Aborcja, Naród, Bóg
Wiem, że
tytuł jest straszny, ale mimo upałów te trzy słowa obiły mi się o uszy w ciągu
zaledwie tygodnia. Temat aborcji znów zaproponował w sejmie poseł ZChN
Niesiołowski, ale spocony parlament tym razem zaniechał dyskusji. Ja więc się
odważę, zajmując publicznie głos w tej sprawie, po raz pierwszy w życiu,
sprowokowany ironiczną uwagą znajomego: co to za felietonista, który
przynajmniej raz nie pisał o aborcji? A także wyznaniem pewnej aktorki, osoby
otwartej i zwłaszcza wrażliwej na przejawy wszelkiej nietolerancji, nie znoszącej
grubiaństwa, braku taktu i przemocy w każdym aspekcie, niewiasty bywałej w
warszawskich opiniotwórczych domach i jeszcze szerszym świecie, wszędzie
wyczulonej na totalitarne zakusy prawicowych, populistycznych i klerykalnych
elit politycznych.
Dama ta
stwierdziła, że w przedmiocie przerywania ciąży nie rozumie, w czym problem.
Miała bowiem „kilkanaście skrobanek” i nie ma z tego powodu żadnych kompleksów czy
zahamowań, gdyż potem urodziła zdrowe dziecko. Gdyby Pan Bóg chciał, to by ją
pokarał - dodała. (Zgoda, widać nie chciał, wie co robi).
Nie
zabierałem publicznie głosu w sprawie aborcji z braku odwagi. Sądzę, tak mi się
przynajmniej obecnie zdaje, że na temat prawnych regulacji tego zjawiska
powinny dyskutować przede wszystkim kobiety, a my, mężczyźni winniśmy
odpowiadać wtedy, gdy zechcą nas o zdanie zapytać. Pewien jestem jednak tego,
że dyskusja publiczna, która się toczy w Polsce na dobre od kilku lat, opiera
się na nierównym gruncie. Są bowiem dwie płaszczyzny i bez ustalenia pierwszej,
humanitarnej dyskusja nad „penalizacją” jest pomylona. Inna jest rozmowa o
kodyfikacji zabiegów medycznych, a inna o stosunku prawa do unicestwienia
życia. Wielekroć dziennikarskie komentarze nie rozróżniają obydwu płaszczyzn, a
jeszcze nakłada się trzecia, polityczna. I tak w jednej wypowiedzi można
znaleźć zdanie, że taki to a taki projektowany przepis jest niesprawiedliwy
wobec kobiety, w innej słuszne uwagi o materialnych trudnościach utrzymania
dziecka przez kobietę samotną, o tym, że problem narzucają mężczyźni z ZChN
jako temat zastępczy, że kościół katolicki nie zaspokaja się rządem dusz, ale
chce władzy nad ciałem, a w ogóle to zdania uczonych są podzielone - kiedy to
życie się zaczyna, a skoro nie wiadomo, to niech kobieta decyduje w sumieniu
swoim i basta.
Powtarzam z
całą pokorą - ja nie dorosłem do tej rozmowy (a już zwłaszcza o środkach
antykoncepcyjnych, choć także w tej sprawie stanowisko kościoła jest
wytłumaczalne). Pewien jednak jestem, że każda dyskusja, a przede wszystkim
parlamentarna powinna zacząć się od pytania postawionego przez Marszałka Sejmu:
Kto z państwa uważa, że aborcja jest unicestwieniem ludzkiego życia, a kto ma
przekonanie, że powinna być rozważana wyłącznie jako zabieg medyczny. Wtedy sala
podzieli się (jeśli starczy odwagi cywilnej) na dwie strony sporu
cywilizacyjnego. I będzie to bój ostatni, bez możliwości kompromisu. Jeśli
zwyciężą ci pierwsi (biorę ich stronę), wtedy przejdą do debaty nad ustawą.
Będą za, przeciw i pół na pół, ale wszyscy będą świadomi tego, o czym mówią.
Naród. Też
straszne słowo - dla tych, którym kojarzy się ono wyłącznie z prześladowaniem Żydów
w Polsce i zabójstwem Narutowicza. Dla niektórych odwrotnie - „naród” to np.„najpiękniejsze karty z dziejów oręża polskiego”. Bywają błahe nieporozumienia,
jak to, które zdarzyło się podczas rozmowy z moim wybitnym kolegą „z etosu
lewicy” (skądinąd na „spacerniku”, w r. 1982 - to już historia): gdy wyraziłem
obawę, „czy ten naród, przybyły na spotkanie z papieżem pomieści się w Częstochowie”
- zwrócono mi uwagę mniej więcej takiej treści, że „naród”, jeśli coś takiego
istnieje, to tylko w diachronii, a w porządku synchronicznym funkcjonuje
„społeczeństwo”. Rozmówca przyjął w końcu usprawiedliwienie, że strasznego
słowa użyłem w znaczeniu potocznym, jak „tyle narodu w kolejce po mięso, że
apetyt odchodzi”, chociaż ostatecznie uległ po zacytowaniu zeszłowiecznej
pieśni powstańczej „czerwonych”: Gdy
naród do boju wyruszał z orężem... (“O cześć Wam, panowie magnaci”) oraz
wcześniejsze oceny współczesnego społeczeństwa, jak: Nasz naród - jak lawa, z wierzchu zimna i plugawa... („Dziady”,
cz. III „Salon warszawski”).
Rozmawiając
przedwczoraj ze znajomym prawie-rówieśnikiem, powołującym się szczerze na „etos
lewicy”, żarliwym działaczem Unii Demokratycznej o przesławnych i
nierozwiązanych teczkach, agenturach i polityce zagranicznej, wyraziłem się o
„narodowym interesie”. Kulturalny rozmówca nie posiadał się ze zdumienia.
„Naród - powiada - cóż to na Boga znaczy? Znam to historyczne pojęcie, ale
jeśli ma ono jakieś zastosowanie współcześnie, to chyba tylko do jakichś
wspólnot barbarzyńskich, jeśli przetrwały w ziemskiej cywilizacji”. Poczułem
się bezradny, bo nawet w argumentacji nie pomógł mi autorytet Włodzimierza
Lenina; ogłaszał on wprawdzie „Prawo narodów do samostanowienia”, ale było to
dawno temu, więc historycznie na pewno miał co innego na myśli niż „naród” w
sensie barbarzyńskim. Dialog się przerwał i to z przyczyn głębszych niż
„niezgodność aparatu pojęciowego”. Powiem krótko i nie bez pychy: ta rozmowa
utwierdziła mnie we własnym poczuciu „europejskości” i pozostawiła smutne
wrażenie, że mój polityczny oponent znajduje się ciągle w Związku
Socjalistycznych Republik Rad, który rozpadł się politycznie, ale w sferze
mentalnej istnieje i jako taki ciągle jest mocarstwem. Można powiedzieć: winne
peerelowskie szkoły, ale czy wszystko można zwalić na komunistów?
Tak
doszliśmy do ostatniego hasła z tytułu. Zamierzonego dowodu na istnienie Boga
nie przeprowadzę, bo nie wystarczy miejsca na kolumnie. Słońce zaszło,
temperatura spadła, zapada letnia noc. Łasko Boga w Trójcy Jedynego, oświecaj
nas.
10.07.1992
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz