niedziela, 23 lutego 2020






       Moja teczka

     „Moja teczka” - pod takim, zbliżonym i innymi tytułami ukażą się niedługo wysokonakładowe książki osobliwych bohaterów, ludzi nietuzinkowych, byłych współpracowników, konfidentów, agentów Służby Bezpieczeństwa. Będzie o przypadkowym werbunku, szantażu, wyborze mniejszego zła, tarciach wewnętrznych i ocaleniu substancji podstawowej w brzuchu wieloryba. O wprowadzeniu w błąd pracodawcy. O unikaniu zemsty osobistej. A przede wszystkim o ocalaniu godności własnej mimo wszystko. Zwierzenia podszyte będą pychą - nikt prócz mnie nie sięgnął dna, więc nikomu sądzić. Co więcej: bohaterowie epoki - zawodowi donosiciele ukażą nam na rozlicznych przykładach i donosach małość i marność tych wszystkich, którzy konfidentami nie byli, bo nie mieli okazji. A także hipokryzję takich, których do donosicielstwa nie nakłoniono.
     Nie mam nic przeciw wszelkiej racjonalizacji, gdy ma kogoś uratować przed samounicestwieniem. Był opisany w prasie polskiej kuriozalny przypadek opozycyjnego małżeństwa w dawnym DDR. Gdy jemu udostępniono, na mocy prawnej regulacji, własną teczkę - okazało się, że głównym informatorem STASI była przez kilkanaście lat żona. Wydawało się, że powinien się powiesić. Ależ nie, da się z tym żyć. Ona - konfidentka opublikowała wyjaśnienie, że dzięki jej postawie realizowało się mniejsze zło. Gdyby donosił ktoś inny z otoczenia, skutki dla męża byłyby bardziej dolegliwe. Skończyło się na rozwodzie. „Miłość nad upadkiem” - to byłby dobry tytuł książki. Ale w Niemczech te dzieła nie powstaną, inna wyobraźnia, nie ten polot.
     W roku 1977, w ówczesnej prasie nieoficjalnej (czyli „podziemnej”) przytoczyłem kilka przykładów przygód z cenzurą. Pisałem m.in. o pewnym cenzorze, miłośniku teatru, kina i dobrej rosyjskiej prozy, który w tekście scenariusza teatralnego, w zdaniu z powieści Alberta Camus: A kiedy opuścimy wreszcie to deszczowe miasto skreślił („zakwestionował” - tak się mówiło urzędowo) słowo „deszczowe”. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, dlaczego cenzorski ołówek czepił się tego akurat słowa w tym akurat zdaniu. Może, przymuszony, dokonał dramatycznego wyboru mniejszego zła? Poświęcił deszcz, ocalił miasto? Ktoś przecież cenzorem musiał być, ktoś o silnym charakterze musiał to wziąć na siebie. Co by było, gdyby na jego stanowisku pracował jakiś zakompleksiony troglodyta, niechętny literaturze, nienawidzący teatru? Cenzor ów skreślał wiele innych rzeczy, np. teksty zaczerpnięte z gazet codziennych, które „w określonych kontekstach wywoływały określone skojarzenia”, ale prócz tego publikował w cenzurowanej prasie recenzje z Trifonowa, chwalił młode kino rosyjskie za elementy niepokoju moralnego. Aż mistrz zwięzłości Ryszard Krynicki (bibliofil szczególnie wrażliwy na tzw. mole książkowe - w sposób niewidoczny niszczące zbiory) napisał krótki wiersz „Cicho, sza”, który (z pamięci) przytaczam w całości: Cicho, sza, korniku, cenzor pisze o wolności słowa. W owym roku 1977, pisząc o ubekach, także kapusiach z tytułami profesorskimi ("zgodnie z obowiązującym wówczas prawem, musieli to robić" - wyjaśnił p. Majewski w „Gazecie Wyborczej”) i cenzorach przepowiedziałem niechcący, że gdy nastanie wolność słowa, cenzorzy będą pisali wspomnienia. Wymieniłem nawet domniemane tytuły: "Mój ołówek”, „Co skreśliłem” itd. I oto w kilkanaście lat później, gdy nastała wolność, poznański tygodnik „Wprost” opublikował w odcinkach fragmenty dziennika tegoż cenzora, których treścią była odpowiedź na postawione sobie pytanie: co ocaliłem? Urząd cenzury został zlikwidowany i ten pan stracił jedną z dwóch posad, więc już nie skreśla, a tylko, zatrudniony w tygodniku „Wprost”, pisze o wolności słowa. Nazywa się... Cicho, sza! Ja nie jestem od podawania nazwisk.
     Wspomnienia skreślanych, zwalnianych represyjnie z pracy, więzionych i bitych, na ogół monotonne i nudne - już „nie idą”. Będzie więc zalew książek konfidentów. Być może w oficynie BGW schodzą już z maszyn, na razie bez nazwiska autora.
     Jest piękne, upalne przedpołudnie, 4 czerwca 1992. Program I Polskiego Radia powiadamia mnie, że minister spraw wewnętrznych, zobowiązany uchwałą sejmową, właśnie dowiózł do parlamentu „teczki”. Otrzymali je - jak informuje sprawozdawca - przewodniczący klubów poselskich. Poseł Król z KPN - jak inni indagowani przez reportera chyba nieco zszokowany - napomyka, że „listy są niekompletne”. Nie wiem, co on wie i co ma na myśli. Komplet, rzecz jasna, jest ważny. Ale najważniejsze są zasady. Bo jeśli wszystko można i jeśli wszystko zawsze można zracjonalizować - to, moim zdaniem, w takim świecie nie ma po co żyć.
     Kończę felieton i udaję się na Wiejską. Sejm, mam nadzieję, zajmie się także budżetem państwa. „Budżet i Prawda” - te słowa powinny się znaleźć na frontonach gmachów państwowych pod dotychczasowymi „Honor i Ojczyzna”.

                                                                                                                 12.06.1992







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz