sobota, 13 czerwca 2020

          FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"       

      
    Wojna (na górze) widziana z dołu

     Pisałem kiedyś na tych łamach o „dwóch workach nadziei”. Były to zielone worki z grubego brezentu, wypchane listami, pocztówkami i paczuszkami od obywateli do premiera Tadeusza Mazowieckiego. Stały w obszernym pokoju, który objąłem, podejmując pracę, według dokumentu umowy:  "doradcy Prezesa Rady Ministrów", czyli  trzeciego premiera „solidarnościowego”. Urzędniczka z administracji URM obiecała, że rychło zabiorą je pracownicy, bo ich zawartość jest „na spalenie”. Worki  zalegały drugi tydzień i kiedy wreszcie chciano je wynieść - zaznajomiony z ich zawartością uznałem, że „na spalenie” iść nie powinny. W wolnych chwilach - aż do upadku tamtego rządu - przeglądałem tę korespondencję. Nie były to zwykłe listy do prezesa rady ministrów (jeśli w ogóle taką korespondencję można uznać za zwykłą). Upchano je „chronologicznie”; na dole pierwszego worka były pierwsze przesyłki, na górze drugiego ostatnie, przykryte jeszcze plikiem zestawień - ewidencją poczty obywatelskiej, ujętą w tabele z rubrykami „za” i „przeciw” kandydowaniu Tadeusza Mazowieckiego na prezydenta. Głosy „za” opierały się głównie na wychwalaniu osobistych przymiotów premiera i wskazywaniu na ich brak u Wałęsy; głosy przeciw na ogół poparte były opisem sytuacji losowej nadawców, także szczegółowymi zestawieniami zarobków i cen, ale nie brakowało też wyrazów sprzeciwu wobec obserwowanego „z dołu” procesu demontowania przedsiębiorstw i przywłaszczania ich majątku przez komunistyczną nomenklaturę. Z grubsza rzecz biorąc, pęknięcie euforycznej, rzekłbym, nadziei zarysowało się między pierwszym a drugim workiem. W pierwszych miesiącach urzędowania „naszego premiera” pisali do niego dorośli i klasy szkolne, komisje zakładowe Solidarności i zastępy harcerskie, proboszczowie w imieniu parafian i siostry zakonne. Rodziny dołączały fotografie; nieznani, lokalni poeci tomiki wierszy, opiewających piękno okolicy; jedni nadawcy zapewniali o ściskaniu kciuków, inni o nieustannych modlitwach w intencji premiera. W kopertach zostały rozmaite precjoza: medaliki z Matką Boską, karty z pozytywką „Happy Birthday”, a przed Bożym Narodzeniem wkładano do koperty opłatek. Ale, prócz werbalnego poparcia, korespondencja dawała też świadectwo ofiary na rzecz odradzającej się Rzeczypospolitej: był w brezentowym worku załączony odcinek renty, którą obywatel przelał na wskazane konto (mało kto dziś pamięta o tej spontanicznej inicjatywie tamtego rządu), wyjaśniając w liście, że jeden miesiąc bez mięsa to nie tragedia; był dowód przekazu całej zawartości „konta A” z banku Pekao (250 $ - wtedy kwota wystarczająca na utrzymanie jednej osoby przez rok) z komentarzem, że miało to być na czarną godzinę, ale wybiła godzina wolności. Czy można było to spalić?
     Nie wyrażano w tej korespondencji opinii na temat "jedności obozu solidarnościowego" , czyli tego, co po dziesięciu latach jest przedmiotem publicznych dywagacji uczestników, świadków i ekspertów. Nikt też nie pisał o upadku autorytetów,  problem ten zauważały same autorytety i ich najbliższe otoczenie, ale ogół społeczeństwa nie na to zwracał największą uwagę. Żaden autor listu nie zajął stanowiska wobec „wojny na górze”. Im bliżej końca rządu Mazowieckiego, tym bardziej dawano wyraz - w sposób szczery i bezpośredni - rozczarowaniu. Dzisiaj socjologowie kwitują to zdaniem „bolesne dla niektórych grup koszta transformacji”, ale w ostatnich miesiącach "naszego rządu" premier był powiadamiany w obywatelskich listach o nie tylko materialnym, ale moralnym - tak powiem - rozczarowaniu. Z każdym miesiącem moralne samopoczucie rządu jednak rosło, tak jak malało jego rozpoznanie rzeczywistości społecznej.
      „Powrót na ziemię” spowodował Stan Tymiński, pokonując Tadeusza Mazowieckiego w pierwszej turze wyborów prezydenckich. Byłaby to historyczna zasługa tego egzotycznego kandydata, gdyby nasza solidarnościowa ekipa wyciągnęła wtedy inne wnioski niż te, którymi po wyborach podzieliła się ze społeczeństwem. Jak pamiętamy, zawiedziony Tadeusz Mazowiecki w nocy wyborczej powiedział expressis verbis, że społeczeństwo nie dorosło do demokracji. Później jednak, gdy wszyscy ochłonęli (bo stało się zło mniejsze - Tymiński przegrał z Wałęsą), postawy tej nie zweryfikowano, a zwolennicy Mazowieckiego tłumaczyli jego porażkę tym, że elektorat jest chory. Uczeni i publicyści pochylali się jednak z troską nad społeczeństwem, a ci mniej poprawni politycznie nawet je usprawiedliwiali: jakże może być zdrowe po 40 latach tego, co było. W takiej sytuacji nie pozostało nic innego, jak - mimo niezgody na pluralizm polityczny (bo społeczeństwo nie jest przygotowane), ale pod naporem rzeczywistości (powstało Porozumienie Centrum z udziałem gdańskich liberałów) - powołać organizację na rzecz obrony wartości. Powstał Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna, zrzeszający jego politycznych założycieli i tych wszystkich - zwłaszcza urzędników, nauczycieli, pracowników szkolnictwa wyższego, artystów - którzy, z poczuciem misji, uwierzyli w szansę wypełnienia luki po poprzedniej, szerokiej warstwie rządzącej, tzw. nomenklatury. Przeciw - narodowemu tym razem - totalitaryzmowi. Przeciw zakusom niespełnionej hierarchii kościelnej. Przeciw odradzającej się ksenofobii i nietolerancji. Przeciw Ciemnogrodowi. Przeciw politycznym ambicjonerom i społecznym oszołomom. Za wartościami.
      Wróćmy do brezentowych worków. Dzisiaj ocenia się Leszka Balcerowicza z perspektywy dekady. Ma on swoją legendę, jemu przypisuje się pełne półki, zduszenie inflacji. Wtedy jednak, kiedy pisano do premiera Mazowieckiego, jego korespondenci mieli w świeżej pamięci konkretne obietnice - wicepremier zapowiedział, z dokładnością co do miesiąca, ogólną poprawę poziomu życia. Ta część społeczeństwa, która w samo południe głosowała na Solidarność, chciała wierzyć w każde słowo nowego rządu i wierzyła. 10 lat temu - 4 czerwca 1989 -  naród polski opowiedział się za sobą, za nowym porządkiem i...  za władzą, która wszystko poprawi i każdemu da równe szanse na nowe, godne i dostatnie życie. Owszem, mówiło się ludziom o jakichś „kosztach transformacji”, ale po procesie uwłaszczenia, rozpoczętym jeszcze w PRL za rządu Rakowskiego, na równość szans było już za późno. Gdy na solidarnościowej górze wybuchła "wojna o wartości", na dole widziano już krajobraz po bitwie.

                                                                                                          20.06.1999

    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz