sobota, 25 kwietnia 2020

     FELIETONY NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ" - LATA 90.


     A wy mówicie, że przeszłość przeszła...*
         
            Kisielewski Stefan - cytaty sentecje aforyzmy

KISIEL - jeszcze pogadamy...

     Rok 1990, Komitet Obywatelski. Napięcie, kolejny mówca mówi o zagrożonych wartościach. Wyjmuję podróżny termos z kawą, kubek, nalewam, biorę do ust. Odwraca się do tyłu Kisiel, zauważa mnie, witam go schyleniem głowy. Na to on przez kilka rzędów, bez ściszenia głosu:
     - Wódka?!
     - Kawa, panie Stefanie - wyjaśniam grzecznie.
     - Ale z wódką - dodaje stanowczo.
     Termos Jacka Kuronia był już wtedy znany... Gdybym jednak miał wybierać kadr do zatrzymania na koniec filmu pt. "Kisiel" inny wybrałbym - wcześniejszy obraz.
      Nazajutrz po opuszczeniu aresztu śledczego w Białołęce umówiłem się telefonicznie z panem Stefanem, by dowiedzieć się czegoś o politycznych nastrojach wśród hierarchów Kościoła.
     - Odkąd nie żyje Wyszyński, nikt mi nic nie mówi.
     Wyszliśmy z kawiarni i rozmawialiśmy dalej na ulicy. Stefan Kisielewski przerwał wpół zdania i nagle rzucił się pędem przed siebie. Spojrzałem do tyłu - czy umyka przed bezpieką? W ostatniej chwili wpadł do odjeżdżającego autobusu. Zobaczyłem go za tylną szybą, niczym na ekranie telewizora: wyciągniętą prawą ręką energicznie kreślił w powietrzu zamaszyste koła, a lewą wskazywał na siebie... Autobus zniknął za zakrętem. Udałem się najbliżej - na Marszałkowską, do Haliny Mikołajskiej i Mariana Brandysa. Opowiedziałem, co się stało.
     - To pokaż jeszcze raz, jak on tą ręką kręcił - mówi Halina.
     - Rzeczywiście, coś się działo, ale co? - ocenił Marian. - Może zadzwonić do niego?
     Dzwonię - odbiera pan Stefan.
     - Może pan mówić? Czy są u pana obcy ludzie? Wszystko w porządku? Dawał mi pan jakieś znaki, nie zrozumiałem.
     - Ja pokazywałem panu, żeby pan znowu zadzwonił, bo musimy jeszcze pogadać, a ja miałem swój autobus. Kiedy pan ma czas?
      Taki młody - wymknęło mi się, gdy usłyszałem komunikat o nagłej śmierci.


                                     
     
    PAN JULEK - po co on pisze?

     W roku 1983 przebywałem w Domu Pracy Twórczej w Oborach. Był Marek Nowakowski, Krzysztof Karasek i - Julian Stryjkowski. Rozmawialiśmy o jego książce "Wielki strach" wydanej w drugim obiegu. Lwów zajęty przez Sowietów. Komunizujący polscy pisarze, redaktorzy, publicyści. Ktoś znika w nocy, ktoś nie przychodzi do redakcji, nikt o tym nie mówi; mimo grozy ci, co jeszcze zostali, wychwalają ojczyznę proletariatu. Laboratorium późniejszego PRL-u. Ze Lwowa wywieziono Stryjkowskiego - komunistę w głąb Rosji, do fabryki. Pan Julek opowiada. Postawiono go przy obrabiarce. Męczyły go wyrzuty sumienia, że nie przelewa krwi na froncie. Z głośników odczytują nazwiska i procent wyrobionej normy. Taki a taki towarzysz: 240 procent normy. Następny i następny: 180 procent normy, 160 procent.
     - Wyobraźcie sobie panowie - mówi pan Julian - czytają już tych poniżej 100 procent, a mnie ciągle nie ma! Wreszcie: Stryjkowskij, 20 procent normy! Na froncie giną nasi chłopcy, a ja nie wyrabiam normy! Tylko 20 procent!
     W następnych miesiącach wyrabiał niewiele więcej. Starał się tak, że kaleczył sobie palce; pokrwawione owijał pakułami szarpanymi z wnętrza wysłużonej kufajki i znów pochylał się nad maszyną. Któregoś razu poczuł dym, rozejrzał się, niczego nie zauważył. Dymu przybywa, a na górze suwnicowa macha nerwowo rękami i pokazuje na niego.
     - Ja patrzę proszę panów - mówi pan Julian rozkładając szeroko ręce - a to ja się palę i dym ze mnie bucha!
(Przez dziurę wchodziło do wnętrza kufajki gorące powietrze z oparami, w środku nastąpił samozapłon). Ugasił kufajkę, wdeptując nadpalone strzępy w smary i oleje na betonowej posadzce. Zniszczenie odzieży roboczej - wojna - sabotaż!
      - Ja pojąłem - mówi pan Julian - że zasługuję na śmierć...
     Nazajutrz podchodzi brygadzista: - Stryjkowski, za mną, idziemy w zawkom. W fabrycznym komitecie partii nie czekał jednak sąd wojenny. - Stryjkowski - zakomunikował sekretarz partii - wy pojedziecie w obkom. Pan Julian, jeszcze w szoku zareagował rzeczowo: jak ja mogę udać się do obwodowego komitetu w spalonej kufajce? Dostał inną, oczywiście nie nową, ale niespaloną. Stryjkowski - zakomunikował sekretarz obwodowy - wy pojedziecie w rajkom. Ciągle w szoku, pan Julian zapytał: - Czy ja mogę stawić się w komitecie rejonowym bez butów? Dano mu buty, oczywiście używane, ale buty. Kiedy wreszcie usłyszał: - Stryjkowski, wy pojedziecie w Moskwu - pomyślał, że chyba nie chodzi tu o rozstrzelanie. Bo dlaczego mieliby jego - zwykłego sabotażystę, który nie wyrabiał normy - rozstrzeliwać aż w Moskwie, a nie za fabrycznym murem? W stolicy Kraju Rad ulokowano go w najlepszym hotelu. Do numeru wkroczył umundurowany oficer NKWD i zagrzmiał: Stryjkowski, jedziecie do Wandy! - Do Wandy...? Jak ja do Wandy bez garnituru?! - Szybciej! - wrzasnął oficer za siebie i za chwilę dobiegł zdyszany żołnierz z garniturem. Wanda Wasilewska przyjęła pielgrzyma wylewnie:
     - Stryjkowski, jak się cieszę, że przybyliście na moją prośbę! Powstaje Związek Patriotów Polskich, wasze pióro jest potrzebne!
     Błagałem pana Juliana, żeby napisał drugą część "Wielkiego strachu" - "Droga do Wandy". - E tam, to już nic takiego, o czym by warto pisać - mówił. W następnych dniach po każdym obiedzie pan Julian opowiadał cząstkę biografii.
     Zaraz po maturze, ojciec zabrał Julka w jedną z podróży handlowych. W pociągu dosiadł się znajomy Żyd, też handlowiec, rozpytał o interesy.
     - A po co on jedzie? - zapytał w końcu, wskazując na Julka.
     - On właśnie zdał maturę i ja go zabrałem w nagrodę.
     - A co on będzie robił, jak nie pojedzie w nagrodę?
     - On... - zawahał się ojciec przez chwilę - on pisze. (Julek był „po debiucie” - w jakiejś prowincjonalnej gazecie opublikowano jego literackie próby i zdumionemu ojcu zapowiedział, że będzie pisarzem).
     - Co on pisze? - drążył dociekliwy współpasażer.
     - Hm... Literaturę...
     - Jaką literaturę?
     - Literaturę - tu ojciec spojrzał na Julka - piękną.
     - Piękną literaturę on pisze? Co on z tego ma?
     - No, na razie nic - westchnął ojciec.
     - To po co on pisze?
      Tu ojciec, by ustrzec się wstydu, począł mozolnie wyjaśniać: że Julkowi już coś wydrukowano, że na razie nic z tego nie ma, ale on będzie pisał coraz więcej i będą mu drukować w gazetach, a potem wydrukują książkę i on będzie polskim pisarzem, lecz musi dalej pisać i - ty rozumiesz - będą mu drukować książkę za książką aż będzie sławnym polskim pisarzem, a wtedy może dostać Nagrodę Nobla, a to już są poważne pieniądze...
      - To czego on jedzie a nie pisze?! - zawołał zirytowany Żyd.
      Opowiedział też pan Julian, jak to z Buczkowskim było. Nazajutrz po przyjeździe do Obór natknął się w Konstancinie na Leopolda Buczkowskiego, spacerującego z psem.
      - Jak się żyje, Julek?
      - Ty się mnie nie pytaj, jak się żyje, ty mnie powiedz jak w telewizji było, hę? - chodziło o to, że Buczkowski wyłamał się z bojkotu i wystąpił w „wojennej” TV. 
      - Ech - zmieszał się Buczkowski - to tak dla żartu...
      - Dla żartu?! To ja ci powiem, że to kiepski żart, bo nikt na mieście z tego się nie śmieje!
     Odwróciłem się na pięcie i poszedłem sobie - zakończył opowieść pan Julian.
     Za kilka lat sprawy się skomplikowały: przyszły wybory prezydenckie. Otwieram drzwi - opowiada Marek Nowakowski, dotąd niezawodny przyjaciel - stoi Julek. Nie wchodzi. - Nie wchodzisz? - pytam, a on do mnie: - Ty... ty faszysto! Odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach.
     Pan Julek dowiedział się „na mieście”, że Marek zamierza głosować na Wałęsę, a nie na Mazowieckiego.
     Zatrzymanego kadru nie muszę szukać w pamięci - mam go na taśmie video. Pana Julka spotkałem ostatnio w sanatorium w Konstancinie. Już nie miał sił do frapujących opowieści. Włączyłem małą kamerę, a pan Julian stoi i pozuje. Wreszcie pyta, czy już może sobie pójść, bo czuje się zmęczony - sadził, że jest to aparat fotograficzny. I tak pan Julian na moim filmie idzie, idzie długim korytarzem, otwiera drzwi swojego pokoju - i już go nie ma. Ostatnie ujęcie.




     WIKTOR - jesteś!

     Byliśmy w końcu na „ty”; napisałem o nim pracę magisterską. Z zakresu teorii literatury. Nazywała się: „Repertuar ofert dydaktycznych w dziele literackim Wiktora Woroszylskiego”. Tytuł nie był mój a promotora (Edward Balcerzan), który nakierował mnie w nową, ciekawą stronę. Dydaktyzm? Oferta? Ów „repertuar” zaczynał się wszak od socrealizmu. Przygotowałem pytania do zaprzyjaźnionego już autora. Rozmowa się nie kleiła. Skończyło się na koniaku i obiedzie Janki. O socrealizmie jeszcze wtedy nie pisano. Moda nastała później. Nie chciałem oskarżać kochanego Wiktora, a zrozumieć. Cokolwiek. Może nie umiał mi w tym pomóc? Może różnica całego pokolenia była barierą komunikacyjną? Zadana praca nie miała być jednak o socrealizmie, tylko o dziele Woroszylskiego. Ale tak mnie ten „soc” wciągnął, że nie starczyło czasu i urwałem analizę przed "Niezgodą na ukłon". Nie tknąłem książek dla dzieci, nie poddałem strukturalno-semiotycznej analizie utworu „Trochę śmiechu, trochę smutku, to historia o mamutku”. Ostatni mój rozdział nosił tytuł - cytat: „Próg opuszczamy mądrej szkoły...”
     Wiktor opuścił tamtą „szkołę” wcześnie i ostatecznie, nie czekając nawet do „października”. Po pobycie na Kaukazie (1954) napisał wiersz „Oczy Metakse” - o młodziutkiej tancerce, w której ruchach zobaczył historię zgnębionego narodu; potem „odłamki strzaskanego nieba deptał w obcym mieście” - to wiersz „Miasto”, czyli Budapeszt. „Poematów dla dorosłych”** nie pisał, bo był już nazbyt dorosły; nie pobrał partyjnej delegacji na odwilżową, „służbową podróż w sprawie poezji” - odtąd podróżował na koszt własny. Duży koszt. Wiktor nie przechowywał w skrytości ducha odrobiny sentymentu do tamtego, młodzieńczego „prometejskiego jądra”. W przedmowie do wyboru wierszy (1992) napisał: Ze „Śmierci nie ma!”, ani z paru następnych książek, choć do pewnych fragmentów czuję swoisty sentyment, nie powtarzam tutaj - z jednym wyjątkiem - żadnego wiersza. Wyjątkiem tym jest „Po śmierci przyjaciela” (1951), ponieważ w nim, mimo upływu lat, słyszę głos, który odczuwam jako własny.
     Gdybym miał wybrać dla potomności jeden wiersz z lat 1981-1982, byłby to Wiktora Woroszylskiego „Podsłuchane” z „Dziennika internowania”. Przypomnę go w całości:

            zdałeś ten łom
            no zdałem
            a ja nie zdałem
            trzeba było zdać
            co będę zdawał i brał
            zdawał i brał
            
     Cóż, nie był Wiktor bezwiednym kreatorem anegdot, może i dlatego, że w końcu był niezłomnym domatorem? Nie umawiał się w kawiarni, nie pędził do drzwi przyjaciela, by „dać zdecydowany odpór”, nie szukał informacji „na mieście”, bo informacje przychodziły do niego. Ja byłem ostatni raz w mieszkaniu Woroszylskich niestety dawno: po pogrzebie Grażyny Kuroń. Był Edelman, złamany, rozgoryczony i po kieliszku strasznie bluźnił. Trochę mu się sprzeciwiałem. W którejś chwili Wiktor odezwał się jak beznamiętny narrator: - Leszek schamiał w areszcie i postawił się Edelmanowi.
      Miał poczucie humoru nie do naśladowania. Były jakieś imieniny lub urodziny w latach 70. Kto wchodził, był anonsowany przez gospodarza, a upominek okazywano obecnym. Dzwonek do drzwi, Wiktor idzie otworzyć, wraca i oznajmia: - Przyszedł Kuroń, w prezencie przyniósł Blumsztajna. Małej postury Blumsztajn, pokornie schowany za „harcmistrzem”, istotnie przypominał „skromny upominek”, a Kuroń innego nie przyniósł, bo przecież nie miał do tego głowy.
Wiktor nie rozstał się z korowskim towarzystwem kombatantów ale - jak sądzę - był zdystansowany wobec lewackiego, zacietrzewionego oszołomstwa. Gdyby nie, czyż - naruszając zasady politycznej poprawności - dzwoniłby z łoża cierpienia do swojego kolegi, „faszysty” Herberta, troszcząc się o to, z czego będzie żył? Wiktor Woroszylski, zatrzymany w kadrze? Siedzi na fotelu, jednym z dwóch przy małym stoliku wyłożonym ozdobnymi kafelkami, w tle regały z książkami. Co robi? Słucha, oczywiście.
     Umierają pisarze. Zabierają ze sobą epokę Polski Ludowej. W otchłani wciąż przemawia Władysław Gomułka:

- Grupka zagorzałych przeciwników socjalizmu i rewizjonistycznych renegatów, którzy wybrali pochyłą ścieżkę zdrady interesów ludu pracującego miast i wsi, ulegając propagandzie światowego imperializmu, popieranych przez rodzime, wsteczne elementy klerykalne, powtarza z maniackim uporem dawno skompromitowaną na gruncie naukowego materializmu tezę, cytuję: „śmierci nie ma”. Partia nasza, wraz z bratnią partią Związku Radzieckiego... - tu głos przechodzi w bulgot.
     
     Przypomina mi się dedykacja wpisana przez Wiktora w samizdatowym wydaniu poematu „Jesteś”: „Jesteś! I jesteśmy!”

                                                                                                          20.12.1995
_______________________
* z wiersza Wiktora Woroszylskiego
** "Poemat dla dorosłych" - "odwilżowy" utwór Adama Ważyka





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz