagłówek: „Czy nasi koledzy byli agentami?” Ten artykuł poprzedziła seria zdarzeń, po prostu lawinowa kraksa dziennikarska. Wszystkiemu winna Irena Lasota z Francji i USA, osoba zasłużona dla podziemia Solidarności, której artykuł ukazał się dzień wcześniej w „Nowym Świecie”. A właściwie winna jest niejaka pani Laurence Dyevre, która przetłumaczyła książkę Jaruzelskiego „Kajdany i schronienie”. Tylko zła wola mogłaby nasunąć wniosek, że winien jest Michnik, którego rozmowa z Jaruzelskim, „nagrana specjalnie dla francuskiego wydawnictwa” (cyt. za GW), znajduje się we wspomnianej książce. Panowie Rawicz i Skalski dostrzegli „ewidentny przejaw złej woli” u pani Lasoty, która „świadomie wykorzystuje pomyłkę tłumacza”, zaś „Nowy Świat” oskarżony jest o „nieskorzystanie z wersji oryginalnej” (co by sugerowało, że przed opublikowaniem książki w Paryżu wszystkie redakcje otrzymały wersję polską rozmowy Michnika z Jaruzelskim „nagranej specjalnie dla francuskiego wydawnictwa”). Sprawę skomplikowało to, że pani Dyevre („niekompetentna i niefrasobliwa” - GW) - zapewne w powypadkowym szoku - przeprosiła Irenę Lasotę, która przecież przejawiła złą wolę, wkładając kij w szprychy tandemu Jaruzelski - Michnik.
     Spróbujmy jeszcze raz, po kolei. Pierwsze: był Michnik w Paryżu. Tam, w telewizji reklamował książkę Jaruzelskiego. W tej książce była rozmowa Michnika z Jaruzelskim. W tej rozmowie Michnik mówi do Jaruzelskiego: Był czas, kiedy większość osób pracujących w „Tygodniku Mazowsze” to byli wasi agenci. Spytajcie Zbyszka Bujaka. Drugie: przeczytała to we francuskiej książce Lasota, która z ludźmi podziemnego „Tygodnika Mazowsze” współpracowała i pomagała. Napisała do „Nowego Świata”. Postawiła pytanie: Co jest grane? Kogo demaskuje i dekomunizuje Michnik? Co ma powiedzieć Bujak? Trzecie: „Gazecie Wyborczej” udało się wyjaśnić, że tłumaczka, pani Dyevre, czytając “Mazowsze” uznała, że chodzi o "Tygodnik Mazowsze". A Michnikowi chodziło o Region Mazowsze z lat 80-81. A Jaruzelski, jeśli nie wierzy, że miał tam agentów, to ma spytać Bujaka. Teraz już wszystko jasne. A jeśli nie, to jedno jest pewne: każda, przedłużająca się ponad wszelką miarę hucpa powoduje ciężkie wypadki i w końcu katastrofę. Mówiłem kiedyś o tym Michnikowi, który kiedyś nazywał mnie przyjacielem. Ale on, który z własnej, nieprzymuszonej woli mozolnie przekształca się z osobistości w osobliwość polityczną - puścił to mimo uszu.
     W tytule felietonu nie chodzi o koniec Polski w ogóle, ani o kres polskiego młodego parlamentaryzmu. Chodzi o satyryczny, kukiełkowy program telewizyjny, który stał się najważniejszym, najpopularniejszym, cotygodniowym komentarzem bieżących wydarzeń politycznych w kraju. Fenomen na skalę światową. „Polskie ZOO” wymyślono według francuskiego wzoru, gdzie podobny program pojawiał się od czasu do czasu. Tam jest demokracja z długim stażem, a u nas się zaczyna; tam też sytuacja ustrojowa nie prowokuje codziennie obywateli do ponawiania pytania: Co właściwie jest grane, kto rządzi, o co toczy się spór, między kim i w czyim imieniu? Tym bardziej odpowiedzi nie oczekuje się od satyrycznego programu. U nas przez pryzmat kukiełkowej szopki obserwuje się burzliwe, mało czytelne, irytujące życie polityczne i osądza parlamentaryzm jako taki. Problem „Polskie ZOO” zauważył w rozmowie z naszym „Tygodnikiem” wiekowy Europejczyk, ojciec profesor Bocheński ze Szwajcarii: Co tu za dziwactwa się odbywają. Do czego to podobne - w telewizji jakieś zwierzęta przedrzeźniają poważnych ludzi, prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej jako lew z ogrodu zoologicznego, tego w Europie nie ma! Byliśmy zaskoczeni - przecież wszyscy lubią „Polskie ZOO”!
     Nie chciałbym, aby spółka autorska z Wolskim na czele odebrała te uwagi nieprzyjaźnie. Powiem szczerze: program podobał mi się do czasu i sądzę, że na początku odegrał w naszym klimacie pozytywną rolę, pokazując aktorów sceny politycznej - paradoksalnie - bardziej „po ludzku”, niż programy „poważne” i prasa. Ale czas płynie, patrzę na to „Polskie ZOO” i program przestaje mnie bawić, choć cieszą mnie udane literacko koncepty i rymy. Jeśli moje odczucie nie jest odosobnione, to znaczy, że rzeczywistość przerosła pomysł „ZOO”. Jakiś czas temu przeczytałem w gazecie, że program jest „dworski”. Prasa często zarzuca „dworskość” telewizji twierdząc, że pokazuje się nie tych dworzan, co trzeba, ale „Wyborczej” zapewne chodziło o to, że Lew ma zawsze rację, a badania OBOP w 100% tego nie potwierdzają. Mniej ważne jest jednak rozmieszczenie akcentów czy sympatii niż to, że szopka przestała wyjaśniać cokolwiek. Powiedzmy, że z winy rzeczywistości, ale jeśli tej wartości satyra nie posiada, to zostaje tylko prześmiew i sarkazm. W odbiorze - obym się jeszcze mylił - wzgarda. Bo przecież każde dziecko już wie, kto jest kto i co się za tym kryje: polityka taka, jaka jest i demokracja taka, na jaką do tej pory Polaków było stać. Nie potrafię podpowiedzieć niczego konkretnego, ale chciałbym, żeby autorzy znaleźli jakiś nowy twórczy ślad. Nie życzyłbym im, aby za czas jakiś analizowano negatywny wpływ programu „Polskie ZOO” na stan postaw obywatelskich.
     „Polskie ZOO” - skandowali manifestanci NSZZ Solidarność pod Sejmem. Co będą krzyczeć, o wiele mniej delikatni, ludzie OPZZ? „Polskie gady”? „Polskie żmije”? No, chyba nie „świnie”...
     Czas kończyć polskie zoo. Humanizacja - potrzebą chwili. Czy możliwa bez dekomunizacji?
                                                                                                                  8.05.1992


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz