Komu jeszcze ciąży mit?
Dawid Warszawski
napisał ciekawy artykuł („Wprost”) o pouczaniu obywateli. Język nauczania w
polityce, według niego nie jest językiem ustabilizowanych demokracji, spotykamy
go natomiast tam, gdzie demokracja rodzi się z trudem. W demokracji mówi się
więc: „moi wyborcy żądają”, u nas język polityczny zdominowany jest przez
kategorie „jedynego wyjścia” i „bez alternatywnego programu”. Warto zaznaczyć,
że wskazywano na tę anomalię wcześniej, ale tamte głosy były słabo słyszalne, a
jeśli już były - to na ogół przez prasę potępiane. Warszawski jest
besserwisserem prawdziwym - nie poprzestaje na błyskotliwym opisie tego, co
jest - pisze jak ma być. "Pouczacze" powinni więc reprezentować interesy,
zapominając o monopolu na dobro i prawdę. Jeśli nie zmienią swojego postępowania,
to - ostrzega publicysta - przyjdzie ktoś całkiem nowy, kto podejmie wyzwanie i
ruszy do ataku, by zgarnąć całą pulę. Historia zna takie przypadki.
Mit „kogoś
całkiem nowego” jest obecny w świadomości naszych elit politycznych, zwłaszcza
po lekcji Tymińskiego. „Ktoś całkiem nowy” występował już w języku Lecha
Wałęsy, a ostatnio groźbę pojawienia się „całkiem nowego” dyktatora w Rosji
uzmysławiał Europie Jelcyn. Trudno nie zwrócić uwagi, że Jelcyn, dopiero co
wytykany jako „całkiem nowy” wobec „przewidywalnego” Gorbaczowa odbił piłeczkę
- w kierunku kogoś jeszcze nowszego. (Historia nie znała takiego przypadku,
choć pamiętamy rysunek Krauzego z lat 70., gdzie wilk mówił do owieczek: Mnie się nie bójta, bójta się Liska
Chytruska i Sroki Plotkarki).
Nie
lekceważymy oczywiście zagrożeń w Rosji i ich wpływu na nasze bezpieczeństwo.
Rozumiemy też - sądzę - że społeczeństwa są mimo wszystko inne i nie wszystko
co straszy tam, pokutuje tu. Zgadzamy się także, że zagrożeń widzialnych i
namacalnych w Polsce nie brakuje. Ale, tak jak jedni pouczają, tak drudzy
straszą. "Straszyciele" zaś dzielą się na tych, którym wszelkie niebezpieczeństwa
kumulują się w wizji „całkiem nowej dyktatury” i tych, którzy straszą czymś
całkiem starym. No, u nas nie całkiem, bo czterdziestoparoletnim, więc wciąż
żywotnym.
Od pewnego
czasu modne jest u nas pojęcie „samospełniającej się przepowiedni”. Spełnienie
się niechcianego może wszakże nastąpić nie tylko z przyczyn magicznych (wielu
intelektualistom zdaje się, że prognozują na podstawie chłodnej analizy, a w
istocie czynią zaklęcia). Gdy nastał pierwszy niekomunistyczny premier,
postanowiono codziennie po dzienniku tv uświadomić obywatelom, że żyją we
własnym domu. Zaangażowano do perswazji znane postaci, także aktorów, którym, według założenia, obywatele powinni uwierzyć. Wkrótce jednak okazało się, że program irytuje
telewidzów. Gdyby kontynuowano go mimo protestów, to skutek mógłby być
katastrofalny - najpierw neurotycy, potem nadwrażliwi, a na końcu najbardziej
przeciętni ludzie rzuciliby się do ucieczki z „własnego domu”, byle dalej od
dyktatury pouczaczy. Jeszcze gorszy skutek mógłby wywołać codzienny program, w
którym najbardziej zatroskane autorytety poruszałyby kwestię nietolerancji
Polaków. Badania statystyczne i bolesne empiryczne doświadczenia ukazałyby
wzrost postaw nietolerancyjnych - przynajmniej wobec autorów programu i
występujących osób. Zagrożenie tego rodzaju udało się, na szczęście, dzięki
zmianom politycznym, oddalić. Nie brakowało przecież zacnych mężów i dam, gotowych
codziennie przed kamerą - po dzienniku i przed snem - wypominać mieszkańcom
miast i wsi ich ksenofobię. Bez udziału magii w historii spełni się jednak
przepowiednia - dzięki zatroskanym publicystom i politykom, upowszechniającym
wizję nieuchronnego przyjścia „kogoś całkiem nowego”. Stanie się tak, gdy
naprzeciw groźbie narodowej ksenofobii będą wychodziły fobie pouczaczy.
Dawid
Warszawski rozumie to i dlatego przypomina za słownikiem Karłowicza, że
pouczać, to „nauczać swą wiedzą i powagą, udzielić nauki, oświetlić, zbudować”.
Opiera jednak swoje oświetlenie także na błędach, przez co jego nauka nabiera
charakteru, do jakiego sam odnosi się krytycznie. Zauważa na przykład, że Kościół, w odróżnieniu od innych instytucji publicznych,
powołuje się na sankcję metafizyczną. Ale zaraz po tym oznajmia: Kościół nie
powinien pouczać obywateli, iż nie są kompetentni, by w referendum rozstrzygać
o słuszności doktryny wiary. Publicysta zauważył, że słynny list pasterski
episkopatu (z maja zeszłego roku, wyrażający sprzeciw wobec referendum w
sprawie aborcji) przyniósł Kościołowi więcej strat niż korzyści. Powołuje się na „jednoznaczne wyniki sondaży opinii
publicznej”. Na jednej płaszczyźnie stawia jednak role społeczne „250 zarejestrowanych partii” i Kościoła - do którego kieruje także swoje zdanie: język
nauczania nie jest językiem demokracji, lecz językiem autorytaryzmu.
Ma
częściowo rację, twierdząc, że „solidarnościowy mit jedności narodowej” nie
pomógł kształtowaniu się partii politycznych, mających swój elektorat i
broniących jego interesów. Ustrój jednak tworzy się dopiero i towarzyszy temu
zmiana struktury społecznej, zatem nie można dziwić się, że
środowiska polityczne nie są jeszcze tak demokratyczne, jak "w starej
demokracji". Ale też interesów zbiorowych nie da się powołać (marksiści
wprawdzie „naukowo” zlikwidowali zbiorowości dekretując bezklasowość
społeczeństwa, ale przywrócić stanu poprzedniego dekretem ani uchwałą sejmową
się nie da). Jeśli nowe zbiorowości nie ukształtują się, a ich interesy nie
zostaną rozpoznane, to nie powstaną ich reprezentacje. Nie jajko więc, czyli
250 partii, a kura jest problemem podstawowym. Nie zmieni się rzeczywistości
społecznej pouczając partie polityczne, jakimi być powinny, bo są dokładnie
takie, jakie ich zwolennicy i ich interesy.
Nasuwają
się przy tym dwa ważne pytania: przez co nie wykrystalizowały się grupy
społeczne na wzór demokratycznego kapitalizmu i dlaczego przez ostatnie dwa
lata nie były jasno artykułowane interesy tych grup czy warstw, które realnie
istniały, powstawały czy rozpadały się? Owszem, „solidarnościowy mit jedności”
w zanikającym stopniu pokutował. Ale nie ten „ciężar” zaważył, a zasadnicze
niedopowiedzenie, które było ceną okrągłego stołu: czy myśmy odzyskali
niepodległość, czy tylko zmienili elitę władzy politycznej i - czy chodziło nam
o to pierwsze, czy tylko o to drugie? Czy zmiany ustroju podejmuje się licząca
się zbiorowość, czy tylko grupa besserwisserów?
Wreszcie,
jeśli jest tak, jak zauważa Dawid Warszawski, że wszystkie partie polityczne
deklarują reprezentowanie interesów ogólnospołecznych i głoszą bez alternatywne programy, to przyczyny tego niedorozwoju demokracji sięgają dalej niż do
okrągłego stołu. Wymowne jest (bo wskazuje, skąd się bierze
nieproporcjonalność w rozumieniu skutków i przyczyn), że autor przypomina, jak
to jeszcze w marcu 1990 roku Adam Michnik protestował przeciw podziałom
politycznym w ruchu obywatelskim. "Zostaliśmy wybrani jako drużyna Lecha Wałęsy,
a nie jako socjaldemokraci czy narodowcy" - Michnik, polityk przecież, mówił to
w imieniu tej drużyny, którą jakiś czas przedtem Wałęsa wybrał, a nie w imię
„solidarnościowego mitu jedności”. Ta drużyna, zdając sobie sprawę z tego, że
reszta hufca także będzie aspirować do udziału w rządzeniu wolnym krajem - dość
wcześnie, bo już w warunkach działalności nielegalnej - przystąpiła do redukcji
ruchu i w konsekwencji jego mitu. Zgadzam się więc ze spostrzeżeniem, jako
historycznie oczywistym, że „nad polskim życiem politycznym ciążył
solidarnościowy mit jedności narodowej”. Ciążył on jednak za krótko i dlatego -
jak by to ujął Lech Wałęsa - nie wyrobiliśmy normy w kilku podstawowych
tematach.
Dlatego ten
mit - dobrze czy źle - wraca. Po „przyspieszeniu” jego rozkładu, które zaczęło się niedługo po stanie wojennym, po „wojnie w środku”, która sprowokowała sprawiedliwą
„wojnę na górze” z posiadaczami bez alternatywnego programu, czy monopolu na
dobro i prawdę. Na szczęście z tego mitu zostało coś jeszcze prócz „moi
wyborcy żądają” - owo „ciążenie solidarnościowej jedności narodowej”.
28.02.1992
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz