Żadne pismo nie powinno przypominać wagi aptekarskiej, bo byłoby
śmiertelnie nudne. Już lepiej, gdy przypomina wahadło - byle amplituda jego
wahań nie była zbyt szeroka -
stwierdził Wojciech Giełżyński.* W numerze „TS” sprzed dwóch tygodni trzy teksty
(Elżbiety Morawiec, Piotra Semki i mój felieton) zagroziły, zdaniem red.
Giełżyńskiego, zachwianiem równowagi: poczułem
wewnętrzny mus, by włączyć lewy kierunkowskaz. Włączył, korygując autorów, którzy -
dostrzegł - z łatwo wyczuwalną satysfakcją osobistą kwitują ten fakt, że Unia
Demokratyczna poniosła kolejną porażkę i prof. Geremek nie sformuje rządu.
Owszem, diagnoza ich jest generalnie słuszna, ale kończy się pewien styl
polityczny, który od stu lat był w Polsce dominujący. Nawet jeśli stał się
całkiem anachroniczny, to - upomina redaktor - nie ma powodu, by grzebać go ze
złośliwą satysfakcją. Kierunkowskazu, mimo zapowiedzi, w artykule nie
dostrzegłem, powiedziałbym raczej, że włączył się samoczynnie autoalarm. To
tłumaczyłoby, dlaczego red. Giełżyński wyjątkowo porzucił anachroniczny styl i
skarcił swoich autorów na swoich łamach. Tekst Semki, z podtytułem „Niedobre
efekty dobrego samopoczucia” nie był pochwałą Unii Demokratycznej, ale wyważoną
analizą; Elżbieta Morawiec polemizowała z Ewą Berberyusz i Martą Fik.
Posądzenie obu autorów o osobistą, a nawet złośliwą satysfakcję z wyniku wyborów
jest nieporozumieniem, wskazującym na to, że redaktor włączył jakiś
kierunkowskaz jeszcze przed lekturą. Jeśli „lewy”, to w moim odczuciu w znaczeniu żargonowym: nieznanej marki,
niepewnej konstrukcji, zawodny.
Konstatując brak sukcesów
politycznych Unii Demokratycznej, Wojciech Giełżyński obwieścił koniec pewnej
epoki i pewnego stylu politycznego. Styl ten wywodził się od inteligenckich
radykałów z końca XIX wieku. Oni wszyscy byli mniej-bardziej lewicowi,
stwierdza autor, po czym w kilkunastu zdaniach przedstawia najkrótszy kurs
historii polskiej lewicy, czyli obozu niepodległościowego, czyli formacji
„inteligenckich radykałów”. A więc, „inteligenccy radykałowie” skonstruowali
narodową demokrację (dopóki Dmowski nie wepchnął ich na tor antysemicki); oni
zjednali dla PPS większość świadomych robotników; oni zapoczątkowali
unarodowienie i upolitycznienie amorficznego chłopstwa; oni stworzyli obóz
niepodległościowy wokół Piłsudskiego; oni urządzili odrodzoną Polskę i z
honorem przeprowadzili ją przez tragedię drugiej wojny. Oni wreszcie (tak,
niczego z „najkrótszego kursu” W.G. nie pominąłem) jako pierwsi zdołali się
otrząsnąć od historycznie nieuchronnego zwycięstwa komunizmu i stworzyli ruch
dysydencki, KOR, w końcu program i etos Solidarności. Oni zbudowali konspirę i
układy okrągłego stołu, które były początkiem końca systemu komunistycznego.
Oni - do tego zmierza autor
„Budowania Niepodległej” założyli organizację ROAD, później Unię Demokratyczną,
oni wysunęli kandydaturę Tadeusza Mazowieckiego na prezydenta, Bronisława
Geremka na premiera, ale coś im się nie wszystko udaje. Jakoś hadko... -
wyznaje Giełżyński, gdyż na czoło zaczęli się wysuwać politycy drugiego planu,
bo używali frazeologii zabarwionej populizmem, niekiedy potrącali struny
nacjonalizmu. To oni są teraz górą, bo pociągnęły za nimi rzesze świeżo
przebudzonych prawych demokratów. Ale historia jak prąd rzeki, gdy topnieją
lody, przemieszcza się od brzegu do brzegu i tylko na krótkich odcinkach
prostych płynie środkiem. Dopiero po regulacji prąd się stabilizuje, a Wisła
jeszcze długo pozostanie ostatnią dziką rzeką Europy. I tak dalej…
Nie wszystko z tego rozumiem (a
zakładam, że autor oczekiwał zrozumienia, a nie wykucia „najkrótszego kursu” na
pamięć). Pojęcie „inteligenckich radykałów” podoba mi się, sam się za takiego
uważam i Wojciech Giełżyński też jest inteligenckim radykałem, choć głosował na
kandydatów związku Solidarność. Przedstawione uogólnienie procesu „budowania
Niepodległej” nie budzi moich zastrzeżeń; sprowadzenie „budowniczych” do
wspólnego miana „inteligenckich radykałów” jest interesujące. Czerwone światło
zapala się jednak, gdy W.G. unosi się w powietrze po drugiej wojnie światowej i
ląduje na ziemi dopiero w latach 70. Co to znaczy, że oni, inteligenccy
radykałowie, pierwsi otrząsnęli się z komunizmu? Kim więc byli ci budowniczowie
Niepodległej, których komunizm po zakończeniu wojny otrząsał ze złudzeń, że
wysiłki Ligi Polskiej, Głosu, PPS Piłsudskiego, tych, którzy urządzili
odrodzoną Polskę i z honorem przeprowadzili ją przez tragedię drugiej wojny -
że poświęcenia, ofiary, praca nie poszły na marne? Wszyscy inteligenccy
radykałowie, spadkobiercy najlepszych, niepodległościowych, demokratycznych
tradycji przystąpili do rywalizacji o Order Budowniczego Polski Ludowej? Nikt
nie stanął z boku, nikogo w cień nie zepchnięto, żaden inteligencki radykał nie
zginął w ubeckich kazamatach? Z zakłopotaniem odnoszę się do tonacji swoich
pytań, ale czy na niejasne wywody jest inny sposób niż proste pytania?
Jest prawdą, że KOR stworzyli
inteligenccy radykałowie, a nie otyli sierżanci z komisariatów Milicji
Obywatelskiej, ale czy przenikliwy zwykle Giełżyński nie upraszcza historii
ponad inteligencką miarę, twierdząc, że działacze KOR i nikt inny stworzyli
program i etos Solidarności? Czy „w temacie etosu” Solidarność nie uczepiła się
sutanny (że użyję zwrotu W.G.) np. księdza profesora Tischnera? Czy wreszcie
solidarnościową konspirację uprawiali tylko późniejsi członkowie Unii
Demokratycznej; czy mówiąc o początku końca systemu komunistycznego wskazanie
na układy „okrągłego stołu” jest najtrafniejsze? Jeśli tak, to za święto
państwowe III Rzeczypospolitej należałoby przyjąć datę zamówienia przez gen.
Kiszczaka historycznego mebla u stolarza. Jaki kierunkowskaz miałby wtedy
włączyć polemista Wojciecha Giełżyńskiego? Lewy, ale po to, żeby zasygnalizować
wyprzedzanie.
Nie można, naprawdę nie można przekonująco dowieść, że spadkobiercami inteligenckich radykałów, ich stylu
politycznego, który dominował w Polsce sto lat, są wyłącznie przedstawiciele
obecnej Unii Demokratycznej. Giełżyński, gdy pisze o prymusach, którzy zawsze
są wyrzutem sumienia dla mniej ambitnych, prowokuje mnie do wyznania, że ucząc
się z tych samych podręczników, nie byłem uczniem najlepszym z najlepszych, bo też nie
najbardziej ze wszystkich ambitnym. Pamiętam jednak z tych kursów historii najnowszej, że
protoplastami kierownictwa PZPR byli w jednej linii tacy działacze
jak Kościuszko, Lelewel, Mickiewicz, Traugutt, Róża Luksemburg, Dzierżyński i
gen. Walter oraz pisarze, jak Mikołaj Rej (niedola chłopów), Maria Konopnicka
(dola biedoty) i Julian Marchlewski. Tak nas, dzieci PRL-u uczono, aż oświeciła
nas łaska i zaczęliśmy włączać kierunkowskazy. Wtedy się okazało, że wciska nam
się kit.
Wcale takiej intencji nie
przypisuję red. Giełżyńskiemu, przecież da się dostrzec, że naprawdę mu
„hadko”, że czegoś mu żal, że jego uczucie „końca epoki” jest prawdziwe. Ale
czy nie wynika to wszystko z mylnych wniosków? Na pewno! Po pierwsze,
inteligenccy radykałowie nie przegrali, mowa pogrzebowa jest przedwczesna, choć
ich tradycyjny styl trzeba jeśli nie wskrzeszać, to reanimować. Wojciech Giełżyński przysłużył się temu np.
książką, do której się odwołuje, ale wiele trudu jeszcze przed nami. Po drugie;
jeśli jakimś inteligentnym politykom nie powodzi się dialog z szerokim
elektoratem, to nie można tego uogólnić rozpoznaniem ciężkiego
błędu u wszystkich inteligenckich radykałów, którzy nie dostrzegli, że masy ich nie kochają. Po trzecie: odłam inteligenckich
radykałów, wywodzących się z nowszej tradycji - marksizmu i potem jego rewizji - wcale nie
przegrał: prymusi i najambitniejsi nie zniechęcają się jedną czy drugą porażką.
Po czwarte: Wojciech Giełżyński nie jest człowiekiem lewicy. Lewicowy
dziennikarz nie napisałby nigdy, że początkiem końca systemu były układy
„okrągłego stołu”. Stałby stanowczo na stanowisku, że koniec zapoczątkowały
załogi robotnicze wsparte przez inteligenckich radykałów. Dlatego kierunkowskaz
redakcyjny zadziałał jak jakiś „lewy”. Dlatego w tytule użyłem słowa „migacz” -
niby to samo, a bardziej adekwatnie.
Jestem inteligenckim radykałem.
Wynika to z tego, że piszę nie tak, jak życzy sobie inteligencka większość,
choć wiem co za to grozi. Grozi, bo pewien styl, dominujący tu krócej niż sto
lat, nie chce dać się pogrzebać. Mimo to rzucam powyższe na redakcyjną wagę.
PS. Ważne uzupełnienie: nie
wszyscy członkowie, współpracownicy dawnego KOR przystąpili do organizacji
ROAD, a później Unii Demokratycznej. W tej partii zresztą też jest sporo „bojowników
czwartej brygady”, których W.G. przeciwstawia inteligenckim radykałom.
1991
______________________________
*W. Giełżyński należał do PZPR od 1960 do 1981. W okresie "Solidarności" odszedł z tygodnika "Polityka", w stanie wojennym pisał i redagował w drugim obiegu. Jak podaje Wikipedia, przyznał się do siedmiu lat współpracy z SB, zakończonej w 1964. W "Tygodniku Solidarność" pracował w latach 1989-1992. Był członkiem Rady Programowej Unii Pracy. 1991
______________________________
*
Zdjęcie u góry: późniejsze, niż felieton - r. 1998, podczas spaceru z jamnikiem Fredkiem w niedzielę wyborczą. Mimo bazgrołów na banerze (nie ja!) władza w Sejmiku Wielkopolskim przypadła koalicji SLD-PSL.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz