Czy obce służby specjalne potrzebują w Polsce agentury wpływu?
Agent wpływu, jak nazwa wskazuje, wpływa na opinię publiczną.
Działa na rzecz mentalnej i moralnej dezintegracji społeczeństwa i w
konsekwencji rozstroju jego państwa. Współcześnie, tu i teraz, zadaniem agenta
wpływu nie jest głoszenie nowych, porywających grupy społeczne ideologii, czy
też zaszczepianie poszczególnym intelektualistom "prometejskich
jąder". Nie ma do tego (na razie) podatnego gruntu. Najprościej więc byłoby stwierdzić, że misją agenta
wpływu jest dezinformacja, dezorientacja, niszczenie autentycznych autorytetów
na wszelkim szczeblu społecznym i zastępowanie ich kreaturami. Słowem, chodzi o
robienie ludziom wody z mózgu.
Trzeba przyjąć domniemany wizerunek agenta wpływu. Tak jak nikt nie widział prawdziwego szatana
z ogonem i rogami, tak też prawdziwy agent wpływu raczej nie przypomina naszego
zajadłego ideologicznego przeciwnika. Agent wpływu zwykle jest po naszej stronie,
a nawet bardziej po naszej stronie, niż my sami. Nosi taki sam ornat, lecz ogon
jego dla ogółu nie jest widoczny. Widać
zatem, że agentem wpływu może być każdy
z nas, choćby wyglądał nawet tak wiarygodnie jak ojciec Rydzyk, Piotr
Wierzbicki czy Tomasz Wołek.
Teza brzmi jednak: nie, obce służby specjalne nie potrzebują w
Polsce agentury wpływu.
Krótki rys historyczny. Proces szkalowania „swoich” rozpoczęła
„Gazeta Wyborcza” siedem lat temu, by nie dopuścić Wałęsy do prezydentury z
ówczesnym programem wycofania wojsk
sowieckich z Polski i lustracji. Po przegranej Tadeusza Mazowieckiego ataki na ówczesnych zwolenników Wałęsy
przybrały rozmiar nagonki - dość przypomnieć choćby stworzony wizerunek braci
Kaczyńskich, nie mniej ohydny niż zaplute karły reakcji z okresu
stalinowskiego. Czytelnicy dowiedzieli się, że znaczna część działaczy
solidarnościowych, opozycyjnych to ciemniaki, szaleńcy, frustraci, faszyści i
typy spod ciemnej gwiazdy. Ci, którzy w to uwierzyli, stali się elektoratem
późniejszej Unii Demokratycznej. Obóz solidarnościowy rozdwoił się na prawo i
lewo, co jedni uznali za nieszczęście, inni za proces nieuchronny. Podział osiągnął swój szczyt z nastaniem
rządu Jana Olszewskiego. Szkalowała go
„Gazeta Wyborcza” w jednym chórze z prasą postkomunistyczną, a np. Bujak z
Frasyniukiem publicznie pomówili Naimskiego (szefa UOP) o podpisanie „lojalki”
w stanie wojennym. Podziału tego nie zniosły wyborcze zwycięstwa partii
postkomunistycznych, choć wspomniana gazeta, zaskoczona obrotem politycznej
sceny spuściła z tonu, a nawet wróciła do subtelnego antykomunizmu z początku
swego istnienia.
Dzisiaj inaczej to wygląda - monopol „Gazety Wyborczej” został
przełamany. Prawicowe gazety konkurując ze sobą o role przewodnią ścigają się w
bezkompromisowości. Im więcej swoich się
zdemaskuje, tym wiarygodność ma być większa. Czytelnik odnosi wrażenie, że
jedyna grupa, która jeszcze nie zdradziła to redakcja danego tytułu. Piotr Wierzbicki ("Gazeta Polska") demaskuje Wałęsę; nic to, że przedtem w
swojej książce ogłosił go geniuszem, jeśli nie beatyfikował. Nie ma nic
stałego; odkąd Antoni Maciarewicz dostrzegł w ROP "prawicę
kontynuacji", nie można wykluczyć, że pod nóż komentatora „Gazety
Polskiej” pójdzie Jan Olszewski. Zdrada,
zdrada, wszędy zdrada! Do konkurencji przystąpiło wszak medium gorące,
fenomenalne „Radio Maryja”: panią Gronkiewicz - Waltz posądzono o niesłuszne
pochodzenie, a Jan Olszewski okazał się masonem. „Życia” nie uchroniło przed „Maryją” to, że
razem popierały Wałęsę w kampanii prezydenckiej - po wyborach rozgłośnia
wykryła w redakcji Wildsteina. Z o wiele gorszym dla prawicy skutkiem „Życie” Tomasza Wołka "zdemaskowało" przed wyborami Kwaśniewskiego - to już nieco inny zakres rozważań,
choć też z dziedziny agentury wpływu: jak atakować przeciwnika politycznego,
żeby dodać mu zwolenników a reprezentowanej formacji odebrać wiarygodność.
Tu przypadkiem pojawiła się sprawa reprezentacji. W odróżnieniu od lewicy, gdzie
np. „Trybuna” bezspornie reprezentuje SDRP, a „Gazeta Wyborcza” Unię Wolności,
prawicowe media (te pierwszoplanowe) nie są w żadnym stopniu organami partii
politycznych. To redakcje - koterie towarzysko-polityczne są quasipartiami, czy
też „biurami politycznymi” jak „Gazeta Polska”, która powołała sieć swoich
klubów, czy „Życie”, gdzie prawicowa retoryka ukrywa naturalny bunt
pokoleniowy. Takoż popierana przez dany tytuł partia nie jest pewna dnia ani
godziny; jej liderzy z dnia na dzień mogą okazać się zdrajcami, a zbuntowana
frakcja trzonem nieprzejednanych. Owszem, dobrze, że niezależna prasa prawicowa
ocenia działalność osób publicznych. Granica jednak bywa przekraczana,
pieniactwo bierze górę i - wzorem narzuconym niegdyś przez „Gazetę Wyborczą” -
kryterium słuszności bierze górę nad kryterium prawdy. Dla człowieka prawicy,
wyznającego chrześcijański system wartości, kłamstwo prawicowe pozostaje
kłamstwem; system ten nie przewiduje czegoś takiego, jak dawanie fałszywego
świadectwa w słusznej sprawie - jeśli „kopanie swoich” jest sprawą słuszną.
Wątpliwość ta nie dotyczy prawdziwych
agentów wpływu, których, według mojej tezy, sami wyręczamy.
1997
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz