Wojna (na górze) widziana z dołu
Pisałem
kiedyś na tych łamach o „dwóch workach nadziei”. Były to zielone worki z
grubego brezentu, wypchane listami, pocztówkami i paczuszkami od obywateli do
premiera Tadeusza Mazowieckiego. Stały w obszernym pokoju, który objąłem,
podejmując pracę, według dokumentu umowy: "doradcy Prezesa Rady Ministrów", czyli trzeciego premiera „solidarnościowego”.
Urzędniczka z administracji URM obiecała, że rychło zabiorą je pracownicy, bo
ich zawartość jest „na spalenie”. Worki zalegały drugi tydzień i kiedy
wreszcie chciano je wynieść - zaznajomiony z ich zawartością uznałem, że „na
spalenie” iść nie powinny. W wolnych chwilach - aż do upadku tamtego rządu -
przeglądałem tę korespondencję. Nie były to zwykłe listy do prezesa rady
ministrów (jeśli w ogóle taką korespondencję można uznać za zwykłą). Upchano je
„chronologicznie”; na dole pierwszego worka były pierwsze przesyłki, na górze
drugiego ostatnie, przykryte jeszcze plikiem zestawień - ewidencją poczty
obywatelskiej, ujętą w tabele z rubrykami „za” i „przeciw” kandydowaniu
Tadeusza Mazowieckiego na prezydenta. Głosy „za” opierały się głównie na
wychwalaniu osobistych przymiotów premiera i wskazywaniu na ich brak u Wałęsy;
głosy przeciw na ogół poparte były opisem sytuacji losowej nadawców, także
szczegółowymi zestawieniami zarobków i cen, ale nie brakowało też wyrazów
sprzeciwu wobec obserwowanego „z dołu” procesu demontowania przedsiębiorstw i
przywłaszczania ich majątku przez komunistyczną nomenklaturę. Z grubsza rzecz biorąc,
pęknięcie euforycznej, rzekłbym, nadziei zarysowało się między pierwszym a
drugim workiem. W pierwszych miesiącach urzędowania „naszego premiera” pisali
do niego dorośli i klasy szkolne, komisje zakładowe Solidarności i zastępy
harcerskie, proboszczowie w imieniu parafian i siostry zakonne. Rodziny
dołączały fotografie; nieznani, lokalni poeci tomiki wierszy, opiewających
piękno okolicy; jedni nadawcy zapewniali o ściskaniu kciuków, inni o
nieustannych modlitwach w intencji premiera. W kopertach zostały rozmaite
precjoza: medaliki z Matką Boską, karty z pozytywką „Happy Birthday”, a przed
Bożym Narodzeniem wkładano do koperty opłatek. Ale, prócz werbalnego poparcia,
korespondencja dawała też świadectwo ofiary na rzecz odradzającej się Rzeczypospolitej:
był w brezentowym worku załączony odcinek renty, którą obywatel przelał na
wskazane konto (mało kto dziś pamięta o tej spontanicznej inicjatywie tamtego rządu), wyjaśniając w liście, że jeden miesiąc bez mięsa to
nie tragedia; był dowód przekazu całej zawartości „konta A” z banku Pekao (250
$ - wtedy kwota wystarczająca na utrzymanie jednej osoby przez rok) z
komentarzem, że miało to być na czarną godzinę, ale wybiła godzina wolności.
Czy można było to spalić?
Nie
wyrażano w tej korespondencji opinii na temat "jedności obozu solidarnościowego" ,
czyli tego, co po dziesięciu latach jest przedmiotem publicznych dywagacji
uczestników, świadków i ekspertów. Nikt też nie pisał o upadku autorytetów, problem ten zauważały same autorytety i ich najbliższe otoczenie, ale ogół
społeczeństwa nie na to zwracał największą uwagę. Żaden autor listu nie zajął
stanowiska wobec „wojny na górze”. Im bliżej końca rządu Mazowieckiego, tym
bardziej dawano wyraz - w sposób szczery i bezpośredni - rozczarowaniu. Dzisiaj
socjologowie kwitują to zdaniem „bolesne dla niektórych grup koszta
transformacji”, ale w ostatnich miesiącach "naszego rządu" premier był
powiadamiany w obywatelskich listach o nie tylko materialnym, ale moralnym -
tak powiem - rozczarowaniu. Z każdym miesiącem moralne samopoczucie rządu
jednak rosło, tak jak malało jego rozpoznanie rzeczywistości społecznej.
„Powrót na ziemię” spowodował Stan Tymiński,
pokonując Tadeusza Mazowieckiego w pierwszej turze wyborów prezydenckich.
Byłaby to historyczna zasługa tego egzotycznego kandydata, gdyby nasza
solidarnościowa ekipa wyciągnęła wtedy inne wnioski niż te, którymi po wyborach
podzieliła się ze społeczeństwem. Jak pamiętamy, zawiedziony Tadeusz Mazowiecki
w nocy wyborczej powiedział expressis verbis, że społeczeństwo nie dorosło do
demokracji. Później jednak, gdy wszyscy ochłonęli (bo stało się zło mniejsze -
Tymiński przegrał z Wałęsą), postawy tej nie zweryfikowano, a zwolennicy
Mazowieckiego tłumaczyli jego porażkę tym, że elektorat jest chory. Uczeni i
publicyści pochylali się jednak z troską nad społeczeństwem, a ci mniej
poprawni politycznie nawet je usprawiedliwiali: jakże może być zdrowe po 40
latach tego, co było. W takiej sytuacji nie pozostało nic innego, jak - mimo
niezgody na pluralizm polityczny (bo społeczeństwo nie jest przygotowane), ale
pod naporem rzeczywistości (powstało Porozumienie Centrum z udziałem gdańskich
liberałów) - powołać organizację na rzecz obrony wartości. Powstał Ruch
Obywatelski Akcja Demokratyczna, zrzeszający jego politycznych założycieli i
tych wszystkich - zwłaszcza urzędników, nauczycieli, pracowników szkolnictwa
wyższego, artystów - którzy, z poczuciem misji, uwierzyli w szansę wypełnienia
luki po poprzedniej, szerokiej warstwie rządzącej, tzw. nomenklatury. Przeciw -
narodowemu tym razem - totalitaryzmowi. Przeciw zakusom niespełnionej
hierarchii kościelnej. Przeciw odradzającej się ksenofobii i nietolerancji.
Przeciw Ciemnogrodowi. Przeciw politycznym ambicjonerom i społecznym oszołomom.
Za wartościami.
Wróćmy do
brezentowych worków. Dzisiaj ocenia się Leszka Balcerowicza z perspektywy
dekady. Ma on swoją legendę, jemu przypisuje się pełne półki, zduszenie
inflacji. Wtedy jednak, kiedy pisano do premiera Mazowieckiego, jego
korespondenci mieli w świeżej pamięci konkretne obietnice - wicepremier
zapowiedział, z dokładnością co do miesiąca, ogólną poprawę poziomu życia. Ta
część społeczeństwa, która w samo południe głosowała na Solidarność, chciała
wierzyć w każde słowo nowego rządu i wierzyła. 10 lat temu - 4 czerwca 1989 - naród polski
opowiedział się za sobą, za nowym porządkiem i... za władzą, która wszystko
poprawi i każdemu da równe szanse na nowe, godne i dostatnie życie. Owszem,
mówiło się ludziom o jakichś „kosztach transformacji”, ale po procesie
uwłaszczenia, rozpoczętym jeszcze w PRL za rządu Rakowskiego, na równość szans było już za
późno. Gdy na solidarnościowej górze wybuchła "wojna o wartości", na dole
widziano już krajobraz po bitwie.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz