Dymisja przyjechała do mieszkania Romaszewskiego po 22.00 i nie została wpuszczona do domu. Zofia Romaszewska przypomniała adres pracy prezesa Radiokomitetu i poradziła dymisji, aby tam pojechała rano. Chyba - zaznaczyła - że dymisja ma nakaz aresztowania. Rano Zbigniew Romaszewski udał się do URM i został przyjęty przez pana Pawlaka, premiera rządu Rzeczypospolitej. Z właściwą sobie ludową prostolinijnością pan Pawlak wyznał, że bardzo mu przykro, ale prezydent kazał. Akt dymisji adresowany był lakonicznie: Pan Romaszewski. Bez tytułów (np. senator, doktor). Ot, prostota. Tego nam trzeba.
“To było jak zły sen” - napisał Michnik o historycznej nocy sejmowej i okresie ją poprzedzającym. Tej nocy śniło się, że Szeremietiew wyprowadza wojsko, a Macierewicz Jednostki Nadwiślańskie. Nazajutrz komentowali to dziennikarze i autorytety, nie posiadając się z oburzenia. Okazało się, że bujda. Następnego dnia generałowie autorytatywnie wyjaśnili, że wojska spały, żadnych niecodziennych rozkazów nie było. Ale udało się, Sejm - spłoszony „Danymi o zasobach archiwalnych MSW” - sterroryzowano plotkami o zamachu stanu. Strwożona większość sejmowa - w obronie własnej - dokonała zamachu demokratycznego. W ciszy, bez oklasków. „Gazeta Wyborcza” jeszcze nie dała za wygraną i doniosła ustami mec. Jacka Taylora (co się z nim stało?), że przez 30 godzin Macierewicz niszczył dokumenty resortowe. Okazało się, że bujda. Nazajutrz zaprzeczył temu nowy kierownik resortu, Milczanowski. Ale udało się.
Zły sen minął, trzeźwy Michnik ogłosił zwycięstwo, ale i wyraził obawy: ci odsunięci od władzy będą teraz jątrzyć. (Wniosek nasuwa się tylko jeden: trzeba im absolutnie zamknąć usta. Dosyć już tych niedokończonych rewolucji. Jak już, to na całość). Potem tradycyjnie Michnik napisał o moralności. Od dwóch lat, gdy czytam te Michnikowe „atoli”, „wszelako”, „tedy” dostaję nudności, jak mi się to kiedyś zdarzało, gdy musiałem słuchać półinteligentnych, „niejako”, „notabene”, „nieprawdaż”, funkcjonariuszy. Pokaż mi swój język, powiem ci, kim jesteś. Co ten człowiek ze sobą zrobił!
Ale nie śniło się przecież nikomu, sam słyszałem słowa skierowane do ław sejmowych zajętych przez Unię Demokratyczną: „Popełniacie wielki błąd polityczny i historia wam tego błędu nie zapomni”. Czy jednak historia zapamięta tylko jako błąd to, że wcześniej Unia Demokratyczna przepchnęła, wbrew oporowi środowiska Olszewskiego, PC, ZChN i wówczas samego prezydenta, ordynację, której skutki właśnie odczuwamy? Czy dla historii będzie tylko błędem to, że Unia Demokratyczna zrobiła wszystko, aby ostatnie wybory opóźnić i stworzyć w ten sposób większą szansę dla partii postkomunistycznych? Teraz Michnik pisze, że ordynacja jest niedobra. Nie, oni nie przyznają się nigdy do żadnych błędów i nigdy za nie nie będą odpowiedzialni. Żeby zamulić ludziom w głowach, w sprawie niedobrej ordynacji niedługo będą miotali oskarżenia na prawo i lewo. No, na lewo już chyba nie.
„Polak z podkulonym ogonem” - pod takim tytułem prof. Janusz Grzelak, psycholog społeczny, udzielił wywiadu pismu „Wprost”: Partie opanowane i rozważne jak Unia Demokratyczna, której jestem członkiem, nie dają wystarczająco spójnego obrazu. Chodzi mniej więcej o to, że istnieje znak równania między niespójnością obrazu (stanu rzeczy i przyszłości) a rozwagą i demokracją; spójność obrazu natomiast równa się demagogii i totalitaryzmowi. Pragnąc pokonać to tragiczne, wewnętrzne rozdarcie, Unia Demokratyczna odwołała Olszewskiego, a jej lewy, zdrowy trzon zamianował Pawlaka. Z dwóch określeń prof. Grzelaka tylko „partia opanowana” pasuje do mojego obrazu UD. To, co profesor nazywa „rozwagą”, a ja nazwałbym raczej napuszoną godnością, to mentalność wiernych czytelników i wyznawców „Polityki” z lat 70. Wówczas ich siła spokoju została zburzona dopiero latem i jesienią 80 roku. Dla dzisiejszej klienteli UD, wtedy - w latach 70. - KOR był grupą nieodpowiedzialnych szaleńców; teraz dawni korowcy (z wyjątkiem tych, którzy stanęli obok zdrowego trzonu, jak Macierewicz, Naimski, Romaszewski) są ich idolami i wyroczniami, głównie za sprawą ogłaszanej wciąż abolicji dla gnuśności i zaniechania. Szaleńcy znów są poza, ale ich obecność jest niezbędna dla dobrego samopoczucia rozważnej większości. Powtarzam: ci sami ludzie (i, niestety, ich wychowankowie), którzy pukali się w czoło, gdy zbierało się pieniądze na bitych robotników Radomia i Ursusa (1976) - ci sami ludzie opowiadają teraz z lubością najnowszy warszawski dowcip: Jaka jest różnica między przejechanym kotem a przejechanym Macierewiczem? Kota żal. Koniec żartu.
19.06.1992

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz