czwartek, 5 marca 2020

FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"




      Z Biblią w zębach

     Któregoś letniego dnia redaktor naczelny amerykańskiej gazety poradził popularnemu felietoniście, aby wreszcie wziął urlop i wyjechał gdzieś daleko od spraw bieżących, a miejsce na kolumnie wypełni w tym czasie ktoś inny. Nie skorzystam - odpowiedział stary autor - z powodu dwóch niebezpieczeństw. Pierwsze: gdy przestaną się ukazywać moje felietony, pismo straci czytelników.
      - A drugie? - zapytał naczelny.
      - Drugie niebezpieczeństwo jest takie, że pismu nie ubędzie czytelników, gdy zabraknie moich felietonów.
     Wrażenie autora, że od niego zależy poczytność, nakład gazety, na pewno podtrzymuje wolę pisania i pobudza ambicję, ale wiadomo, że egzystencja pisma zależy od jego sytuacji finansowej, redaktora naczelnego i zastępców, sekretarzy redakcji, zespołu i młodzieży dziennikarskiej, która się garnie lub nie do pracy w tym tytule i w tym zespole. Ponadto - od ideologii, na której się to wszystko opiera.
     Tak więc zasłużony przewodnik niekomunistycznej inteligencji „Tygodnik Powszechny” stracił swoje historyczne znaczenie nie z tej przyczyny, że zabrakło wielkiego Kisiela, choć, owszem, redakcja z Kisielem i redakcja bez Kisiela to różne redakcje. Po pierwsze, wraz z wolnością słowa inne tytuły zdjęły z pleców pana redaktora Jerzego Turowicza i reszty ciężar misji, także informacyjnej (słowa „misja” w tym wypadku używam z najwyższą powagą). Po drugie: w swoim czasie „TP” dokonał wyrazistego wyboru politycznego, tracąc część czytelników.
     Nasz „TS” nigdy nie wróci do okresu świetności z roku 1981 tak, jak analogicznie związek zawodowy Solidarność nigdy już nie będzie zrzeszał 10 milionów ludzi. „Tygodnik Solidarność” pod kierownictwem Jarosława Kaczyńskiego bardzo przywiązał do siebie część czytelników, podczas gdy inni w czasie wyborów prezydenckich odepchnęli go ze wstrętem. Ale to już było...W moim odczuciu obecny „TS” w porównaniu do innych czasopism jest dość eklektycznym magazynem światopoglądowym i politycznym, ale ma pewien odróżniający grunt. Nie jest nim ani Europa, ani Polska dla Polaków, ani „niezniszczalne ideały lewicy”, ani państwo wyznaniowe - są to „wartości Sierpnia” i następnych miesięcy i lat. Tej ideologii bardziej precyzować nie trzeba, a to, że porzucać jej nie warto jest dziś - bardziej niż trzy, dwa lata temu - oczywiste.
     „Ideologia panująca” na obecnym bogatym rynku prasowym jest inna, sprowadza się do krótkiego przesłania: zrobić forsę i zamęt w głowach, czyli dwie pieczenie na jednym ogniu. Na ten charakter prasy złożyły się dwa czynniki: obiektywny i ludzki. Wolny rynek ujawnił popyt na „brukowość” prasy w stylu zachodnim. Z kolei, wskutek takich, a nie innych rozwiązań politycznych znakomitą większość prasy opanowali ludzie o przynajmniej ambiwalentnym stosunku do Sierpnia, Solidarności i stanu wojennego. Do nich, nie bez pokusy finansowej dołączyło sporo młodzieży, zwłaszcza tych dziewcząt i chłopców, których w stanie wojennym rodzice nie wypuszczali z domu w dni zakazanych rocznic - to dziś „czwarta brygada” wolności słowa, myśli i uczynku.
     W tym nowoczesnym pejzażu trudno nie dostrzec fenomenu tygodnika „Polityka”. Pismo to wielce się zasłużyło dla utrwalania komunizmu w Polsce dlatego, że - inaczej niż „Trybuna Ludu” - traktowane było poważnie przez wielką część inteligencji. W zamian redakcja dawało swoim czytelnikom i współpracownikom poczucie przynależności do wyższej sfery wtajemniczenia i... nonkonformizmu. Inteligent lat 70., nasycony treścią wstępniaka Rakowskiego, profesjonalnych reportaży, wywiadem z wybitnym uczonym, wylewnością atramentu Daniela Passenta i nonszalancją Urbana mógł śmiało powiedzieć sobie: należę do ludzi poinformowanych i krytycznych, w zasadzie jestem na „tak” ale jestem także na „nie”, bo ogólnie kierunek jest słuszny, ale trzeba wytykać błędy i eliminować wypaczenia. Przyszedł stan wojenny - z „Polityki” odeszli na emigrację wewnętrzną Falkowska, Iłowiecki, Fikus i inni; Rakowski i Urban poszli do WRON, a „szara strefa” redagowała dalej, przyjmując postawę, którą później ktoś genialnie określił: „Jestem za, co więcej: jestem przeciw”. Wreszcie ustąpiła komuna i wierny czytelnik „Polityki” nie musi już być „na tak, ale...”, w końcu wyprowadzono go za rękę z tych zawijasów historii jako niczym już nie skrępowanego nonkonformistę. Z prawdziwego jednak zdarzenia.
     Wracając do samopoczucia felietonisty: w zasadzie dobry wpływ mają listy. Piszę: „w zasadzie”, bo te, które otrzymałem w okresie wakacyjnym, choć różnych dotykają rzeczy, mają dwie cechy wspólne - są aktualne i przesiąknięte goryczą (choć nie beznadzieją). Postaram się na nie odpowiedzieć prywatnie, ale jeden zacytuję: Pamiętam dobrze nasze lata siedemdziesiąte (KOR, epopeja Teatru 8 Dnia, Wasze wiersze nowofalowe, czytane na nocnych spotkaniach; jestem wiernym czytelnikiem „TS”, wciąż jestem przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego w N. i w osłupieniu patrzę, co z nami robią ci, których teksty nosiliśmy za pazuchą (...) Chciałbym, żebyście wiedzieli, że jesteście czytani i takie teksty jak (tu nazwiska) są niezwykle potrzebne. Gdybyście zamilkli, ludzie pokroju (tu nazwiska), wielbionego kiedyś przez nas (tu nazwisko), słowem wszyscy ci Europejczycy z Biblią w zębach zrobią temu nieszczęsnemu narodowi taką wodę z mózgu, jakiej nigdy nie zrobili komuniści.
     Dziękuję, proszę o jeszcze.

    1992


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz