czwartek, 16 stycznia 2020

FELIETONY Z LAT 90.PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"




W temacie Dejmek

     Jesień 1980 roku. Do Warszawy przybywają delegaci regionalnych organizacji NSZZ Solidarność, by złożyć wniosek o rejestrację wielomilionowego, nowego związku zawodowego. Przewodzi im elektryk ze stoczni, który w kilka tygodni stał się legendą. Robotnik - to słowo, w liczbie pojedynczej i mnogiej, jest już wymawiane z nabożnością. Piszą publicyści: Mówiliśmy o nich "robole", nie wiedząc, że drzemie w nich ujawniona teraz świadomość.
     Tego dnia późnym wieczorem Krajowa Komisja Porozumiewawcza NSZZ "Solidarność" z przywódcą strajkowym Wałęsą zostaje spontanicznie zaproszona do teatru na spotkanie z artystami. Przemawia wybitny aktor: mówi do Lecha Wałęsy, o Lechu Wałęsie, wobec Lecha Wałęsy, do robotnika, stoczniowca, wielkiego przywódcy.
     - Jestem wzruszony - mówi wybitny aktor, głos mu się łamie, przerywa. - Jestem naprawdę wzruszony - ciągnie jednak z przejmującą, sceniczną intonacją - że mogę stać przed panem, mówić do pana, panie Wałęsa. Bo to przecież panu zawdzięczamy i robotnikom, których pan reprezentuje tę historyczną odnowę, także moralną. Naród podniósł się z kolan. Pan to zrobił, a my zawdzięczamy.
     Jedna z aktorek płakała.
     Gdy w kilka miesięcy związek "Solidarność" zorganizuje się w siłę "państwa w państwie" - uczeni, ludzie pióra i sceny, niepomni lektury Gombrowicza, będą się na gwałt bratać z robotnikami, nadrabiając wieloletnie zaległości.  Mów mi ty - zwracał się dostojny profesor do młodszego od siebie ślusarza. Bycie na "ty" z robotniczym działaczem związkowym w sferach oświeconych dodawało prestiżu. Niektórzy nawet posiedli na własność - oprócz Wałęsy, który należał do wszystkich - "swojego" robotnika...
Wałęsa jednak nie ufał. Nie wierzył jajogłowym do końca podejrzewając, że kombinują oni za plecami i ciągną na swoje. Więc i on cwaniaczył. Irytowało to, a on   swobodnie przesuwał wykształconych doradców na skali wpływów. Później był stan wojenny i co do pryncypiów jakoś tam wszyscy się zgadzali.
Wiosną r. 1991 Lech Wałęsa, prezydent Rzeczypospolitej, wrócił do warszawskiego teatru w postaci Ubu.
     "Króla Ubu" wystawił teatr "Stodoła"  35 lat temu w ramach tzw. październikowej odwilży, czyli pierwszej reformy komunizmu w Polsce. Do "Króla Ubu" co kilka lat wracały potem z mniejszym powodzeniem teatralne, zwłaszcza studenckie, zespoły. Zdawało się już, że sztuka "Król Ubu" dawno już temu wygrana została do czysta.
     Po "Ubu" sięgnął Kazimierz Dejmek, ten sam, któremu wiosną r. 1968 zdjęto ze sceny "Dziady", co  przyczyniło się do rozniecenia studenckich - i nie tylko - niepokojów. Zaniepokoił i teraz - nie, nie tym, że jakiś młodszy o pokolenie student wyprowadzi część widowni na ulicę i dalej, na Belweder.
Twórca wykazał dobitnie, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że Ubu - to Wałęsa, a Ubowa - pani Danuta. Tylko to zapewne, że nie było pod ręką dwóch takich, którzy zagraliby  epizodyczną rolę sprawiło, że nie wkraczają na scenę dwa paskudne karły - bliźniaki. Są wszakże w inscenizacji Dejmka ludzie z Gdańska. Kiedy pajacowatym marszem wkraczają na proscenium, premierowa widownia szaleje ze śmiechu, a długie oklaski przechodzą w owację. Jak też udało się z tego uniwersalnego dzieła wygenerować tak ciętą dosłowność? Dejmek pozwolił sobie na odważny, a niezwykle rzadki chwyt inscenizacyjny, na który zdobyć się może tylko reżyser o ustalonej renomie: dopisano kuplety. Kazimierz Dejmek zna reguły reżyserskiej przyzwoitości, dlatego widz bynajmniej nie jest poddany manipulacji. Druga odsłona zaczyna się od piosenki przypominającej, kim był Jarre, autor "Króla Ubu" - i jak się to stało, że utwór powstał. To otwiera drogę następnym piosenkom, czyniąc z "Króla Ubu" - jakże adekwatnie do obecnych uwarunkowań rynkowych - niemalże musical.  W ten zręczny sposób dystansuje reżyser teksty powstałe z potrzeby aktualizacji dzieła - bez błędu wkomponowując je w bieg akcji - od oryginału. Tak więc - kiedy akcja u Jarre`go przyśpiesza - dowiadujemy się w warszawskim teatrze, że żałosny Ubu nie chce, ale musi, oraz że jest za, a nawet przeciw. Premierowa widownia, ma się rozumieć, nie posiada się z radości, a huragany braw nie ustępują tym z wiosny r. 1968.
    W ten sposób, po 23 latach, Dejmek znów odkrywa nagą prawdę, tę prawdę, której tak bardzo potrzebujemy. Prawda, owszem, nierzadko boli. Kiedy Danuta (Ubowa) powtarza w refrenie ustami Magdy (Zawadzkiej): Chcę polską być królową - słychać wcale nie powściągane syki żeńskiej części widowni.
     Z dużą dozą pewności można założyć, że wybranym przez Kazimierza Dejmka kandydatem na prezydenta RP był Tadeusz Mazowiecki. Tu nasuwa się pytanie: czemu reżyser zareagował tak późno? (Można tylko żałować, że nie wziął się wcześniej za "Hamleta", zlecając nowe tłumaczenie na język współczesnych realiów politycznych choćby Andrzejowi Szczypiorskiemu). Wydaje się, że w trakcie przygotowania nowoczesnej inscenizacji "Króla Ubu" - Dejmek targany był wątpliwościami co do poznawczej wartości scenicznego efektu. Dlatego właśnie nie poprzestał na obnażeniu uniwersalnych mechanizmów dochodzenia do władzy prezydenckiej i sprawowania jej.
     Otrzymaliśmy bowiem w dejmkowskim "Królu Ubu" pogłębiona analizę geopolityczną. Kiedy pokonany przez swoją tępa brawurę, tchórzostwo, a także określone uwarunkowania geopolityczne Ubu nie może dojść do siebie - pojawia się na scenie biały niedźwiedź, by w kuplecie na rosyjską melodię przedstawić się jako Misza. Sympatyczny Misza śpiewa o swoich problemach, aż rytm melodii przechodzi w germański obszar kulturowy. Wtedy zza kulis wybiega niedźwiedź brunatny. Śpiewa, że nie jest już tak zły, ale wszystko kupić może. Oba niedźwiedzie bratają się w tanecznym uścisku nad śpiącym Ubu. Oklaski stonowane, ale stanowcze.
    Wielekroć - jak to na premierze - kurtyna podnosiła się i opadała, a brawom nie było końca. Wywołany oklaskami reżyser nie mógł ukryć wzruszenia.
    A jednak inscenizacja pozostawia pewien niedosyt i szkoda, że Kazimierz Dejmek nie ośmielił się na kompilację tekstu "Króla Ubu" z fragmentem III części "Dziadów" - "Salon warszawski". Ciekawe, w kogo piorun by strzelił.

                                                                                                          21.06.1991


Felietony z lat 90. publikowane na łamach "Tygodnika Solidarność".
Wybór w wydaniu książkowym w r. 2005 - Wydawnictwo ARCANA 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz