Koniec
kwietnia obfitował w poważne wypadki prasowe. „Nowa Europa” pod tytułem „Dziennikarze - agenci” poinformowała
o zainteresowaniu czechosłowackiej opinii publicznej ustawą lustracyjną, tym
razem w odniesieniu do dziennikarzy. Prezes Federalnej Służby ds.
Bezpieczeństwa i Informacji przekazał premierom Czech i Słowacji listy
dziennikarzy zarejestrowanych jako agenci dawnej Służby Bezpieczeństwa - razem
382 osoby. (Listy nie obejmowały osób określonych jako „mężowie zaufania” i
„kandydaci na tajnych współpracowników”). Premier Czech oświadczył w związku z
tym: „Nie jesteśmy zainteresowani wiadomościami, których nie posiada
społeczeństwo”. Jak na warunki polskie wyznanie szokujące, gdyż u nas wręcz
odwrotnie - do tej pory politycy rządzący byli właśnie zainteresowani zatajeniem
przed społeczeństwem posiadanych informacji. Premier Czech stwierdza: „Mamy w
rękach coś, czego mieć nie chcemy i nie wiemy, co z tym począć”. Nie rozumiem
tych Czechów. Jak to „co począć?” Czyż oni nie mają wyobraźni? Dokumenty spalić, nic nie
mówić, albo zakopać w ogródku. Tymczasem Peter Pithar znajduje
rozwiązanie w opublikowaniu swego rodzaju „książki telefonicznej”, jak
postuleje najsilniejsza Obywatelska Partia Demokratyczna. Włos się jeży, pot
zimny po plecach spływa!
W tym samym
dniu (29.IV) w „Gazecie Wyborczej” szokuje duży nagłówek: „Czy nasi koledzy
byli agentami?” Ten artykuł poprzedziła seria zdarzeń, po prostu lawinowa
kraksa dziennikarska. Wszystkiemu winna Irena Lasota z Francji i USA, osoba
zasłużona dla podziemia Solidarności, której artykuł ukazał się dzień wcześniej
w „Nowym Świecie”. A właściwie winna jest niejaka pani Laurence Dyevre, która przetłumaczyła
książkę Jaruzelskiego „Kajdany i schronienie”. Tylko zła wola mogłaby nasunąć
wniosek, że winien jest Michnik, którego rozmowa z Jaruzelskim, „nagrana
specjalnie dla francuskiego wydawnictwa” (cyt. za GW), znajduje się we wspomnianej
książce. Panowie Rawicz i Skalski dostrzegli „ewidentny przejaw złej woli” u
pani Lasoty, która „świadomie wykorzystuje pomyłkę tłumacza”, zaś „Nowy Świat”
oskarżony jest o „nieskorzystanie z wersji oryginalnej” (co by sugerowało, że
przed opublikowaniem książki w Paryżu wszystkie redakcje otrzymały wersję
polską rozmowy Michnika z Jaruzelskim „nagranej specjalnie dla francuskiego
wydawnictwa”). Sprawę skomplikowało to, że pani Dyevre („niekompetentna i
niefrasobliwa” - GW) - zapewne w powypadkowym szoku - przeprosiła Irenę Lasotę,
która przecież przejawiła złą wolę, wkładając kij w szprychy tandemu Jaruzelski
- Michnik.
Spróbujmy
jeszcze raz, po kolei. Pierwsze: był Michnik w Paryżu. Tam, w telewizji
reklamował książkę Jaruzelskiego. W tej książce była rozmowa Michnika z Jaruzelskim.
W tej rozmowie Michnik mówi do Jaruzelskiego: Był czas, kiedy większość osób pracujących w „Tygodniku Mazowsze” to
byli wasi agenci. Spytajcie Zbyszka Bujaka. Drugie: przeczytała to we
francuskiej książce Lasota, która z ludźmi podziemnego „Tygodnika Mazowsze”
współpracowała i pomagała. Napisała do „Nowego Świata”. Postawiła pytanie: Co
jest grane? Kogo demaskuje i dekomunizuje Michnik? Co ma powiedzieć Bujak?
Trzecie: „Gazecie Wyborczej” udało się wyjaśnić, że tłumaczka, pani Dyevre,
czytając “Mazowsze” uznała, że chodzi o "Tygodnik Mazowsze". A Michnikowi chodziło o Region Mazowsze z lat 80-81. A
Jaruzelski, jeśli nie wierzy, że miał tam agentów, to ma spytać Bujaka. Teraz
już wszystko jasne. A jeśli nie, to jedno jest pewne: każda, przedłużająca się
ponad wszelką miarę hucpa powoduje ciężkie wypadki i w końcu katastrofę.
Mówiłem kiedyś o tym Michnikowi, który kiedyś nazywał mnie przyjacielem. Ale on,
który z własnej, nieprzymuszonej woli mozolnie przekształca się z osobistości w
osobliwość polityczną - puścił to mimo uszu.
W tytule
felietonu nie chodzi o koniec Polski w ogóle, ani o kres polskiego młodego
parlamentaryzmu. Chodzi o satyryczny, kukiełkowy program telewizyjny, który
stał się najważniejszym, najpopularniejszym, cotygodniowym komentarzem bieżących
wydarzeń politycznych w kraju. Fenomen na skalę światową. „Polskie ZOO”
wymyślono według francuskiego wzoru, gdzie podobny program pojawiał się od
czasu do czasu. Tam jest demokracja z długim stażem, a u nas się zaczyna; tam
też sytuacja ustrojowa nie prowokuje codziennie obywateli do ponawiania
pytania: Co właściwie jest grane, kto rządzi, o co toczy się spór, między kim i
w czyim imieniu? Tym bardziej odpowiedzi nie oczekuje się od satyrycznego
programu. U nas przez pryzmat kukiełkowej szopki obserwuje się burzliwe, mało
czytelne, irytujące życie polityczne i osądza parlamentaryzm jako taki. Problem
„Polskie ZOO” zauważył w rozmowie z naszym „Tygodnikiem” wiekowy Europejczyk,
ojciec profesor Bocheński ze Szwajcarii: Co tu za dziwactwa się odbywają. Do
czego to podobne - w telewizji jakieś zwierzęta przedrzeźniają poważnych ludzi,
prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej jako lew z ogrodu zoologicznego, tego
w Europie nie ma! Byliśmy zaskoczeni - przecież wszyscy lubią „Polskie ZOO”!
Nie
chciałbym, aby spółka autorska z Wolskim na czele odebrała te uwagi
nieprzyjaźnie. Powiem szczerze: program podobał mi się do czasu i sądzę, że na
początku odegrał w naszym klimacie pozytywną rolę, pokazując aktorów sceny
politycznej - paradoksalnie - bardziej „po ludzku”, niż programy „poważne” i
prasa. Ale czas płynie, patrzę na to „Polskie ZOO” i program przestaje mnie
bawić, choć cieszą mnie udane literacko koncepty i rymy. Jeśli moje odczucie
nie jest odosobnione, to znaczy, że rzeczywistość przerosła pomysł „ZOO”. Jakiś
czas temu przeczytałem w gazecie, że program jest „dworski”. Prasa często
zarzuca „dworskość” telewizji twierdząc, że pokazuje się nie tych dworzan, co
trzeba, ale „Wyborczej” zapewne chodziło o to, że Lew ma zawsze rację, a
badania OBOP w 100% tego nie potwierdzają. Mniej ważne jest jednak
rozmieszczenie akcentów czy sympatii niż to, że szopka przestała wyjaśniać
cokolwiek. Powiedzmy, że z winy rzeczywistości, ale jeśli tej wartości satyra
nie posiada, to zostaje tylko prześmiew i sarkazm. W odbiorze - obym się
jeszcze mylił - wzgarda. Bo przecież każde dziecko już wie, kto jest kto i co
się za tym kryje: polityka taka, jaka jest i demokracja taka, na jaką do tej
pory Polaków było stać. Nie potrafię podpowiedzieć niczego konkretnego, ale
chciałbym, żeby autorzy znaleźli jakiś nowy twórczy ślad. Nie życzyłbym im, aby
za czas jakiś analizowano negatywny wpływ programu „Polskie ZOO” na stan postaw
obywatelskich.
„Polskie
ZOO” - skandowali manifestanci NSZZ Solidarność pod Sejmem. Co będą krzyczeć, o
wiele mniej delikatni, ludzie OPZZ? „Polskie gady”? „Polskie żmije”? No, chyba
nie „świnie”...
Czas
kończyć polskie zoo. Humanizacja - potrzebą chwili. Czy możliwa bez
dekomunizacji?
8.05.1992

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz