Rosyjski celnik, spoglądając na
okładkę paszportu czyta ostentacyjnie: - Polska... Ludowa? A jak tam wasz
Wojciech Jaruzelski, co on teraz robi? Towarzysząca mi przypadkowo dama,
pracownik ambasady polskiej w Moskwie, odpowiada rezolutnie: - Wojciech
Jaruzelski żyje w Warszawie i wszyscy go szanujemy. Młody urzędnik rosyjski
podnosi głowę, przygląda się nam chwilę i w milczeniu oddaje dokumenty.
Pani z paszportem dyplomatycznym
(która pomogła mi w przejściu granicy bez kolejki) pozwoliła sobie bez namysłu
przemówić w moim imieniu, ba - „wszyscy” miało zabrzmieć i tak zabrzmiało jak
„wszyscy Polacy”. Co sobie pomyślał młody Rosjanin - lepiej nie uruchamiać
wyobraźni, ale być może stwierdził, że dziwny to naród i postanowił Polakom
pytań nie zadawać.
Nie powiedziałbym nikomu:
wszyscy w Polsce nienawidzimy Jaruzelskiego, bo tak nie jest, to pierwsze.
Drugie to, że mój stosunek emocjonalny do Jaruzelskiego jest żaden. Jest
to niezgodne z pokrętną „filozofią grubej kreski”, czyli postawą kunktatorską,
natomiast odpowiada mojej osobistej praktyce „grubej krechy przerywanej”.
Krecha odkreśla komunizm razem z komunistami, a przerwy przeznaczone są dla
prawdy historycznej, sprawiedliwości, prawa i zadośćuczynienia. Mówię więc: żyj
sobie i pozwól żyć innym, ale wara od polityki i rządzenia.
Jaruzelski nie pozwala mi jednak
żyć spokojnie. Nie dlatego, że dyktuje wspomnienia, bo takie jego prawo; nie
dlatego, że wypytuje go o coś tam prezydent, jeśli robi to w dobrej sprawie. Co
jakiś czas Wojciech Jaruzelski pojawia się na ekranie telewizyjnym i powtarza z
wyrazem namaszczonego spokoju, że osądzi go historia, a poczucie
odpowiedzialności moralnej będzie mu towarzyszyć do końca jego dni. Zawsze
dobrze, gdy winny rozumie, co to jest moralna odpowiedzialność, ale mnie akurat
nie obchodzi, co będzie czuł Jaruzelski, żyjący sobie względnie dostatnio i
spokojnie. Jeśli tak chętnie rozmawia z dziennikarzami telewizji polskiej
(którzy go lubią i szanują) byłby przysłużył się historykom a i zaspokoił
ciekawość amatorów, gdyby opowiedział, jak to z towarzyszami radzieckimi
przygotowywał w tajemnicy stan wojenny od r. 1980, czyli od powstania "Solidarności".*
Mogę się tylko domyślać, jak
czuły się żony i matki zabitych, np. tych z kopalni „Wujek”, w dniu pogrzebu.
Może później pomogła im choć wiara w rychłe zmartwychwstanie sprawiedliwości,
ale nie uwierzyłyby chyba pesymiście, który by przewidział, że za dziesięć lat
problemem publicznym będzie to, jak do końca swych dni będzie się czuł wrażliwy
generał. Sądzę, że na razie nie czuje się aż tak źle, skoro występuje w
telewizji. Skoro to robi, to znaczy, że pozostał tym, kim był - komunistą,
czyli człowiekiem o zniekształconej psychice i zredukowanym sumieniu. Gdyby się
zmienił, zachęciłby wielu towarzyszy do oddania honorariów za książki wspomnieniowe rodzinom
ofiar PRL. Mogłoby się to nazywać „Fundacja Pokuty”. Inna rzecz, czy ktoś by
pieniądze z tych rąk przyjął.
Wielkim tupeciarzem jest Czesław
Kiszczak, też lubiany i szanowany przez dziennikarzy telewizji polskiej, który
z okazji puczu w Moskwie wygłosił pochwałę swojego kolegi i zwierzchnika z KGB - wstydu nie ma!
Gdy więziona przez niego Grażyna
Kuroń zapadła na śmiertelną chorobę, była jedna osoba, które znała na pewno
Jej stan zdrowia: dr Marek Edelman. Chora Grażyna nie stanowiła zagrożenia
dla autorów stanu wojennego. Ale chora Grażyna w więzieniu była, z punktu
widzenia Wojciecha J. i Czesława K., bardzo korzystnym czynnikiem zmiękczającym
groźnego Kuronia. Zamiast więc ją zwolnić, Kiszczak „poufnie” posyłał Kuroniowi
ofertę opuszczenia więzienia i... kraju wraz żoną. Pytany w grypsie o opinię Marek
Edelman tą samą „pocztą” odpowiedział, że za granicą chora nie otrzyma lepszej
opieki niż ta, którą on jej daje. Nie rozumieliśmy - pod celą - co
to znaczy, bośmy nie chcieli rozumieć. Gajce nic już pomóc nie mogło i w
ostatniej chwili wypuszczono ją na „wolność”. Niezmordowany Kiszczak nadal
posyłał przez rodzinę poufne oferty emigracji do Francji w celu leczenia żony.
Kuroń obijał się o ściany celi - jechać, nie jechać? Czesław Kiszczak i
Wojciech Jaruzelski, którzy przedtem nie chcieli ulec błagalnym prośbom rodziny
o uwolnienie chorej Gajki - czekali do końca.
To nie są sentymentalne bajki,
proszę państwa. Chodzi o świadectwa postaw i przestępstw, które do tej pory nie
tylko nie zostały osądzone, ale nawet właściwie nazwane. Jeśli rzeczy nie są
nazwane, jeśli prawo nie znaczy prawo, a sprawiedliwość - sprawiedliwość, to
nie można się dziwić zniechęceniu społeczeństwa do spraw publicznych, ani
politycznemu rozbiciu elit. Nic nie waży, nic nie mierzy. Skundlony umysł może
kształtować opinię publiczną. Hulaj dusza, niech żyje wolność!
Tupet Jerzego Urbana jest łatwiejszy
do strawienia, mówi on bowiem wprost: Byłem, jestem i będę draniem, takie moje
przeznaczenie. Jego pismo nie nazywa się „Prawda”, tylko „Nie”. Daniel Passent
natomiast, zawodowy stypendysta amerykański, podający się w USA już w latach
70. za opozycjonistę (!), później apologeta stanu wojennego, odwiedził nasz kraj i
w piśmie „Wprost” napisał - proszę sobie wyobrazić - o „polskim skundleniu”,
które tu zastał. Nie twierdzę, że myli się w całości, ale kiedy przychodzi do
przykładów, do nazw i nazwisk, to wymienia - rzecz jasna - Porozumienie
Centrum i Łopuszańskiego, a nie Unię Demokratyczną i Cimoszewicza. Cały zaś
artykuł kończy się donosem na dawnych kolegów - Iłowieckiego, Maziarskiego i
innych, że też kiedyś w „Polityce” pracowali. I dlatego nikomu dziś nie należy
wierzyć. Tylko Passentowi, który inaczej niż koledzy, poparł stan wojenny, co
dziś nie ma żadnego znaczenia, gdy liczą się tylko pieniądze. Tupet, ludzie,
tupet zsowietyzowanego umysłu nie zna miary!
Kilka lat temu, gdy odrodziło
się Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, na lokalnym zebraniu członków przerwał
dyskusję o kryteriach naboru jeden młodszy, zdolny: -Nie ma co dalej dywagować,
proszę państwa, bo - powiedzmy sobie szczerze - każdy umoczył. Zerwał się
starszy, taki raczej dziwak, z krzykiem: - Mówić w swoim imieniu, psiakrew!
1991
______________________________
* według dokumentów listy osób przeznaczonych do internowania zaczęto sporządzać niezwłocznie po podpisaniu "Porozumień Sierpniowych".
Na zdjęciu Grażyna Kuroń (1940-1982). Kadr z fot.: Janusz Fila).
Na zdjęciu Grażyna Kuroń (1940-1982). Kadr z fot.: Janusz Fila).

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz