czwartek, 12 listopada 2020

                                              Alfabet "Solidarności"



Poligrafia

Zejdziemy z murów, gdy wejdziemy na anteny RTV! – takie hasło mogli przeczytać  przechodnie tuż przed stanem wojennym. Mury i pędzle w rekach „S” przeciwko dwóm programom TV na usługach agresywnej propagandy władzy – ta nierówność w walce na słowa musiała doprowadzić do wysunięcia żądania „dostępu do środków masowego przekazu”, zwłaszcza telewizji.

Kto ma telewizję, ten ma władzę – odpowiedział  przy negocjacyjnym stole w imieniu władzy tow. Rakowski w r. 1981. Rozumował po swojemu: skoro kierownictwo „S” chce dostępu do telewizji, to znaczy, że chce przejąć władzę z rąk naszego kierownictwa. Miliony członków „S” nie myślało o przejęciu władzy w państwie i tow. Rakowski o tym wiedział. Zdawał sobie jednak  sprawę, że „kierownictwo partii i rządu”  traci rząd dusz w społeczeństwie. Postulat dostępu do telewizji nie mógł więc być spełniony.

Wiosną r. 1981, wobec groźby strajku generalnego, władze PRL ostatecznie zgodziły się na wydawanie ogólnopolskiego „Tygodnika Solidarność”, podlegającego urzędowej cenzurze. Jego nakład osiągnął  pól  miliona egz. i był  dostępny w państwowej sieci kolportażu, jak wszystkie inne gazety. Trzeba zaznaczyć, że „S” nie wysuwała postulatu zniesienia cenzury prewencyjnej, zasadnie uznając, że będzie to potraktowane jako „godzenie w podstawy ustrojowe PRL ”.  GUKPPiW (Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk) i jego delegatury w stolicach województw nadal istniały, choć w tamtym okresie ingerencji było mniej, niż przed powstaniem „S”;  dopuszczano choćby krytyczne treści o ekonomii socjalizmu. W zamian za to, oficjalna propaganda za przyczynę zapaści gospodarki socjalistycznej uznawała strajki.

Medialną bronią „S” była wiec  prasa związkowa. Trzeba wyjaśnić, jak się to miało do wszechobecnej, obowiązującej cenzury: omijano ją dzięki "magicznej" , choć ujętej w ówczesnych przepisach  formule „do użytku wewnątrz-organizacyjnego”. Solidarnościowe gazety i gazetki miały wiec charakter biuletynów rozprowadzanych poza państwowym systemem kolportażu. Były to zwłaszcza codzienne biuletyny, czy periodyki redagowane także na szczeblu zakładowym. Kilka tygodników i miesięczników o zasięgu regionalnym drukowano w państwowych zakładach graficznych.  Nie tyle z łaskawości władz PRL,  ile z woli i siły organizacji Związku w tych zakładach. Szacuje się, że w skali kraju było to ok. 300 tytułów o łącznym nakładzie 1,5 mln egz. Początkowo jednak drukowano ręcznie metodą sitodruku, proste urządzenie zwane „ramką” było bardzo pracochłonne i mało wydajne. Na komplet urządzenia składały się : ramka drewniana, obciągnięta np. nylonem, wałek np. fotograficzny i farba, sporządzana np. z użyciem tzw. pasty myjącej BHP (skrót od: „Bezpieczeństwo i higiena pracy”). Nade wszystko  potrzebne były ręce, cierpliwość i limitowany papier. Od razu trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy nie łatwiej i prościej było drukować np. na powielaczu  tzw. białkowym? Nie, ponieważ powielacz w każdym zakładzie pracy był sprzętem „spec. znaczenia” , zamkniętym na kłódkę i dozorowanym przez rezydenta Służby Bezpieczeństwa. Prywatne posiadanie powielacza było przestępstwem wymierzonym w podstawy utroju PRL, bezpieczeństwo państwa i jego sojusz ze Związkiem Radzieckim. Na zakup ryzy papieru standardowego formatu A4 potrzebny był specjalny przydział, papier (prócz pakowego i toaletowego)  bowiem był środkiem masowego przekazu (członkowie Związku wykazywali się zaradnością – „pozyskiwali”  potrzebny papier w biurach swoich zakładów pracy). Używane powielacze białkowe udostępniano powstałej „S” na mocy Porozumień Sierpniowych, choć nie od razu. Inna rzecz, że w większych ośrodkach, tam, gdzie przed Sierpniem’80 funkcjonowały nielegalne, podziemne wydawnictwa, jakieś maszynki do drukowania były i na potrzeby rodzącego się wielkiego ruchu zaczęły pracować bez niczyjej zgody. Powielacz białkowy na korbę był oczywiście wydajniejszy od „ramki”, ale druk był marny, nadawał się do ulotek, ale nie do wydawania gazety. Przedmiotem pożądania stał się więc „ofset”, czyli nowoczesny wtedy powielacz tzw. offsetowy, do pozyskania tylko zza granicy.

Na zapotrzebowanie odpowiedziały zwłaszcza europejskie związki zawodowe zrzeszone w MKWZZ. Biuro Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych w Brukseli powierzyło koordynację w tym zakresie szwedzkiej centrali LO.  KKP natomiast powołała ze swojego składu Podkomisję d.s. rozdziału maszyn poligraficznych i papieru* (profesjonalny papier drukarski podlegał państwowej, centralnej dystrybucji). 3-osobowej podkomisji przewodniczył najpierw Andrzej Słowik z Łodzi, później Lech Dymarski z Poznania. Zmiana personalna nastąpiła na tle sporu o strukturę poligraficznego wyposażenia. Przewidywano bowiem dostarczenie kompletnych drukarni. Skompletowanie jednej miało trwać kilka miesięcy, a chętnych było 36 MKZ-ów, reprezentowanych w KKP, z których większość nie dysponowała nawet dobrym powielaczem. Ostatecznie szwedzkiemu koordynatorowi przedstawiono oczekiwanie: 3 drukarnie i kilkadziesiąt nowoczesnych powielaczy. Drukarnie miały trafić do Wrocławia, Poznania i Łodzi (Gdańsk i Warszawa były już wyposażone znacznie lepiej, niż pozostałe ośrodki).  Szwedzka centrala oddelegowała do współpracy dwóch dystyngowanych działaczy w zaawansowanym wieku. Rozumieliśmy się bardzo dobrze (zwłaszcza dzięki tłumaczce - skandynawistce z gdańskiego biura), a przynajmniej tak się najprzód zdawało. Przedstawiliśmy z naszej strony poligrafów do uzgodnień technicznych. Szwedzcy partnerzy dręczyli ich zapytaniami o szczegóły w specyfikacjach, a gdy coś zostało wyjaśnione, natychmiast zgłaszali kolejne wątpliwości, które powstrzymują ich od wysyłki urządzeń. Podkomisja nabrała nawet podejrzenia o celową obstrukcję, czy zasadnie, trudno orzec, bo  stan wojenny „zamknął sprawę”.

W tym haśle warto wspomnieć o ważnym narzędziu wewnętrznej komunikacji. Był to tzw. telex, urządzenie sprzed epoki fax-u. Treść pisana przez kwalifikowane maszynistki perforowała papierową tasiemkę, z niej „po drugiej stronie drutu” maszyna „czytała” dziurki  i drukowała treść. Cała maszyneria była bardzo hałaśliwa, a teleksowe paski oplatały krzesła, stoły i same teleksistki. Bez tego opisu trudniej byłoby zrozumieć irytację tow. Rakowskiego, który pomstował, jakże przenikliwie, na partyjnym zjeździe:  Nie umiemy, towarzysze, porozumiewać się ze sobą. „S” istnieje niecały rok, a jak oni wykorzystują swoje możliwości. W ich biurach teleksy z demobilu huczą całą dobę, przegrzewają się, „S” cały czas wymienia informacje między zakładami, regionami, jak coś się stanie w Pcimiu, to Gdańsk wie o tym za trzy minuty. A Partia co? Partia siedzi w fotelach i czeka na wieczorny dziennik TV. A ile oni mają tych gazetek, biuletynów, świstków odbijanych na prymitywnych powielaczach. A partia co? Partia siedzi za biurkami i przysypia nad  „Trybuną Ludu”. Nie powiedział wówczas tego, co najważniejsze: komunikacja społeczna, owszem, potrzebuje urządzeń, ale żeby ludzie się porozumiewali, wymieniali informacje i poglądy, to przede wszystkim muszą mieć taką potrzebę i wolę.  

                                         * * *


 * Encyklopedia "S": W myśl uchwał KKP powołano: Komisję ds. Rozdziału Maszyn i Sprzętu Poligraficznego (17 I 1981), przekształconą nast. w Komisję ds. Wydawnictw i Poligrafii (27 I 1981),

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz