piątek, 27 marca 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"


    
    "Adam Michnik nie żyje?"

     Adam Michnik - redaktor naczelny i wydawca "Gazety Wyborczej" - oczywiście żyje i oby nic nie zagrażało jego zdrowiu. Cudzysłowu użyłem dlatego, żeby nikt nie odczytał nagłówka jako wiadomości. Wyobraźmy sobie, że cudzysłowu nie ma i pomyślmy, że na sensacyjnym tytule spoczywa oko kogoś bliskiego osobie rzekomego denata - taki czytelnik może dostać ataku serca od razu, bez zapoznania się z następującym poniżej wyjaśnieniem. Wyobraźmy sobie, że opatruję nagłówek znakiem zapytania, powodując tylko krótkie omdlenie u czytelnika, który darzy Adama Michnika uczuciami, i wyobraźmy sobie dalej, że dowiaduje się on z tekstu o śmierci Michnika, która, zdaniem naszych źródeł własnych, prawdopodobnie nastąpiła.
     Gdybyśmy coś takiego uczynili, pobilibyśmy w cynizmie redaktorów niemieckiego pisma "Bunte". Zamieścili reportaż o, umierającej rzekomo, macosze Romana Polańskiego, którą sławny reżyser i milioner pozostawił bez opieki i pieniędzy na chleb. "Reporterzy" wtargnęli do polskiego mieszkania staruszki pod pozorem pisania książki o Romanie. Ta pożyczyła im kilkadziesiąt zdjęć i opowiedziała o tym, jak to Roman regularnie przysyła paczki i pieniądze, że dzięki niemu zwiedziła z nieżyjącym już dzisiaj ojcem Romana cały świat. W brukowym "Bunte" zamieszczono fotografię "umierającej" z braku środków do życia macochy. Polański wytoczy im proces, ale czy światowa organizacja dziennikarzy z siedzibą w Brukseli nie powinna zasugerować ustawodawcom demokratycznego świata ustanowienia kary dożywotniego więzienia dla tego rodzaju prasowych oprawców?
     Podczas gdy jedni dziennikarze rozważają problemy etyki dziennikarskiej, inni "prasowcy" dopuszczają się przestępstw przeciw zdrowiu i życiu. Ta brzydsza twarz Europy pokazuje się u nas, gdzie - jak stwierdził niedawno Maciej Iłowiecki (mając na myśli chyba pismo "Nie") - sprawdzeni wrogowie wolności słowa używają jej w sposób niekorygowany normami etycznymi. Nasi młodzi dziennikarze (z błogosławieństwem starszych, zorientowanych na "Europę") łapczywie przyswajają nauki "europejskich" - brukowych prasoznawców, speców od manipulacji i psychologii tłumu. Ileż to sposobów na zwrócenie uwagi czytelnika, wywołanie skandalu! Tu nie ma kryteriów prawdy i nieprawdy, tu się liczy ruch w interesie!
     A teraz niech wyobrażą sobie ci, którzy nie czytają "Wyborczej", że na pierwszej stronie zamieszcza ona wielki nagłówek: JANUSZ  LEKSZTOŃ NIE ŻYJE?, a pod nim lapidarnie podaje informację z "własnych źródeł" o rzekomej śmierci znanego bogacza. Wieczorem dzienniki telewizyjne pokazują żyjącego Leksztonia, nazajutrz okazuje się, że nie umarł, lecz aresztowany. Ot, "własne źródło" pomyliło się. Wydawałoby się, że gazeta, która nie uznaje się za tzw. brukowca, nie może ogłaszać czyjejś śmierci na podstawie pogłoski, a jeśli to robi, traci wiarygodność i prestiż. Ależ chodzi o co innego, o "ruch w interesie": "europejscy eksperci" zalecają: jeśli wydawca stwierdza spadkową tendencję sprzedaży gazety, należy zastosować środki pobudzające. Udało się - do zmyślonej informacji musiały odnieść się wszystkie dzienniki publicznej telewizji. "Wyborcza" na ustach wszystkich! Prawda, nieprawda, ale może telewizja kłamie, na wszelki wypadek trzeba znów kupić "Wyborczą", bo może jednak ten Leksztoń nie żyje? W świadomości odbiorcy mediów ma się utrwalić przywiązanie nie do prawdziwości informacji, ale do jej doniosłości. Parafrazując niegdysiejsze motto BBC: wiadomości prawdziwe lub, nie, ale zawsze aktualne.
     Ten karygodny przypadek zachęca też do spekulacji, że nie była to tylko gra z masowym czytelnikiem. Jak się później okazało, Leksztoń zgłosił się do prokuratury tego dnia, w którym "Wyborcza" ogłosiła niejako jego śmierć. Może odebrał to jako sygnał, pogróżkę? Tego nie wiemy, pamiętamy tylko, że swego czasu ta sama gazeta, promując niejakiego Grobelnego z "Bezpiecznej Kasy Oszczędności", z dnia na dzień spowodowała zmianę kursu walut, bynajmniej nie z zyskiem dla budżetu państwa. "Chcieliście wolności, to ją macie" - jakbym słyszał rechot Urbana. Czy wtóruje mu nerwowy dyszkant naczelnego "Gazety"? Wolność słowa kosztuje, ale po przekroczeniu pewnej granicy moralnej i obywatelskiej tolerancji, koszty te powinni ponosić dziennikarze i wydawcy. Za bezpodstawne ogłoszenie czyjejś śmierci proponuję mandat w wysokości 1 mld zł.
     W pierwszych dniach stanu wojennego prasa światowa doniosła o tragicznej śmierci Tadeusza Mazowieckiego. Sławni ludzie, z Miłoszem na czele, opublikowali dramatyczną odezwę do cywilizowanego świata, a w Paryżu i Nowym Jorku odbyły się żałobne demonstracje. Krótko po tym rzecznik stanu wojennego Urban wyszydził sensacyjną wiadomość "wyssaną z palca". Renomowane gazety i telewizje na świecie podały ją jednak w dobrej wierze; w Polsce trwały aresztowania i już ginęli ludzie. Informacja o śmierci Mazowieckiego została spreparowana i "wtłoczona" do zachodnich agencji z premedytacją, przez skuteczne ośrodki agentury. Zabieg ten miał służyć uniewiarygodnieniu wszelkich innych i późniejszych doniesień z Polski. Ostatnim, który się dowiedział o swojej rzekomej śmierci, był pan Tadeusz, z którym prowadziliśmy żywe rozmowy na spacerniaku, gdy nasi przyjaciele za Zachodzie pokryli się żałobą. Trudno jednak bez wahania powiedzieć, że "wszystko skończyło się dobrze" czy też "nic się nie stało".
     Wszystkim żyjącym, także oczekującym na wyrok sądowy, życzę zdrowych i refleksyjnych świąt. Alleluja!

Sprostowanie. W pierwszym zdaniu felietonu sprzed kilku tygodni popełniłem błąd. Napisałem, że "twierdzenie o występowaniu na ziemiach polskich po drugiej wojnie światowej tzw. komunistów coraz bardziej wydaje się być po prostu wyssane z kołtuńskiego palca zaściankowej prawicy". Chodziło oczywiście o zaściankowy palec kołtuńskiej prawicy. Wszystkich dotkniętych tym lapsusem przepraszam.*

                                                                                                                  9.04.1993
_________________________________
* To "sprostowanie" było wtedy aluzją do innego sprostowania. W tym czasie powstała, jako organ konstytutycyjny, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Przedtem, przez  miesiące ciągnęło się wokół tego polityczne napięcie. Nazajutrz, gdy ta 9-osobowa Rada powstała, na pierwszej stronie Gazety Wyborczej - pod winietą,  ukazał się ogromny tytuł: "KNEBEŁ NA ETER". A pod tym było wywiedzione, że skończyła się w Polsce wolnośc słowa. Jak się później dowiedziałem,  w wydaniach lokalnych tej gazety, opóźnionych o pół doby,  tytuł był mniejszy, ale był w nim "knebel", a nie "knebeł". Czytelnik pozawarszawski, np. poznański, który ze zrozumieniem i aprobatą zapoznał się z wywodem red . Heleny Łuczywo nie wiedział, że czytelnik centralny tej gazety zadawał pytanie: No, wszystko racja, ale co to jest ten KNEBEŁ? Nie udało się tego lingwistycznie wyjaśnić, zresztą nie było to ważne. Ważniejszy był skład personalny tej instytucji. Wyborna gazeta zamieściła na drugiej stronie widoczne  SPROSTOWANIE: 

"Dwa dni temu, przedstawiając członków KRRiTv, zamieściliśmy informację, że wybrany przez Sejm Lech Dymarski był członkiem Komitetu Obrony Robotników. Oparliśmy się na wydruku kancelarii Sejmu. Prostujemy: Dymarski nie był członkiem KOR, był jego współpracownikiem. Wszystkich czytelników za tę pomyłkę przepraszamy".

Było potem pierwsze posiedzenie Rady, bacznie obserwującej reakcje prasowe, gdy poseł Marek Siwiec (z ramienia SLD, czy jak się wtedy nazywało) wypowiedział się prostodusznie: A za co oni przepraszają czytelników w zakresie pana Dymarskiego? Pan to pewnie umie wyjaśnić - zwrócił się do mnie. Umiem, panie pośle, to ja byłem w tym środowisku,  pan - za przeproszeniem - był w innym: Otóż Helenka dostała zjebkę od Adasia i sprostowała, a ponieważ jest bardzo emocjonalna, przeprosiła czytelników, a przy okazji całe społeczeństwo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz