FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"
Z Biblią w zębach
Któregoś letniego dnia redaktor naczelny amerykańskiej gazety
poradził popularnemu felietoniście, aby wreszcie wziął urlop i wyjechał gdzieś
daleko od spraw bieżących, a miejsce na kolumnie wypełni w tym czasie ktoś inny. Nie skorzystam - odpowiedział stary autor - z powodu dwóch
niebezpieczeństw. Pierwsze: gdy przestaną się ukazywać moje felietony, pismo
straci czytelników.
- A drugie? - zapytał
naczelny.
- Drugie
niebezpieczeństwo jest takie, że pismu nie ubędzie czytelników, gdy zabraknie
moich felietonów.
Wrażenie autora, że od niego zależy poczytność, nakład gazety,
na pewno podtrzymuje wolę pisania i pobudza ambicję, ale wiadomo, że
egzystencja pisma zależy od jego sytuacji finansowej, redaktora naczelnego i
zastępców, sekretarzy redakcji, zespołu i młodzieży dziennikarskiej, która się
garnie lub nie do pracy w tym tytule i w tym zespole. Ponadto - od ideologii,
na której się to wszystko opiera.
Tak więc zasłużony przewodnik niekomunistycznej inteligencji
„Tygodnik Powszechny” stracił swoje historyczne znaczenie nie z tej przyczyny, że zabrakło wielkiego Kisiela, choć, owszem, redakcja z Kisielem i
redakcja bez Kisiela to różne redakcje. Po pierwsze, wraz z wolnością słowa
inne tytuły zdjęły z pleców pana redaktora Jerzego Turowicza i reszty ciężar
misji, także informacyjnej (słowa „misja” w tym wypadku używam z najwyższą
powagą). Po drugie: w swoim czasie „TP” dokonał wyrazistego wyboru
politycznego, tracąc część czytelników.
Nasz „TS” nigdy nie wróci do okresu świetności z roku 1981 tak,
jak analogicznie związek zawodowy Solidarność nigdy już nie będzie zrzeszał 10
milionów ludzi. „Tygodnik Solidarność” pod kierownictwem Jarosława Kaczyńskiego
bardzo przywiązał do siebie część czytelników, podczas gdy inni w czasie
wyborów prezydenckich odepchnęli go ze wstrętem. Ale to już było...W moim odczuciu obecny „TS” w
porównaniu do innych czasopism jest dość eklektycznym magazynem
światopoglądowym i politycznym, ale ma pewien odróżniający grunt. Nie jest nim
ani Europa, ani Polska dla Polaków, ani „niezniszczalne ideały lewicy”, ani
państwo wyznaniowe - są to „wartości Sierpnia” i następnych miesięcy i lat. Tej
ideologii bardziej precyzować nie trzeba, a to, że porzucać jej nie warto jest
dziś - bardziej niż trzy, dwa lata temu - oczywiste.
„Ideologia panująca” na obecnym bogatym rynku prasowym jest
inna, sprowadza się do krótkiego przesłania: zrobić forsę i zamęt w głowach,
czyli dwie pieczenie na jednym ogniu. Na ten charakter prasy złożyły się dwa
czynniki: obiektywny i ludzki. Wolny rynek ujawnił popyt na „brukowość” prasy w
stylu zachodnim. Z kolei, wskutek takich, a nie innych rozwiązań politycznych
znakomitą większość prasy opanowali ludzie o przynajmniej ambiwalentnym
stosunku do Sierpnia, Solidarności i stanu wojennego. Do nich, nie bez pokusy
finansowej dołączyło sporo młodzieży, zwłaszcza tych dziewcząt i chłopców,
których w stanie wojennym rodzice nie wypuszczali z domu w dni zakazanych
rocznic - to dziś „czwarta brygada” wolności słowa, myśli i uczynku.
W tym nowoczesnym pejzażu trudno nie dostrzec fenomenu
tygodnika „Polityka”. Pismo to wielce się zasłużyło dla utrwalania komunizmu w
Polsce dlatego, że - inaczej niż „Trybuna Ludu” - traktowane było poważnie przez wielką część inteligencji. W zamian redakcja dawało swoim
czytelnikom i współpracownikom poczucie przynależności do wyższej sfery
wtajemniczenia i... nonkonformizmu. Inteligent lat 70., nasycony treścią
wstępniaka Rakowskiego, profesjonalnych reportaży, wywiadem z wybitnym uczonym,
wylewnością atramentu Daniela Passenta i nonszalancją Urbana mógł śmiało
powiedzieć sobie: należę do ludzi poinformowanych i krytycznych, w zasadzie jestem na
„tak” ale jestem także na „nie”, bo ogólnie kierunek jest słuszny, ale trzeba wytykać błędy i eliminować wypaczenia. Przyszedł stan wojenny - z
„Polityki” odeszli na emigrację wewnętrzną Falkowska, Iłowiecki, Fikus i inni;
Rakowski i Urban poszli do WRON, a „szara strefa” redagowała dalej, przyjmując
postawę, którą później ktoś genialnie określił: „Jestem za, co więcej: jestem
przeciw”. Wreszcie ustąpiła komuna i wierny czytelnik „Polityki” nie musi już
być „na tak, ale...”, w końcu wyprowadzono go za rękę z tych zawijasów historii
jako niczym już nie skrępowanego nonkonformistę. Z prawdziwego jednak
zdarzenia.
Wracając do samopoczucia felietonisty: w zasadzie dobry wpływ
mają listy. Piszę: „w zasadzie”, bo te, które otrzymałem w okresie wakacyjnym,
choć różnych dotykają rzeczy, mają dwie cechy wspólne - są aktualne i
przesiąknięte goryczą (choć nie beznadzieją). Postaram się na nie odpowiedzieć
prywatnie, ale jeden zacytuję: Pamiętam
dobrze nasze lata siedemdziesiąte (KOR, epopeja Teatru 8 Dnia, Wasze wiersze
nowofalowe, czytane na nocnych spotkaniach; jestem wiernym czytelnikiem „TS”,
wciąż jestem przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego w N. i w osłupieniu
patrzę, co z nami robią ci, których teksty nosiliśmy za pazuchą (...)
Chciałbym, żebyście wiedzieli, że jesteście czytani i takie teksty jak (tu
nazwiska) są niezwykle potrzebne. Gdybyście zamilkli, ludzie pokroju (tu
nazwiska), wielbionego kiedyś przez nas (tu nazwisko), słowem wszyscy ci
Europejczycy z Biblią w zębach zrobią temu nieszczęsnemu narodowi taką wodę z
mózgu, jakiej nigdy nie zrobili komuniści.
Dziękuję, proszę o jeszcze.
1992

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz