czwartek, 11 czerwca 2020

             FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
                
       TAI kontra PAP i reszta świata

     Rada Etyki Mediów ma rozstrzygnąć, która instytucja jest nieetyczna: Telewizyjna Agencja Informacyjna TVP czy Polska Agencja Prasowa.  Obie państwowe agencje poskarżyły się na siebie za sprawą Ligi Republikańskiej, która w skardze do KRRiTv oskarżyła TAI o manipulację. Gdy PAP powiadomiła o tym w depeszy, "Wiadomości" i "Panorama" powtórnie wyemitowały zaskarżony materiał, zmuszając telewidzów do wyrobienia sobie opinii na temat rzekomej manipulacji. Dano do zrozumienia, że PAP spiskuje z Ligą Republikańską, ale nie powiedziano telewidzom, co się Lidze nie podobało w relacji z wydarzeń pierwszomajowych. Liga poczuła się zmanipulowana do kwadratu i w drugiej skardze do KRRiTv poskarżyła się na recydywę TAI. KRRiTv po przeanalizowaniu materiałów informacyjnych TVP z 4 maja podjęła uchwałę, w której stwierdziła naruszenie zasady rzetelności dziennikarskiej w programach TAI. O tym także - o zgrozo - PAP powiadomiła w depeszy, na którą powołały się gazety. I tym razem TAI dała odpór, powiadamiając miliony telewidzów, że lider Ligi kłamie, a PAP wprowadza w błąd opinię publiczną. Cierpliwość stracił jednak wiceprzewodniczący (p.o. przewodniczącego) KRRiTv Witold Graboś  (SLD), który w liście do prezesa zarządu TVP Roberta Kwiatkowskiego (SLD) wyraził nadzieję, że programy przygotowywane przez TAI będą realizować wyłącznie ustawowe zadania dostarczania informacji. Krajowej Radzie nie spodobało się to, że TVP odwołuje się do opinii telewidzów, gdy skargi jeszcze nie rozstrzygnięto, nie dając zresztą widzom szansy, by zrozumieli, o co chodzi w sporze.
     Spodziewaliśmy się, że w reakcji na arogancką postawę organu konstytucyjnego (KRRiTv) w "Wiadomościach" wystąpi osobiście dyrektor TAI Jacek Snopkiewicz, jedyny apolityczny bohater konfliktu - w przeszłości uczestnik Marca 1968 (po stronie Moczara), delegat na zjazd PZPR w r. 1981, niestrudzony działacz na rzecz niezależności mediów. Pokaże gest Kozakiewicza i powie krótko lecz dobitnie: Na drzewo! Tak się nie stało, co może znaczyć, że prezes Kwiatkowski odradził podwładnemu dyrektorowi  wypowiadanie wojny całemu światu.
      Osiem lat wcześniej PAP kierowana była przez wyznawcę "grubej kreski", który chronił podległą kadrę przed zwierzęcym antykomunizmem. Prezydentem był Lech Wałęsa, premierem J.K. Bielecki - "człowiek prezydenta", ministrem spraw zagranicznych prezydencki Skubiszewski. PAP niespodziewanie doniosła w depeszy, że między rządem i urzędem prezydenckim wystąpiły poważne różnice w kwestii polityki zagranicznej. Za PAP-em sensacyjną wiadomość podały "Wiadomości". Zagotowało się. Rozdzwoniły się "rządówki". Do dyrektora DPI (dzisiejsza TAI) telefonowali rzecznicy rządu i prezydenta z pytaniem, skąd "Wiadomości" wiedzą to, czego nie wiedzą oni. Dyrektor tłumaczył, że dla podległych mu wydawców PAP ciągle, jak w PRL jest wyrocznią - jeśli depeszuje o czymś, co się dzieje na szczycie  władzy, to znaczy, że robi to, co władza każe. Wyszło jednak na to, że PAP, mówiąc politycznym slangiem, "wpuściła szczura". Po tym incydencie szef dzienników wydał polecenie - odczytane w "Wiadomościach" - aby, cytuję, dziennikarze i wydawcy porównywali depesze PAP z informacjami innych wiarygodnych źródeł. Nie doniesiono bynajmniej telewidzom, że PAP nie jest wiarygodna, a tym bardziej nie powiedziano wprost, że agencja wprowadza media  w błąd i prowokuje polityczne zamieszanie w najwyższych organach władzy państwowej. Wewnętrznie zwrócono uwagę dziennikarzom, że PAP jest największym źródłem agencyjnych informacji krajowych, ale nie jest już wyrocznią, tak jak nie jest już propagandowym narzędziem władzy. Rozmawiano na odprawie także o tym, że dzienniki telewizyjne, które przemawiają do takiej ilości odbiorców, jakiej nie mają wszystkie gazety codzienne razem, nie mogą padać ofiarą agencyjnej pomyłki, czy wręcz politycznej prowokacji. Zatem informacja polityczna, która ma wagę sensacyjną, musi być sprawdzana wszelkimi sposobami, na które czas pozwoli. Jednym z tych sposobów, którego wówczas zaniechano były... telefony do rzeczników prezydenta i rządu z prośbą o komentarz do treści depeszy PAP.
      Przypominam, że działo się to dawno temu, w roku 1991 i wtedy zasadnicze różnice w kwestii polityki zagranicznej nie były tak subtelne, jak dzisiejsze stopniowanie eurosceptycyzmu. W Polsce stacjonowały potężne liczebnie, ale zdemoralizowane, czy w pewnym stopniu już skryminalizowane, wojska ZSRR. A dopiero co (mamy początek roku 1991) nasz premier Mazowiecki publicznie  ostrzegł Zachód, że na połączenie Niemiec Polska może odpowiedzieć przedłużeniem militarnej więzi ze Wschodem. (Skądinąd cała postępowa "Warszawa" solidaryzowała się z tą linią dalekowzrocznej roztropności).
      Nie jestem w stanie zataić, że tym nieodpowiedzialnym dyrektorem informacji telewizyjnej w roku 1991, który targnął się na wypracowany przez dziesięciolecia Polski Ludowej autorytet PAP, byłem ja (wtedy postrzegany jako "czlowiek Wałęsy) . Jeśli cierpliwego czytelnika stać  na wyrozumiałość, to opowiem, co się później stało.
     Później - nazajutrz po tym, jak  na końcu "Wiadomości" odczytano to jedno zdanie o poleceniu dyrektora porównywania treści depesz PAP z informacjami "innych wiarygodnych źródeł" - na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej" komentator dyżurny zaalarmował opinię publiczną. Stwierdził, że miara się przebrała i powstałej sytuacji dłużej nie można tolerować. Doszło bowiem do  podważenia autorytetu jednej instytucji naszego młodego demokratycznego państwa przez inną państwową instytucję - telewizję. A wszystko to za sprawą jednego dyrektora, który  wykorzystuje antenę telewizyjną do aroganckiego demonstrowania swojej władzy. Temu trzeba się przeciwstawić, jak wszystkiemu, co zagraża młodej demokracji ze strony odradzających się ciągot totalitarnych pod patriotycznym płaszczykiem. Na koniec, że tak dalej być nie może a opinia publiczna oczekuje od władz podjęcia stosownych działań. 
     Wiele się zmieniło od tamtego czasu. Demokracja okrzepła, przybyło tolerancji i niezależności. A nade wszystko najzupełniej niezależna jest wreszcie państwowa telewizja, więc jak komu przyjdzie do głowy, żeby się na nią poskarżyć, to  niech wie, że w odpowiedzi telewizja powie mu o 19.30, co o nim myśli. Usłyszą krewni, sąsiedzi i znajomi i będzie mu łyso.

1991
____________________________
Nie ma nic starego, co byłoby zupełnie nieaktualne  - to nie cytat, sam sobie doraźnie wymyśliłem. Komentarz jednak konieczny. Od r. 1993, gdy weszła w życie  ustawa o radiu i telewizji, w wyniku czego telewizję podległą rządowi zastapiła telewizja publiczna, nic się nie zmienia. To znaczy, zmieniają się rządy, ale zawsze opozycja skarży się, że publiczna telewizja nie jest publiczna, bo w treści jest rządowa, co woła o pomstę do nieba. Ustawę skrojono w najlepszej intencji, ale od trzech dekad coś jest nie tak. Ustawa ustawą, a materia stawia opór. Po latach obserwacji (i udziale w kształtowaniu ładu w eterze w I poł. lat 90.) dochodzę do postulatu, aby pogodzić się z rzeczywistością i orzec bez hipokryzji: obywatele, telewizja abonamentowa wyraża stanowisko rządu, a telewizje prywatne wyrażają stanowisko opozycji.  Gdy zatem rząd utworzy obecna opozycja, nastąpi ceremonialne przekazanie jej telewizji publicznej. Będzie ład? Będzie. Jeden szkopuł:  czy TVN będzie wtedy, tak jak teraz, postrzegana jako telewizja opozycyjna?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz