FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"
Nie mam nic do dodania
"Rzeczpospolita" (9 marca br.) opublikowała artykuł
pt. "Dziesięć grzechów polityków". Pani Eliza Olczyk pisze o tym, w
jaki sposób polscy politycy nie wykorzystali rad pana Tibora Vidosa z USA,
który w 1991 roku radził przedstawicielom naszych partii politycznych, jak
obchodzić się z prasą. Jego dziesięć praw p. Olczyk przytacza; polecam ten
tekst politykom, którzy jeszcze nie odkryli, że na ogół to nie oni kształtują
opinię publiczną, lecz osoby zatrudnione w prasie, telewizji i rozgłośniach
radiowych. Słyszałem wszak rodzime powiedzenie, że
mówi się do ludzi a nie do dziennikarza i w tym sensie jest on nieważny. Mówi
się?
Zdarza się, że polityk zamiast odpowiedzieć na pytanie,
tajemniczym uśmiechem czy wzniesieniem oczu do nieba daje wyraz dojrzałości
politycznej i odpowiedzialności za państwo. Gdy ma do czynienia z dziennikarzem
prasowym, zirytuje tylko jego a jeśli patrzy na niego kamera, zniechęci do
siebie obywateli liczonych na setki tysięcy lub miliony. Musi zatem wziąć pod
uwagę, że zanim na ekranie pojawi się jego oblicze, telewidz usłyszy pytanie, a
przedtem wprowadzony będzie w stan napięcia i oczekiwania: oto dziś było bardzo
ważne spotkanie, na którym ważni ludzie mówili o społecznie ważnych sprawach.
Gdy napięcie rozładuje w powyższy sposób (popularne jest też "nie mam nic
do dodania", a ostatnio "z tym pytaniem proszę się zwrócić do kogoś
innego"), telewidz odnosi wrażenie, że człowiek ten ma wszystkich gdzieś,
a pieniądze w szwajcarskim banku. Niczego też u nas nie załatwia wypowiadanie
zaklęcia "no comment", traktowane jako popis politycznego wyrobienia.
Jeśli polityk odmówi wypowiedzi, skomentuje go dziennikarz i przeciwnicy. W
naszym obecnym klimacie "mieć powody do milczenia" to tyle co ukrywać
coś brzydkiego.
Są wszakże politycy, którzy szanują obywatela aż tak, że
przypisują mu nadmierne umiejętności dekodowania oszczędnych znaków mimicznych
i sygnałów parawerbalnych; ci utopiści stoją na gruncie doktryny, że
„społeczeństwo i tak wie o co tutaj chodzi”. Efektem takiej postawy jest
charakterystyczna odpowiedź pana Chrzanowwskiego na pytanie, co uzgodniono na
zamkniętym posiedzeniu (przytacza ją Eliza Olczyk): „Udało nam się zbliżyć do
porozumienia.” Kogo z kim właściwie? Na rzecz czego? Czego dowiedział się
obywatel? Tego, że skoro była telewizja, to ustalano tam rzeczy ważne, ale nic
mu do tego.
Dużo by jeszcze mówić o amatorstwie polityków, choć obchodzenie
się z telewizją wymagałoby odrębnego potraktowania i inaczej sformułowanych
praw. Moim zdaniem prawo pierwsze pana Tibora Vidosa "dziennikarz też
człowiek" powinno mieć zastosowanie również wobec pracowników telewizji,
co by o nich nie mówić. Gdyby natomiast polityk zechciał rozpatrywać grzechy
dziennikarzy (toż to ludzie), Amerykanin przestrzega ich prawem IX: nie
komentuj tego, co pisze dziennikarz. Dziennikarz ma łamy swojej gazety, a
polityk nie - podkreśla Eliza Olczyk, najlapidarniej określając realia. Mówiąc
krótko, ostatnie słowo zawsze należy do dziennikarza (choć mam wątpliwości, czy
może być aż tak, jak w wywiadzie p. Olejnik z Janem Olszewskim, gdzie zamiast
przyjętego "dziękuję za rozmowę" dziennikarka kończy "pozwoli
pan, że zachowam swoje zdanie"). Amerykańskie zasady odnoszą się jednak do
sytuacji idealnej, w której podział ról społecznych jest ugruntowany: polityk
jest politykiem, a dziennikarz dziennikarzem. U nas rozmowa jednego z drugim
jest często sporem politycznym przedstawicieli dwóch obozów, przy czym nie
będzie moim odkryciem stwierdzenie, że sympatie ogółu polskich dziennikarzy
lokują się obecnie po stronie Unii Demokratycznej, byłych komunistów, gdańskich
liberałów oraz wszystkich, którzy mają dużo pieniędzy.
Stojąc na gruncie tych polskich realiów, w trosce o wszystkich
pozostałych, należałoby opatrzyć III prawo ("Wokół dziennikarza trzeba
skakać") zastrzeżeniem: jeśli naprawdę nie musisz, to nie udzielaj wywiadu
dziennikarzowi, który cię nienawidzi. Taki proponuje rozmowę dlatego, że chce
ci zrobić krzywdę. I zrobi! Pamiętaj, że to on zadaje pytania. Na nic się zda
autoryzacja własnych wypowiedzi, gdy treści dla ciebie niekorzystne zawarte
będą w pytaniach. Zaprzeczysz stanowczo, owszem, że nie jesteś wielbłądem ale
dla czytelnika to wcale nie będzie wyjaśnieniem sprawy - a sprawa jest, bo
mówił o niej dziennikarz. Wywiad będzie przypominał protokół z przesłuchania, w
którym podejrzany już to idzie w zaparte, już to mataczy.
Kiedyś, ale jeszcze nie jutro poprawią się tak politycy, jak
dziennikarze i ci drudzy - jako profesjonaliści a nie aktywiści - wobec każdego
polityka będą przyjmować "domniemanie niewinności". Na tym wszakże
etapie rozwoju należałoby uzupełnić słuszne rady gościa z Ameryki o XI prawo:
jeśli irytują cię już wszyscy dziennikarze, wszystkie gazety, stacje
telewizyjne i radiowe tak, że najchętniej rozpędziłbyś to całe bractwo na
cztery wiatry - wróć do poprzedniego zawodu. Zaś pierwsze prawo (przejściowe,
ten stan nie będzie trwał wiecznie) dla dziennikarzy winno brzmieć: jeśli
denerwują cię już wszyscy politycy, jeśli masz im wszystkim za złe, że są tacy,
a nie inni - zostań jednym z nich. No comment, nie mam nic do dodania, o resztę
proszę pytać kogo innego.
1993

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz