sobota, 7 marca 2020

FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"                 

              

      
    Przeprośmy się

      W jednym z programów kabaretu „Tey” pokazywanych w latach 70., doszło do sceny zbiorowej na miarę „Krakowiaków i górali”. Operę Moniuszki i Stefaniego znam dobrze: jako początkujący student dorabiałem w teatrze statystując (50 ówczesnych złotych od przedstawienia) m.in. w roli gospodarza - krakowiaka. Przedstawienie szło bardzo dobrze, ale po którejś tam dziesiątce pokazów aktorów dopada stress - czynnik twórczy jest absolutnie zablokowany, a beznadziejna rutyna doskwiera. W tym stanie ducha każda pomyłka jednego z artystów ożywia resztę zespołu jak iskra geniuszu, a byle wpadka, choćby podmiana jednego zdania w tekście rozśmiesza do łez. Oczywiście nie widzów, bo ci nie zauważają, że dzieje się coś niekonwencjalnego, a nawet gdy zauważą, to myślą, że tak ma być (odkąd istnieje telewizja, ludzie są opatrzeni w eksperymentach i nowatorstwo rozwiązań scenicznych nikogo nie zaskoczy). W scenie kulminacyjnej „Krakowiaków i górali” jedni i drudzy, pokonawszy ostatnie uprzedzenia wymieniają prezenty, każdy z nich opisując śpiewnie. Upominki: jakieś jaja z gipsu, kaczki z plastiku itp. podawane były z tyłu sceny - gdzie cisnęli się aktorzy trzecioplanowi i statyści - do przodu. Tam - na proscenium, wśród kilkorga artystów pierwszoplanowych rozgrywały się losy społeczności. Takoż z nudów, za którymś razem zaczęliśmy podawać nieprzewidziane w scenopisie przedmioty, jak na przykład budzik czy coś innego z rekwizytorni. Aktor - przedstawiciel Krakowiaków odbierał dar, odwracając ręce ale nie głowę, cały czas zwracał się wprost do publiczności. Ale i w tym nabrał rutyny i nawet elektryczna maszynka do golenia zamiast gomółki sera nie zakłóciła deklamacji. Aż wreszcie, gdy zamiast gąski powędrowała w jego kierunku z rąk do rąk - niczym rozpalona cegła do gołych dłoni przodownika trójki murarskiej - rura wydechowa z tłumikiem do malucha, aktor wstrzymał oddech. I, jak się to mówi, „ugotował się”, a na widowni zapanował aplauz. Takiej rury nie można było wtedy sobie ot tak kupić i każdy znał wartość prezentu.
     Wróćmy jednak do kabaretu. Program Laskowika i Rewińskiego (miałem zaszczyt współpracować przy scenariuszu) nazywał się „Dislus Ursus Superstar” i w zamyśle był socjalistyczną, laicką wersją światowego musikalu „Jezus Christ Superstar”. W kulminacyjnej scenie, również po pokonaniu ostatnich uprzedzeń, doszło do rozczulającej demonstracji pełnej zgodności braci rolniczej i kierownictwa. I tak, Biuro Polityczne PZPR z jednej strony sceny śpiewało: „Dziękujemy wam za tegoroczny trud. Dziękujemy, choć pracy było w bród!” Chłopi na to: „Nie dziękujcie nam, bo to nie tylko my. Nie dziękujcie nam - to przede wszystkim wy!” A na to Biuro, krygując się: „Myśmy tylko kierowali...” A chłopi: „Ale myśmy tylko siali!” Biuro, stanowczo: „Ale wyście plon zebrali!” Nieustępliwi chłopi, z rozpaczliwą determinacją: „Ale wyście wciąż czuwali!” I tak dalej, aż do wspaniałego chóralnego finiszu, wznoszącego się skandowania obydwu stron: „To wy! To wy! To wy!” i rozładowania, gdy wszyscy razem przyznali: „To myyy!”
      Scena ta w satyryczny sposób oddawała tęsknoty ówczesnego „kierownictwa” do „jedności moralno-politycznej narodu”, czyli pełnej aprobaty społeczeństwa dla kierownictwa. Tak i współcześnie, mimo przemian ustrojowych, a po kilku już latach zmagań z młodą demokracją trend taki musiał się pojawić. Dość ciosów, ran, urazów! Powiedzmy sobie otwarcie: gdyby Lech Wałęsa nie był głową państwa i myślał tylko o sobie, jako obrażony zażądałby od Jana Olszewskiego udzielenia satysfakcji. Nie tędy droga, scena polityczna to nie teatr, gdzie można swawolić na oczach zdezorientowanej publiczności. Odpowiedzialnie wyczekując ustania strajków; w sytuacji, gdy nowy rząd w spokoju zabiera się za rządzenie, rzecznik prezydenta Andrzej Drzycimski, kierując list do Olszewskiego, Macierewicza, Parysa i Szeremietiewa postawił sprawę po męsku: „Przeproście!”
      Łatwo można sobie wyobrazić konsekwencje tego stanowczego kroku. Adresaci wyślą telegramy: „Przepraszamy. To się więcej nie powtórzy”. Wtedy Andrzej Drzycimski zajmie publicznie stanowisko: „Jesteśmy zadowoleni z pozytywnej odpowiedzi. Pragniemy przy tym podkreślić, że nasze żądanie przeproszenia było zwłaszcza gestem ku zgodzie, w kierunku wszystkich, którzy czują się obrażeni. Panem prezydentem kieruje, jak zawsze, wola pojednania wszystkich sił, pragnących twórczo pracować dla pomyślności Rzeczypospolitej”. Natenczas wymienieni członkowie poprzedniego rządu złożą publiczne oświadczenie: „Odpowiedź ministra Drzycimskiego na naszą odpowiedź daje nam pełną satysfakcję. Postawa Belwederu przekonuje nas, że ponad wszystkie różnice łączy nas wiara, iż nie ma takich spraw, których w spokoju nie dałoby się wyjaśnić”.
     Po tym już tylko Andrzej Drzycimski zapowie w „Wiadomościach”: „Pan prezydent przeprosi każdego obywatela RP, który oddał na niego swój głos, jeśli się o to zwróci na piśmie. Pan prezydent nie raz już dawał dowody, że wnosi się ponad podziały, jak i pokazał, że tam, gdzie zaczyna się interes Ojczyzny, tam kończy się interes osobisty”. Wkrótce nastąpi zaproszenie niektórych osób do Belwederu, gdzie przed kamerami Telewizyjnej Agencji Informacyjnej dojdzie do kulminacji. Tym razem Romualdowi Szeremietiewowi żaden statysta nie podmieni już upominku, jak 3 czerwca, gdy z okazji imienin Leszka zamiast spodziewanego prezentu - generał Wilecki na szefa sztabu - ówczesny wiceminister wręczył prezydentowi... wędkę.* Na szczęście widziały to tylko jeszcze trzy osoby i ta błaha sprawa też pójdzie w niepamięć. A więc jeszcze raz, wszyscy, razem: przeprośmy się!        

      25.09.1992
______________________________
* 3 czerwca, dzień przed obaleniem rządu Jana Olszewskiego R. Szeremietiew był wiceminstrem MON i "p.o. kierownika resortu". Wcześniej dowiedział się od Wachowskiego, że "szef" widzi go jako ministra w nowym rządzie, ale warunek: gen. Wilecki ma być szefem sztabu generalnego. Szeremietiew, lojalny wobec Olszewskiego nie miał zamiaru skorzystać z tej oferty. 2 czerwca zadzwonił Wachowski, zapraszając go do złożenia nazajutrz imieninowej wizyty - I pamietaj, przyjdziesz z prezentem: Wilecki na szefa sztabu. Wiceminister wezwał adiutanta - Jutro idziemy do Belwederu, imieniny Prezydenta. Jakiś upominek? - zapytał pułkownik. - Tak, kup wędkę. W Belwederze przywitał ich Wachowski - Prezent przygotowany? - upewnił się. - Tak jest, panie ministrze - Pułkownik podał wędkę w futerale, a Szeremietiew wręczył ją Wachowskiemu. - Co to jest? - Prezent. - Jaki prezent?! - Wędka. W tej chwili pojawił sie prezydent. - O, Szeremietiew, witamy, witamy! Wachowski pokazał mu futerał z wędką. - Romek przyniósł prezent... - poinformował lodowatym głosem. -Jaki prezent?! ... - Wędka. Wałęsa zebrał myśli, wg relacji Szeremietiewa wypowiedział do siebie jakieś nieobyczajne słowo, odwrócił się i energicznie odszedł. I było po imieninach.
Tu trzeba dodać, że upominek był nietrafiony (może zamierzenie) także z prozaicznego powodu. Prezydent Wałęsa, protokólarnie rozpoznany jako zapalony wędkarz, otrzymał już znaczną ilość wędek od osobistośći z kraju i ze świata.


                      Z prawej rzecznik Prezydenta RP Andrzej Drzycimski




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz