Moja teczka
„Moja
teczka” - pod takim, zbliżonym i innymi tytułami ukażą się niedługo
wysokonakładowe książki osobliwych bohaterów, ludzi nietuzinkowych, byłych
współpracowników, konfidentów, agentów Służby Bezpieczeństwa. Będzie o
przypadkowym werbunku, szantażu, wyborze mniejszego zła, tarciach wewnętrznych
i ocaleniu substancji podstawowej w brzuchu wieloryba. O wprowadzeniu w błąd
pracodawcy. O unikaniu zemsty osobistej. A przede wszystkim o ocalaniu godności
własnej mimo wszystko. Zwierzenia podszyte będą pychą - nikt prócz mnie nie sięgnął
dna, więc nikomu sądzić. Co więcej: bohaterowie epoki - zawodowi donosiciele
ukażą nam na rozlicznych przykładach i donosach małość i marność tych
wszystkich, którzy konfidentami nie byli, bo nie mieli okazji. A także
hipokryzję takich, których do donosicielstwa nie nakłoniono.
Nie mam nic
przeciw wszelkiej racjonalizacji, gdy ma kogoś uratować przed
samounicestwieniem. Był opisany w prasie polskiej kuriozalny przypadek
opozycyjnego małżeństwa w dawnym DDR. Gdy jemu udostępniono, na mocy prawnej
regulacji, własną teczkę - okazało się, że głównym informatorem STASI była
przez kilkanaście lat żona. Wydawało się, że powinien się powiesić. Ależ nie,
da się z tym żyć. Ona - konfidentka opublikowała wyjaśnienie, że dzięki jej
postawie realizowało się mniejsze zło. Gdyby donosił ktoś inny z otoczenia,
skutki dla męża byłyby bardziej dolegliwe. Skończyło się na rozwodzie. „Miłość
nad upadkiem” - to byłby dobry tytuł książki. Ale w Niemczech te dzieła nie
powstaną, inna wyobraźnia, nie ten polot.
W roku
1977, w ówczesnej prasie nieoficjalnej (czyli „podziemnej”) przytoczyłem kilka
przykładów przygód z cenzurą. Pisałem m.in. o pewnym cenzorze, miłośniku
teatru, kina i dobrej rosyjskiej prozy, który w tekście scenariusza teatralnego,
w zdaniu z powieści Alberta Camus: A kiedy opuścimy wreszcie to deszczowe
miasto skreślił („zakwestionował” - tak się mówiło urzędowo) słowo
„deszczowe”. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, dlaczego cenzorski ołówek czepił się
tego akurat słowa w tym akurat zdaniu. Może, przymuszony, dokonał dramatycznego
wyboru mniejszego zła? Poświęcił deszcz, ocalił miasto? Ktoś przecież cenzorem
musiał być, ktoś o silnym charakterze musiał to wziąć na siebie. Co by było,
gdyby na jego stanowisku pracował jakiś zakompleksiony troglodyta, niechętny
literaturze, nienawidzący teatru? Cenzor ów skreślał wiele innych rzeczy, np.
teksty zaczerpnięte z gazet codziennych, które „w określonych kontekstach
wywoływały określone skojarzenia”, ale prócz tego publikował w cenzurowanej
prasie recenzje z Trifonowa, chwalił młode kino rosyjskie za elementy niepokoju
moralnego. Aż mistrz zwięzłości Ryszard Krynicki (bibliofil szczególnie
wrażliwy na tzw. mole książkowe - w sposób niewidoczny niszczące zbiory)
napisał krótki wiersz „Cicho, sza”, który (z pamięci) przytaczam w całości: Cicho, sza, korniku, cenzor pisze o wolności
słowa. W owym roku 1977, pisząc o ubekach, także kapusiach z tytułami
profesorskimi ("zgodnie z obowiązującym
wówczas prawem, musieli to robić" - wyjaśnił p. Majewski w „Gazecie
Wyborczej”) i cenzorach przepowiedziałem niechcący, że gdy nastanie wolność
słowa, cenzorzy będą pisali wspomnienia. Wymieniłem nawet domniemane tytuły: "Mój ołówek”, „Co skreśliłem” itd. I oto w kilkanaście lat później, gdy nastała
wolność, poznański tygodnik „Wprost” opublikował w odcinkach fragmenty
dziennika tegoż cenzora, których treścią była odpowiedź na postawione sobie
pytanie: co ocaliłem? Urząd cenzury został zlikwidowany i ten pan stracił jedną
z dwóch posad, więc już nie skreśla, a tylko, zatrudniony w tygodniku „Wprost”,
pisze o wolności słowa. Nazywa się... Cicho, sza! Ja nie jestem od podawania
nazwisk.
Wspomnienia
skreślanych, zwalnianych represyjnie z pracy, więzionych i bitych, na ogół
monotonne i nudne - już „nie idą”. Będzie więc zalew książek konfidentów. Być
może w oficynie BGW schodzą już z maszyn, na razie bez nazwiska autora.
Jest
piękne, upalne przedpołudnie, 4 czerwca 1992. Program I Polskiego Radia
powiadamia mnie, że minister spraw wewnętrznych, zobowiązany uchwałą sejmową,
właśnie dowiózł do parlamentu „teczki”. Otrzymali je - jak informuje
sprawozdawca - przewodniczący klubów poselskich. Poseł Król z KPN - jak inni
indagowani przez reportera chyba nieco zszokowany - napomyka, że „listy są
niekompletne”. Nie wiem, co on wie i co ma na myśli. Komplet, rzecz jasna, jest
ważny. Ale najważniejsze są zasady. Bo jeśli wszystko można i jeśli wszystko
zawsze można zracjonalizować - to, moim zdaniem, w takim świecie nie ma po co
żyć.
Kończę
felieton i udaję się na Wiejską. Sejm, mam nadzieję, zajmie się także budżetem
państwa. „Budżet i Prawda” - te słowa powinny się znaleźć na frontonach gmachów
państwowych pod dotychczasowymi „Honor i Ojczyzna”.
12.06.1992

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz