Nic się nie stało
Mianowanie Zbigniewa Romaszewskiego na prezesa Radiokomitetu to
przełom w historii instytucji. Wprawdzie akt nominacji podpisał premier, ale
nawet gdyby decyzję podjęło np. Biuro
Bezpieczeństwa Narodowego, nie zmieniłoby to szokującego faktu: Romaszewski
jest niczyim człowiekiem. Po prostu. Co najwyżej jest człowiekiem własnej żony.
Nie wiem, jak my wszyscy będziemy z tym żyć. Jak rozmawiać z człowiekiem, który
jest niczyim człowiekiem? Czy w ogóle można z takim człowiekiem rozmawiać o
naszych ludziach?
Na razie prasa nabrała wody w usta. Trwoga, wyczekiwanie. Nowy
prezes zapowiedział odcięcie tzw. rządówki, czyli czterocyfrowego telefonu w
dyrekcji dzienników. Decyzja spóźniona o kilka kadencji. Rola „rządówki” dawno
zmalała, a podłączeni do czterocyfrowej sieci instytucji państwowych są także
dyrektorzy programów i inni, w tym oczywiście prezesi. Ale akt ma wagę
symboliczną.
Koła opiniotwórcze przyzwyczaiły się do wyrażania niepokoju w
związku z Radiokomitetem. Zwykle pisało się o zagrożeniu niezależności
dziennikarskiej, niepokojących próbach podporządkowania telewizji itd., zaś w
istocie treść oświadczeń sprowadzała się do protestu przeciw wycinaniu
„naszych” i osadzaniu „waszych”. Nie da sobie w kaszę dmuchać - mówią na mieście
o nowym prezesie. Zgoda, ale jeśli nikomu się nie uda? Jeśli nie będzie forował
ani naszych, ani waszych, lecz... swoich? Ha! Tu pułapka. Ani rządowa, ani
belwederska, ani sejmowa, ot - telewizja senatorska. Głowa pęka! Co też myślą
teraz w „Gazecie Wyborczej”, jaką strategię obmyślają panie Bikont i Kublik, co
szykuje Urban, czy zabierze głos Wyszkowski? Czy będą interpelować pos.pos.
Kuratowska, Labuda? Czy ocknie się Władek Frasyniuk i oznajmi publicznie, że
Bronisław Geremek byłby prezesem nieporównanie lepszym, gdyż zna języki
zachodnie, a Romaszewski tylko po rosyjsku mówi?
Wstrzymajmy się. Będziemy sądzić po owocach. Lecz kiedy? Świat
polityczny, mimo objaśnień, tłumaczeń i perswazji nie chce zrozumieć struktury
molocha - telewizji. Nie chce przyjąć do wiadomości, że na pokonanie drogi od
gabinetu prezesa do wydania dziennika potrzeba kilku tygodni. Romaszewski
zaczął pracować w poniedziałek, a już we wtorek słyszałem opinie politycznych
badaczy dzienników: „Ho, ho, widać rękę Romaszewskiego!” (to jego zwolennicy)
albo: „Oj, widać łapę Romaszewskiego” (przeciwnicy). Wszystko, co jednych
zrazi, drugich zadowoli, nawet „Dynastia” od razu pójdzie na konto nowego
prezesa. Ważne jest saldo. A na saldo trzeba czasu.
Od razu jednak pojawi się (na pewno) nowa kategoria pracowników
telewizji: „niczyich ludzi”. Jakbym słyszał: „Panie prezesie, Kowalski jest
człowiekiem Belwederu, Krawiecki kombinuje z prawicą, cały dział Pralkowskiej
to Unia, Rolniczak weryfikował w stanie wojennym, Handelsmann pije z Urbanem,
stara Szewczykowa przyszła tu już w Pierwszą Dywizją, a ja, tak jak i pan
prezes byłem i jestem niczyim człowiekiem i za to brałem w tyłek. Mój
zamierzony program będzie kosztował tylko dwa miliardy. Co pan na to, zwłaszcza
że moja kierowniczka, Szklarska ma bliskie kontakty z Pichlakiem?” Tą drogą
pójdzie na pewno pewna osoba zwolniona przez dyrektora TAI. W jej obronie
wystąpił do dyrektora najpierw poseł z ZChN, bowiem zwolniono ją za
chrześcijaństwo. Później dzwonił poseł z PSL, gdyż krzywda dotknęła
dziennikarkę za ludowość. Obaj posłowie nie wiedzieli jednak, że pani nie
dowierzała w siłę przebicia jednego i drugiego - i na wszelki wypadek przedarła
się przez ochronę do ministra Drzycimskiego z listem informującym o represji za
postawę proprezydencką.
Na najlepsze intencje rzeczywistość zastawia pułapki. Rok temu
zdarzył się taki wypadek, że samolot z prezydentem na pokładzie wrócił z USA
dwie godziny wcześniej - zdarza się to rzadko przy szczególnie pomyślnym
wietrze. Pan Prezydent w dwóch słowach wyraził zdziwienie pustką na lotnisku, w
jego imieniu minister Drzycimski przekazał prezesowi Radiokomitetu zdumienie,
prezes wiceprezesowi poważne zaniepokojenie, a wiceprezes, kolega Marek
Markiewicz zwracając się do mnie, dał wyraz zszokowaniu zaistniałym faktem.
Wreszcie, pod wieczór zaproponował mi, aby wyjąć z archiwum materiał z
poprzedniej wizyty, ukazujący Lecha Wałęsę na stopniach do samolotu i w ten
sposób złagodzić przykre jego wrażenie. Byłem pewny, że to żart, więc
zapytałem: A jak w archiwum nie będzie schodzącego Lecha, to dać wchodzącego? -
Daj stop-klatkę - odrzekł mój zwierzchnik. Pomyślałem sobie - sam pójdę w worze
pokutnym pod Belweder; schodów z prezydentem nie pokazano, a Wojciech
Reszczyński rozładował sprawę żartem, że prezydent przyspieszył.
Innym razem premier Bielecki wizytował na wsi i przechadzając
się, cały czas trzymał rękę w kieszeni, co też na ekranie było widać. Rzecznik
rządu zwrócił mi potem uwagę, że premier nie powinien trzymać ręki w kieszeni.
Gwoli sprawiedliwości powinienem dodać, że minister Zarębski zrobił to
taktownie i nienatarczywie. Najpoważniejsze jednak doświadczenie (które już
opowiedziałem nowemu prezesowi) notuje się z czasów wojny w Zatoce. Gdy
wybuchła, był weekend. Głowy państw wydały oświadczenia. Redaktor Dziemidowicz,
kierujący wówczas redakcją zagraniczną, niezwłocznie zwrócił się do mnie z
pytaniem, czy dysponujemy już oświadczeniem polskiego autorytetu państwowego.
Dzwonimy - Belweder milczy, rząd milczy - wszyscy w Gdańsku! Telefony prywatne
w Gdańsku milczą! Zadałem sobie głośno pytanie: Jest wojna, mamy sobotnie
popołudnie. Kto w tej chwili kieruje państwem? - Teraz pan, panie dyrektorze -
usłyszałem rezolutną odpowiedź. Rzecz jasna, nie wydaliśmy oświadczenia w
imieniu Dyrekcji Programów Informacyjnych TVP - wyręczył nas w ostatniej chwili
minister Skubiszewski. Ta ostatnia historia kazałaby przemyśleć kwestię
„rządówki” jeszcze raz - moim zdaniem telefon ten, zainstalowany w
kierownictwie dzienników powinien działać w jedną stronę. Na wszelki wypadek.
Tak więc czekajmy na zmiany, ale cierpliwie. Kierownictwo
Radiokomitetu* jest w rękach ludzi poważnych (likwidator też jest senatorem),
którymi nikt z zewnątrz chyba nie będzie pomiatał, a starzy, „niczyi ludzie” -
miejmy nadzieję! - nie wpuszczą ich w wewnętrzne kanały. Bo po senatorach - to
już tylko arcybiskupi.
1992
_______________________________
* ówczesna pełna nazwa: "Komitet d/s Radia i Telewizji - państwowa jednostka organizacyjna w stanie likwidacji".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz