piątek, 6 marca 2020

FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W ":TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"
      


    Mięsko, serek... czyli veritas est in puteo

     Było takie posiedzenie Komisji Krajowej Związku Solidarność w roku 1981, w całości poświęcone kwestii zaopatrzenia w mięso. Jak pamiętają wszyscy dorośli, jedną z podstawowych cech ustroju komunistycznego był notoryczny brak mięsa. Dolegliwość ta nigdy nie była wyjaśniona, a podejmowane od czasu do czasu propagandowe próby zarzucania Polakom, że jedzą mięsa zbyt dużo, że nowoczesna Europa odżywia się głównie sałatą - podgrzewały tylko nastroje. Po powstaniu Solidarności mięsa było jeszcze mniej i wprowadzono jego reglamentację, ale po kilkugodzinnym oczekiwaniu z „kartkami na mięso” często dochodziło się do pustej już lady. Wzmagała się społeczna irytacja, a od władz potężnego Związku oczekiwano wywarcia presji na władze komunistyczne, które z własnego wyboru były odpowiedzialne za wszystko i które z powodów politycznych same - z całą świadomością konsekwencji - dodatkowo dezorganizowały socjalistyczny rynek braku. Podejrzewała to wtedy większość działaczy związkowych; niektórzy doradcy Komisji Krajowej uważali natomiast, że mięsa po prostu nie ma, choć rolnicy twierdzili, że jest.
      Sytuacja dojrzała do gruntownego zbadania na podstawie badań i ekspertyz. Z tym cały czas były kłopoty. Na szczęście powstał Ośrodek Prac Społeczno-Zawodowych, a kierownictwo jego objął jeden z doradców - Andrzej Wielowieyski. On to był kluczowym uczestnikiem wspomnianego posiedzenia, w którym - ze względu na jego roboczy charakter - inni doradcy, ani przewodniczący Wałęsa nie uczestniczyli. Kierownik OPSZ referował prace ośrodka do obiadu. Po przerwie - tak samo - liczby, liczby, liczby. Po dziesięciu godzinach niektórzy delegaci zaczęli oddalać się w kierunku dworca. Około godziny 21.00 referenta słuchała już tylko garstka najzagorzalszych ekstremistów w rodzaju Rulewskiego, Słowika, Lisa, Rozpłochowskiego... Po godzinie 22.00, gdy nadchodziła pora ostatnich nocnych pociągów do Bydgoszczy, Poznania, Wrocławia, Katowic i Lublina, ktoś - nie prosząc o udzielenie głosu - zapytał głosno: Zbliża się północ, jakie są wnioski? Wyczerpany, tak jak i słuchacze pan Wielowieyski ripostował: Proszę państwa, zastanówmy się, czy my z tym mięsem nie przesadzamy? W gorszych czasach wychowałem swoje dzieci na białym serze i na zdrowiu nie podupadły... Usłyszałem za sobą ciche przekleństwo i głośniejsze pytanie: Toż po co my tu od rana siedzimy? - na które nikt nie odpowiedział, bo w tym momencie obrady samorzutnie zakończyły się.
      Mięso (jeśli jest za co) można teraz kupić bez ograniczeń, lecz po latach, gdy na ekranie telewizyjnym zaczął pojawiać się pan Wielowieyski, zawsze kojarzył mi się z tym zdrowym serem. I wtedy, gdy żarliwie przekonywał sejm „kontraktowy”, by wybrać Jaruzelskiego na prezydenta, bo inaczej rozgniewa się niezwyciężony Związek Radziecki i ostatnio, gdy w związku z projektami ustawy lustracyjnej bronił ducha narodowego przed chorobą nienawiści. Zręcznie to czynił, zdolnym jest mówcą. „Z wypowiedzi przeciwnika wyprowadza się sztucznie przez fałszywe wnioskowanie i przekręcanie pojęć twierdzenia, które wcale nie były w niej zawarte ani też nie były zamierzone, które są natomiast absurdalne albo niebezpieczne...”
      Poseł Wielowieyski wziął w obronę byłych członków PZPR (których było przecież trzy miliony, a jedna trzecia oddała legitymacje), że absurdalne są zamiary szaleńców krzywdzenia ich. Uczestnicy debaty jednak wiedzą, że w sprawie lustracji nie o to chodzi. Chodzi o ten - powiedzmy - milion byłych partyjnych z rodzinami przed telewizorami: ich emocje trzeba wzruszyć, u nich wytworzyć poczucie zagrożenia - i pozyskać ich na zawsze. „Jeżeli nie ma się ani argumentum ad rem, ani nawet argumentum ad hominem, to stosuje się argumentum ad auditories, tzn. zarzut niesłuszny, którego błędność jednak widoczna jest tylko dla znawcy; znawcą takim jest przeciwnik, ale znawcami nie są słuchacze...”
      Inaczej poseł Małachowski: wprzód nadmienił o chorobach umysłowych w ogóle, a o chorobie nienawiści w szczególności. „Jeśli spostrzegamy, że zaczynamy przegrywać, to możemy zastosować dywersję, tzn. rozpoczynamy nagle mówić o czym innym, jak gdyby to należało do istoty rzeczy i było argumentem przeciwnym. Można to zrobić w ramach przyzwoitości, o ile dywersja w ogóle jeszcze dotyczy tematu sporu albo wręcz bezczelnie, jeżeli dotyczy to tylko przeciwnika, a ze sprawą nie ma zupełnie nic wspólnego”.
      Podejrzanym o chorobę umysłową okazał się poseł Świtoń. Aleksander Małachowski sprzeniewierzył się, w drodze wyjątku, własnemu argumentowi: contra negantem principis non est disputandum („z kimś, kto neguje zasady, nie należy dyskutować”), aby wysunąć popularny zarzut bolszewizmu. „Przeszkadzające nam twierdzenie przeciwnika możemy łatwo usunąć lub też uczynić podejrzanym, zaliczając je do jakiejś nienawistnej nam kategorii pojęć, i to nawet wtedy, gdy zachodzi tylko słabe podobieństwo lub inne luźne powiązanie, jak np. w powiedzeniach: To jest manicheizm; to arianizm; to pelagianizm; to idealizm; to panteizm...”. Ten ceniony nie tylko za telewizyjną obronę niepełnosprawnych, ale i za stabilność poglądów parlamentarzysta (on to przecież, odebrawszy po stanie wojennym paszport z rąk samego ministra spraw wewnętrznych miał odwagę publicznie - i to wobec radykalnej amerykańskiej Polonii - głosić prawdę o szlachetności i mądrości generała Czesława Kiszczaka) nie zauważył jednak, że od bolszewików wyzwali się już wszyscy - ta figura perswazyjna straciła swą moc.
      Rodzi się pytanie: jak to możliwe, że posłowie, powołujący się na solidarnościowy rodowód różnią się aż tak skrajnie? Jedni, zdrowi na umyśle głoszą potrzebę wybaczenia w imię zasad moralnych, reprezentując przy tym stronę zdrowego rozsądku i mądrości politycznej. Inni, pomyleni niejako, są uosobieniem nienawiści, krótkowzroczności, głupoty... Czy tajemnica leży w odżywianiu; czyliż stałby teraz po słusznej stronie Świtoń, gdyby jadł w przeszłości biały ser, a nie objadał się kiełbasą? Doświadczenie każe unikać łatwych odpowiedzi, choć cisną się one czasem na usta tak, że trudno stłumić w sobie.
      Owszem, są obiektywne przesłanki, że Kazimierz Świtoń jest człowiekiem odchylonym od normy. Któryż normalny górnik w latach 70. organizował Wolne Związki Zawodowe, narażając siebie i rodzinę na wszelkie szykany ze strony bezpieki z biciem, dewastacją domu i groźbą zamordowania bliskich? Czy więc dojdziemy wreszcie do istoty rzeczy, ustalając ostatecznie, że posłowie dzielą się na normalnych i stukniętych; a iżby teraz być normalnym (a przynajmniej wolnym od nienawiści) należało wtedy siedzieć cicho? W ogóle nie robić tego zamieszania w roku 1980? Nie sprzeciwiać się w stanie wojennym?
      Nie przesadzajmy. Kolejna dyskusja sejmowa o lustracji dowiodła na pewno tylko tego, że poseł Świtoń różni się od swoich polemistów nieznajomością lub niedostatecznym przyswojeniem „Erystyki, czyli sztuki prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera. Jeden z perfidniejszych sposobów podanych przez uczonego to ten pod numerem 23: „Opór i sprzeczka pobudzają człowieka do przesady. Możemy więc przeciwnika drażnić swym oporem, tak, aby on swoje twierdzenie, które przy odpowiednim ograniczeniu może nawet być słuszne, rozszerzył poza granicę prawdy; jeżeli teraz odeprzemy jego przesadną wypowiedź, to wywołamy wrażenie, jak gdybyśmy obalili także jego twierdzenie pierwotne”.
     Skądinąd, panie Kazimierzu, czyżby nie zgadzał się pan ze zdaniem wielkiego, oświeconego Woltera: „La paix vaut encore mieux que la verite” - „Spokój jest jeszcze więcej wart niż prawda”?

     18.09.1992
______________________________

Andrzej Wielowieyski
                                                               
                                      Aleksander Małachowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz