poniedziałek, 27 stycznia 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA LAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
   
  
Język braci K.

                                                Czyż
                                                Czyż
                                                Głosem jak Spiż
                                                Nie grzmi,
                                                Aż mu odebrzmi
                                                Echo na Krańcach Świata,
                                                gdzieś w Kosmosu Jądrze?
                                                E, skądże.
                         
                                        Stanisław Barańczak
                                        (z tomu "Zwierzęca zajadłość")


     Są tematy przerobione, powtórzone i zamknięte, do których nie mamy ochoty wracać, a zmuszają nas do tego bliźni. Są zarzuty dawno i - wydawałoby się - ostatecznie odparte jako wyssane z brudnego palca u nogi, które powracają. Są stereotypy myślowe ostatecznie - wydawałoby się - skompromitowane, a wciąż dla wielu umysłów atrakcyjne. Są też wyśmiane powiedzonka, którymi od czasu do czasu ktoś posługuje się z najwyższą powagą.
     Jeśli ktoś dzisiaj stawia mnie na baczność, nakazując wzmocnienie czujności wobec polskiej ksenofobii i natychmiastowe otwarcie na Europę - dostaję gęsiej skórki tak, jakbym usłyszał pogląd, że do sporządzenia macy potrzebna jest krew chrześcijańskiego dziecka.
     Oddalmy się jednak od Europy i zostawmy w spokoju dzieci, które mają w zwyczaju bezrefleksyjnie powtarzać sformułowania używane przez dorosłych. Mój przyjaciel z Ameryki dzieckiem nie jest, jest profesorem. Badaniom języka jako instrumentu propagandy i duchowego zniewolenia poświęcił sporo czasu i opublikował na ten temat wiele przenikliwych artykułów. W jednym z wierszy pisanych w latach 70. stwierdził, że żyje w rzeczywistości, w której słowo „bezpieczeństwo” wzbudza strach. (Najmłodszym czytelnikom wyjaśniam, że w PRL działała ogromna państwowa organizacja terrorystyczna: Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, przemianowana później na Służbę Bezpieczeństwa; są tacy, którzy pamiętają łomotanie do drzwi o świcie i okrzyk: Otwierać, bezpieczeństwo!)
     Kiedy byłem gościem mojego przyjaciela w USA, uderzyło mnie to, że po tylu latach jego nieobecności w kraju rozmawiamy o różnych rzeczach - prócz politycznych spraw krajowych. Było o co pytać, zwłaszcza że w Polsce zaczynały się historyczne wybory po „okrągłym stole”. Sądziłem wówczas, że oddawszy się bez reszty pracy uniwersyteckiej, literackiej, popularyzując kulturę polską w angielskim obszarze językowym, mój przyjaciel ograniczył do minimum zainteresowanie rozwojem wypadków w kraju. Nie wiedziałem tego, co wiem teraz - on nie pytał, bo wiedział. Co więcej - lepiej wiedział. W następnym roku, gdy odwiedził kraj po raz pierwszy od dziesięciu lat, zaskoczył mnie znajomością szczegółów polskiej sceny politycznej, a także pewnością sądów. Kiedy więc podczas rozmowy w warszawskim parku zwrócił moją uwagę na to, że potrzebą chwili jest przeciwstawienie się polskiej ksenofobii, a przyszłością otwartość na Europę - zapytałem go od razu, z którym to spośród starych kolegów odbył długą rozmowę przed południem - i wszystko było jasne.      Powalił mnie jednak na łopatki, gdy w Poznaniu, w małym gronie, dla którego stanowił niekwestionowany autorytet, ni stąd, ni zowąd wygłosił zdanie o znanej postaci polskiego życia politycznego: X był wybitnym autorytetem w swojej dziedzinie naukowej, lecz niesłusznie zajął się polityką, bo w tej dziedzinie, czego się nie podejmie, to zepsuje.* (Żeby uniknąć niezamierzonej aluzji: opinia nie dotyczyła, rzecz jasna, profesora Geremka). - Chyba że się mylę, ale raczej nie - podsumował swoją diagnozę mój przyjaciel z Ameryki. Dziwne wydało mi się to, że człowiek tej klasy decyduje się na deprecjację kogoś, mając świadomość, że „może się myli”. Ale najdziwniejsze było to, że człowiek tak czuły na manipulatorskie możliwości narzędzia, jakim jest język, wygłasza nie swoją przecież opinię, lecz slogan propagandowy, używany z lubością przez jeden z ośrodków politycznych, do którego „z marszu” złożył akces, podpisując memoriał o groźbie ksenofobii i potrzebie otwarcia. Kiedy więc w tym roku odwiedził znów kraj, zapytałem go wprost, bez żadnych wstępów: czy uważa, że ja, który nie głosowałem na Mazowieckiego, nie będąc członkiem Unii Demokratycznej - jestem faszystą. Nie, nie uważa. Ale... - dodał po chwili namysłu - smuci go to, że zadaję się z niewłaściwymi ludźmi.
     Zasmucił mnie mój przyjaciel. Czemu ten mądry, powściągliwy, delikatny człowiek obraża na przykład Jana Olszewskiego, Zdzisława Najdera, Romaszewskich - ludzi, z którymi się „zadaję”? Co, za przeproszeniem, ma na myśli? - zapytałem go strwożony. No, jak sądzisz, czytelniku? Ma na myśli...  język braci Kaczyńskich. Czy studiował wypowiedzi publiczne jednego i drugiego, czy może dostrzegł różnice leksykalne, składniowe między nimi? Nie, skądże. Nie ma do tego dostępu poza lekturą jednego dziennika krajowego i listów z Polski, ani też nie ma na to czasu. Ale język braci K. nie podoba mu się. Zresztą nie odróżnia chyba Lecha od Jarosława.
     Jakkolwiek byśmy się różnili politycznie - rzekł na pożegnanie mój przyjaciel - jesteśmy przyjaciółmi. Ta deklaracja przywróciła mi chęć do życia i wiarę, że dialog jest jeszcze możliwy, choć on myli się. Ja nie różnię się z nim politycznie, bo nie przedstawił mi swoich aktualnych politycznych zapatrywań. Jest natomiast zasadnicza różnica, powiedziałbym, postawy poznawczej: ja wiem coś niecoś, a on wie lepiej.
     Okrutna pamięć przywiodła mi pewne zdarzenie sprzed lat prawie dwudziestu. Pewnej starszej ode mnie osobie, która też zawodowo zajmowała się językiem, pożyczyłem książkę Gustawa Herlinga-Grudzińskiego „Inny świat”, wydaną przez Jerzego Giedroycia w Paryżu. Książkę wówczas „nielegalną”, taką, co to w obawie przed denuncjacją owijało się w gazetę. Książkę wstrząsającą i niezwykle cenną informacyjnie, napisaną na długo przed „Archipelagiem Gułag” Sołżenicyna, pierwszą książkę, która dała światu wiedzę o sowieckich obozach koncentracyjnych, w których autor przebywał. Kiedy oddawano mi tę książkę, zamiast podziękowania usłyszałem komentarz: Razi mnie język tej książki, jest nieznośny i manieryczny.
     Humaniści to ludzie trudni, ale wiele z nich pożytku. Gdyby jeszcze od czasu do czasu nie mieli racji - byliby do rany przyłóż.

                                                                                                          4.10.1991
______________________________
* Chodziło o Zdzisława Najdera, badacza literatury, światowej rangi "conradysty".  W latach 70. założył tajne Polskie Porozumienie Niepodległościowe. Stan wojenny zastał go za granicą, objął funkcję dyrektora Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa. Z rozkazu Jaruzelskiego sąd zaocznie skazał go na karę śmierci. Po powrocie do kraju zastąpił Geremka na stanowisku przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie - salon warszawski znienawidził Najdera. Później inicjował powstanie Klubu Atlantyckiego - na rzecz włączenia Polski do NATO. Działalność polityczną zakończył jako szef zespołu doradców premiera Olszewskiego. 

Na zdjęciu powyżej: sylwester 1977, "domówka" (dawniej: "prywatka").
Poniżej: ze St. Barańczakiem pozujemy na klasyków marksizmu-leninizmu (1975).







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz