czwartek, 13 lutego 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"


     
   Komu jeszcze ciąży mit?

    Dawid Warszawski napisał ciekawy artykuł („Wprost”) o pouczaniu obywateli. Język nauczania w polityce, według niego nie jest językiem ustabilizowanych demokracji, spotykamy go natomiast tam, gdzie demokracja rodzi się z trudem. W demokracji mówi się więc: „moi wyborcy żądają”, u nas język polityczny zdominowany jest przez kategorie „jedynego wyjścia” i „bez alternatywnego programu”. Warto zaznaczyć, że wskazywano na tę anomalię wcześniej, ale tamte głosy były słabo słyszalne, a jeśli już były - to na ogół przez prasę potępiane. Warszawski jest besserwisserem prawdziwym - nie poprzestaje na błyskotliwym opisie tego, co jest - pisze jak ma być. "Pouczacze" powinni więc reprezentować interesy, zapominając o monopolu na dobro i prawdę. Jeśli nie zmienią swojego postępowania, to - ostrzega publicysta - przyjdzie ktoś całkiem nowy, kto podejmie wyzwanie i ruszy do ataku, by zgarnąć całą pulę. Historia zna takie przypadki.
     Mit „kogoś całkiem nowego” jest obecny w świadomości naszych elit politycznych, zwłaszcza po lekcji Tymińskiego. „Ktoś całkiem nowy” występował już w języku Lecha Wałęsy, a ostatnio groźbę pojawienia się „całkiem nowego” dyktatora w Rosji uzmysławiał Europie Jelcyn. Trudno nie zwrócić uwagi, że Jelcyn, dopiero co wytykany jako „całkiem nowy” wobec „przewidywalnego” Gorbaczowa odbił piłeczkę - w kierunku kogoś jeszcze nowszego. (Historia nie znała takiego przypadku, choć pamiętamy rysunek Krauzego z lat 70., gdzie wilk mówił do owieczek: Mnie się nie bójta, bójta się Liska Chytruska i Sroki Plotkarki).
     Nie lekceważymy oczywiście zagrożeń w Rosji i ich wpływu na nasze bezpieczeństwo. Rozumiemy też - sądzę - że społeczeństwa są mimo wszystko inne i nie wszystko co straszy tam, pokutuje tu. Zgadzamy się także, że zagrożeń widzialnych i namacalnych w Polsce nie brakuje. Ale, tak jak jedni pouczają, tak drudzy straszą. "Straszyciele" zaś dzielą się na tych, którym wszelkie niebezpieczeństwa kumulują się w wizji „całkiem nowej dyktatury” i tych, którzy straszą czymś całkiem starym. No, u nas nie całkiem, bo czterdziestoparoletnim, więc wciąż żywotnym.
    Od pewnego czasu modne jest u nas pojęcie „samospełniającej się przepowiedni”. Spełnienie się niechcianego może wszakże nastąpić nie tylko z przyczyn magicznych (wielu intelektualistom zdaje się, że prognozują na podstawie chłodnej analizy, a w istocie czynią zaklęcia). Gdy nastał pierwszy niekomunistyczny premier, postanowiono codziennie po dzienniku tv uświadomić obywatelom, że żyją we własnym domu. Zaangażowano do perswazji znane postaci, także aktorów, którym, według założenia, obywatele powinni uwierzyć. Wkrótce jednak okazało się, że program irytuje telewidzów. Gdyby kontynuowano go mimo protestów, to skutek mógłby być katastrofalny - najpierw neurotycy, potem nadwrażliwi, a na końcu najbardziej przeciętni ludzie rzuciliby się do ucieczki z „własnego domu”, byle dalej od dyktatury pouczaczy. Jeszcze gorszy skutek mógłby wywołać codzienny program, w którym najbardziej zatroskane autorytety poruszałyby kwestię nietolerancji Polaków. Badania statystyczne i bolesne empiryczne doświadczenia ukazałyby wzrost postaw nietolerancyjnych - przynajmniej wobec autorów programu i występujących osób. Zagrożenie tego rodzaju udało się, na szczęście, dzięki zmianom politycznym, oddalić. Nie brakowało przecież zacnych mężów i dam, gotowych codziennie przed kamerą - po dzienniku i przed snem - wypominać mieszkańcom miast i wsi ich ksenofobię. Bez udziału magii w historii spełni się jednak przepowiednia - dzięki zatroskanym publicystom i politykom, upowszechniającym wizję nieuchronnego przyjścia „kogoś całkiem nowego”. Stanie się tak, gdy naprzeciw groźbie narodowej ksenofobii będą wychodziły fobie pouczaczy.
      Dawid Warszawski rozumie to i dlatego przypomina za słownikiem Karłowicza, że pouczać, to „nauczać swą wiedzą i powagą, udzielić nauki, oświetlić, zbudować”. Opiera jednak swoje oświetlenie także na błędach, przez co jego nauka nabiera charakteru, do jakiego sam odnosi się krytycznie. Zauważa na przykład, że Kościół, w odróżnieniu od innych instytucji publicznych, powołuje się na sankcję metafizyczną. Ale zaraz po tym oznajmia: Kościół nie powinien pouczać obywateli, iż nie są kompetentni, by w referendum rozstrzygać o słuszności doktryny wiary. Publicysta zauważył, że słynny list pasterski episkopatu (z maja zeszłego roku, wyrażający sprzeciw wobec referendum w sprawie aborcji) przyniósł Kościołowi więcej strat niż korzyści. Powołuje się na „jednoznaczne wyniki sondaży opinii publicznej”.  Na jednej płaszczyźnie stawia jednak role społeczne „250 zarejestrowanych partii” i Kościoła - do którego kieruje także swoje zdanie: język nauczania nie jest językiem demokracji, lecz językiem autorytaryzmu. 
     Ma częściowo rację, twierdząc, że „solidarnościowy mit jedności narodowej” nie pomógł kształtowaniu się partii politycznych, mających swój elektorat i broniących jego interesów. Ustrój jednak tworzy się dopiero i towarzyszy temu zmiana struktury społecznej, zatem nie można dziwić się, że środowiska polityczne nie są jeszcze tak demokratyczne, jak "w starej demokracji". Ale też interesów zbiorowych nie da się powołać (marksiści wprawdzie „naukowo” zlikwidowali zbiorowości dekretując bezklasowość społeczeństwa, ale przywrócić stanu poprzedniego dekretem ani uchwałą sejmową się nie da). Jeśli nowe zbiorowości nie ukształtują się, a ich interesy nie zostaną rozpoznane, to nie powstaną ich reprezentacje. Nie jajko więc, czyli 250 partii, a kura jest problemem podstawowym. Nie zmieni się rzeczywistości społecznej pouczając partie polityczne, jakimi być powinny, bo są dokładnie takie, jakie ich zwolennicy i  ich interesy.
      Nasuwają się przy tym dwa ważne pytania: przez co nie wykrystalizowały się grupy społeczne na wzór demokratycznego kapitalizmu i dlaczego przez ostatnie dwa lata nie były jasno artykułowane interesy tych grup czy warstw, które realnie istniały, powstawały czy rozpadały się? Owszem, „solidarnościowy mit jedności” w zanikającym stopniu pokutował. Ale nie ten „ciężar” zaważył, a zasadnicze niedopowiedzenie, które było ceną okrągłego stołu: czy myśmy odzyskali niepodległość, czy tylko zmienili elitę władzy politycznej i - czy chodziło nam o to pierwsze, czy tylko o to drugie? Czy zmiany ustroju podejmuje się licząca się zbiorowość, czy tylko grupa besserwisserów?
     Wreszcie, jeśli jest tak, jak zauważa Dawid Warszawski, że wszystkie partie polityczne deklarują reprezentowanie interesów ogólnospołecznych i głoszą bez alternatywne programy, to przyczyny tego niedorozwoju demokracji sięgają dalej niż do okrągłego stołu. Wymowne jest (bo wskazuje, skąd się bierze nieproporcjonalność w rozumieniu skutków i przyczyn), że autor przypomina, jak to jeszcze w marcu 1990 roku Adam Michnik protestował przeciw podziałom politycznym w ruchu obywatelskim. "Zostaliśmy wybrani jako drużyna Lecha Wałęsy, a nie jako socjaldemokraci czy narodowcy" - Michnik, polityk przecież, mówił to w imieniu tej drużyny, którą jakiś czas przedtem Wałęsa wybrał, a nie w imię „solidarnościowego mitu jedności”. Ta drużyna, zdając sobie sprawę z tego, że reszta hufca także będzie aspirować do udziału w rządzeniu wolnym krajem - dość wcześnie, bo już w warunkach działalności nielegalnej - przystąpiła do redukcji ruchu i w konsekwencji jego mitu. Zgadzam się więc ze spostrzeżeniem, jako historycznie oczywistym, że „nad polskim życiem politycznym ciążył solidarnościowy mit jedności narodowej”. Ciążył on jednak za krótko i dlatego - jak by to ujął Lech Wałęsa - nie wyrobiliśmy normy w kilku podstawowych tematach.
     Dlatego ten mit - dobrze czy źle - wraca. Po „przyspieszeniu” jego rozkładu, które zaczęło się niedługo po stanie wojennym, po „wojnie w środku”, która sprowokowała sprawiedliwą „wojnę na górze” z posiadaczami bez alternatywnego programu, czy monopolu na dobro i prawdę. Na szczęście z tego mitu zostało coś jeszcze prócz „moi wyborcy żądają” - owo „ciążenie solidarnościowej jedności narodowej”.                                           

     28.02.1992

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz