FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
Chciałbym ujrzeć miasto Paryż...*
Być w Paryżu po raz pierwszy, ale przez półtora dnia - to masakra psychiki. Lista obiektów historycznych, których nie obejrzałem zajęłaby przeznaczone na felieton trzy strony maszynopisu. W skrócie: z daleka widziałem wieżę Eiffela, Łuk Triumfalny; z bliska katedrę Notre Dame, pomnik Adama Mickiewicza, Instytut Kultury Polskiej, jego dyrektora Bogusława Sonika wraz z żoną, Jana Lityńskiego, Waldemara Kuczyńskiego, red. Macieja Morawskiego z Wolnej Europy, poetę Jacka Bierezina i innych rodaków, znanych mi i nieznanych. Nie widziałem, niestety, pana Jerzego Giedroycia.
Nie miałem szczęścia do tego Paryża. Kiedy po latach odmowy, w roku 1989 sojusz lewicy, pardon, władza ludowa dała mi wreszcie paszport, natrafiłem na barierę francuskiej biurokracji wizowej. We francuskim konsulacie urzędowała pewna starsza dama, która broniąc interesów swojego narodu, traktowała wszystkich polskich wnioskodawców egalitairement jak przybłędów. Na nic zdało się zaproszenie z porządnej francuskiej instytucji, zaświadczenie naszego Związku Pisarzy, interwencje (po znajomości) na szczeblu ambasady. Termin upłynął, przepadło stypendium, czyli niewielkie francuskie pieniądze na krótki, ale wielki pobyt w Paryżu. Później zaproszenia wystawiał mi szef paryskiej firmy „Kontakt”, Mirosław Chojecki, ale nie było pieniędzy, ani czasu. Wreszcie, na dwa miesiące przed ostatnimi wyborami otrzymałem zaproszenie do Instytutu Polskiego. Jego nowy dyrektor, Bogusław Sonik, zaprosił także posła Jana Lityńskiego. Spotkanie na temat „Polska przed wyborami” miało się odbyć właśnie kilkanaście dni przed dniem głosowania. Jana Lityńskiego znam 20 lat i trochę; przyjaźń nasza uległa nieznacznej redukcji jeszcze przed „wojną na górze” - w czasie „wojny na dole”, o której historycy na dobrą sprawę jeszcze nie pisali.
Wspólny występ w Paryżu zapowiadał się jednak bardzo ciekawie także z tej przyczyny, że jakiś czas przedtem, po mowie posła Lityńskiego w sejmie (powiadomił Wysoką Izbę o mojej niekompetencji, witając z ufnością zmianę na stanowisku szefa Dyrekcji Programów Informacyjnych TVP**) obiecałem sobie i nie tylko, że przy najbliższym spotkaniu go nabiję. W ostatniej chwili, gdy bilet miałem w ręce, Ministerstwo Spraw Zagranicznych imprezę odwołało, zapraszając na później. Na jaki temat? - "Polska po wyborach" - odpowiedziała pani z ministerstwa. Ostatecznie spotkanie odbyło się pod tytułem „Polska w dziesięć lat po stanie wojennym”.
Kol. Lityński zapowiedział spóźnienie; dotarł z lotniska w trakcie spotkania, dzięki temu nabrało ono polemicznego wigoru, gdy zaledwie usiadłszy oznajmił, jeszcze zdyszany nieco, że nie w pełni się ze mną zgadza. Och, nie! Nie było żadnej bijatyki, bo po pierwsze - to jednak Paryż; po drugie - w polityce od zapowiedzi do realizacji droga daleka i pokrętna. Najmniej zgadzaliśmy się co do oceny niedawnej przeszłości, bardziej zbieżne były nasze rozpoznania sytuacji obecnej (np. to, że państwo już prawie nie działa, choć tego nie widać na ulicach), a już obawy, ale i nadzieje na przyszłość były niemal jednakowe.
Kol. Lityński zapowiedział spóźnienie; dotarł z lotniska w trakcie spotkania, dzięki temu nabrało ono polemicznego wigoru, gdy zaledwie usiadłszy oznajmił, jeszcze zdyszany nieco, że nie w pełni się ze mną zgadza. Och, nie! Nie było żadnej bijatyki, bo po pierwsze - to jednak Paryż; po drugie - w polityce od zapowiedzi do realizacji droga daleka i pokrętna. Najmniej zgadzaliśmy się co do oceny niedawnej przeszłości, bardziej zbieżne były nasze rozpoznania sytuacji obecnej (np. to, że państwo już prawie nie działa, choć tego nie widać na ulicach), a już obawy, ale i nadzieje na przyszłość były niemal jednakowe.
Tak więc mogłem z przekonaniem stwierdzić na końcu paryskiej debaty, że Jan Lityński jest politykiem, z którym dialog jest możliwy (jeśli, oczywiście, jest konieczny). Wszystkiemu przysłuchiwał się milcząco, z pierwszego rzędu, Waldemar Kuczyński, czołowa postać rządu Tadeusza Mazowieckiego, który wieloma uwagami podzielił się później (z udziałem przedniego, francuskiego wina). Słuchałem uważnie. W końcu dobitnie zwrócił mi uwagę, że hasło „dekomunizacja” to dziś polityczne nadużycie, bo praktycznie Polskę zdekomunizował już tamten rząd. Patrz Janek, on mi nie wierzy! - powiedział w pewnym momencie do Lityńskiego, jakby odczytał z mojej twarzy brak stosunku do tak sformułowanej, historycznej tezy.
Takie to politykierstwo odbywa się w Paryżu, ale nie tylko. Polska publiczność za granicą jest, jeśli tak można się wyrazić, wygodna dla gościa. Jest bowiem ciekawa, spragniona informacji i opinii, a przy tym nie oczekuje od prelegenta z kraju obietnic. Rodacy za granicą żądają jednak objaśnień, nie podejrzewając być może, że w ostatnim okresie przybysze z kraju, nawet ci zbliżeni do kół dobrze poinformowanych, też odczuwają potrzebę, żeby ktoś powiedział, o co tu właściwie chodzi. Ale kto?!
Cóż jeszcze z tego Paryża? W sposób szczególny zatroskaniu o rodaków w kraju dała wyraz pewna starsza pani, „emigrantka postrewizjonistyczna” - jak sama o sobie powiedziała. W części nieoficjalnej wydarzenia pani ta (skądinąd tłumaczka książek Wałęsy) powiedziała mi z przejęciem, co następuje:
- Wy zniszczycie do reszty całą polską inteligencję, wy chcecie, aby emeryci, renciści i upośledzeni wymarli z głodu, wy doprowadzicie do tego, że nie będzie aptek ani szpitali, wy pozwolicie na zamknięcie szkół!
- Kto „my”, łaskawa pani? - spytałem zaskoczony, tym bardziej że żadna moja wypowiedź podczas spotkania nie mogła sprowokować jej do takich zarzutów.
- Już ja wiem, pan jest ten liberał, z tego centrum chrześcijańsko-narodowego.***
- A któż wobec tego nie ma takich złych zamiarów?
- Lityński na pewno nie. I Geremek, tego jestem pewna. Ja go przecież dobrze znam z tamtych czasów i nie dam nic złego powiedzieć! Kołakowski też nie. Ani Woroszylski. Tak - to są moi ludzie, proszę pana!
Po udzieleniu koniecznych wyjaśnień (np. że i ja nie dam nic złego powiedzieć o prof. Kołakowskim i pisarzu Wiktorze Woroszylskim), pokonaniu uprzedzeń i złożeniu stosownych zapewnień rozstaliśmy się w zgodzie.
Tak też rozstaję się ze Starym Rokiem.
3.01.1992
_____________________________
* "Chciałbym ujrzeć miasto Paryż" - to leitmotiv bardzo popularnej piosenki granej przez lata wczesnego PRL-u. Zastanawiano się, dlaczego toleruje to cenzura, bo kto - w latach 50., 60. - mógł pojechać sobie do Paryża? Nieliczni artyści i pisarze, spośród uczonych na pewno Geremek... Ironiści, którzy chcieli ujrzeć Paryż a nie mogli, mówili, że to koszarowa piosenka żołnierzy Armii Radzieckiej...
** Po mojej dymisji zastąpił mnie wtedy Sławomir Zieliński, redaktor "Teleexpressu". Przedtem, gdy byłem jego zwierzchnikiem, współpracowaliśmy poprawnie. Niemniej zmiana wzbudziła pewną polityczną konsternację w klubie OKP sejmu "kontraktowego" - Zieliński, bezspornie doświadczony dziennikarz, był zasadnie kojarzony z PZPR, gdzie przed "transformacją ustrojową" pełnił nawet funkcję sekretarza POP w TVP. Nie dostrzegłem, by teraz był aktywny politycznie, na stare lata np. pajacując pod sztandarem "Komitetu Obrony Demokracji".
*** Pani tej zlały się w jeden blok trzy, niesłuszne wówczas partie: Kongres Liberalno-Demokratyczny, Porozumienie Centrum i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Jedynie słuszną partią była Unia Demokratyczna.
Nota Anno Domini 2020. W tekście jest zdanie: "Nie było żadnej bijatyki bo (...) to jednak Paryż". Minęło prawie 30 lat, a demokracja francuska, jakkolwiek nie budzi zastrzeżeń formalnych, wciąż ma własną, suwerenną specyfikę.
***
Na zdjęciu u góry Leszek Kołakowski, w Waszyngtonie, 1989.
Na zdjęciu poniżej Wiktor Woroszylski, w Warszawie, kilka lat wcześniej.
** Po mojej dymisji zastąpił mnie wtedy Sławomir Zieliński, redaktor "Teleexpressu". Przedtem, gdy byłem jego zwierzchnikiem, współpracowaliśmy poprawnie. Niemniej zmiana wzbudziła pewną polityczną konsternację w klubie OKP sejmu "kontraktowego" - Zieliński, bezspornie doświadczony dziennikarz, był zasadnie kojarzony z PZPR, gdzie przed "transformacją ustrojową" pełnił nawet funkcję sekretarza POP w TVP. Nie dostrzegłem, by teraz był aktywny politycznie, na stare lata np. pajacując pod sztandarem "Komitetu Obrony Demokracji".
*** Pani tej zlały się w jeden blok trzy, niesłuszne wówczas partie: Kongres Liberalno-Demokratyczny, Porozumienie Centrum i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Jedynie słuszną partią była Unia Demokratyczna.
Nota Anno Domini 2020. W tekście jest zdanie: "Nie było żadnej bijatyki bo (...) to jednak Paryż". Minęło prawie 30 lat, a demokracja francuska, jakkolwiek nie budzi zastrzeżeń formalnych, wciąż ma własną, suwerenną specyfikę.
***
Na zdjęciu u góry Leszek Kołakowski, w Waszyngtonie, 1989.
Na zdjęciu poniżej Wiktor Woroszylski, w Warszawie, kilka lat wcześniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz