środa, 29 kwietnia 2020

     FELIETONY NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARENOŚĆ" - LATA 90.


      Czy obce służby specjalne potrzebują w             Polsce agentury wpływu?

     Agent wpływu, jak nazwa wskazuje, wpływa na opinię publiczną. Działa na rzecz mentalnej i moralnej dezintegracji społeczeństwa i w konsekwencji rozstroju jego państwa. Współcześnie, tu i teraz, zadaniem agenta wpływu nie jest głoszenie nowych, porywających grupy społeczne ideologii, czy też zaszczepianie poszczególnym intelektualistom "prometejskich jąder".  Nie ma do tego (na razie) podatnego gruntu. Najprościej więc byłoby stwierdzić, że misją agenta wpływu jest dezinformacja, dezorientacja, niszczenie autentycznych autorytetów na wszelkim szczeblu społecznym i zastępowanie ich kreaturami. Słowem, chodzi o robienie ludziom wody z mózgu.
     Trzeba przyjąć domniemany wizerunek agenta wpływu.  Tak jak nikt nie widział prawdziwego szatana z ogonem i rogami, tak też prawdziwy agent wpływu raczej nie przypomina naszego zajadłego ideologicznego przeciwnika. Agent wpływu zwykle jest po naszej stronie, a nawet bardziej po naszej stronie, niż my sami. Nosi taki sam ornat, lecz ogon jego dla ogółu nie jest widoczny.  Widać zatem,  że agentem wpływu może być każdy z nas, choćby wyglądał nawet tak wiarygodnie jak ojciec Rydzyk, Piotr Wierzbicki czy Tomasz Wołek. 
     Teza brzmi jednak: nie, obce służby specjalne nie potrzebują w Polsce agentury wpływu.  
     Krótki rys historyczny. Proces szkalowania „swoich” rozpoczęła „Gazeta Wyborcza” siedem lat temu, by nie dopuścić Wałęsy do prezydentury z ówczesnym programem  wycofania wojsk sowieckich z Polski i lustracji. Po przegranej Tadeusza Mazowieckiego  ataki na ówczesnych zwolenników Wałęsy przybrały rozmiar nagonki - dość przypomnieć choćby stworzony wizerunek braci Kaczyńskich, nie mniej ohydny niż zaplute karły reakcji z okresu stalinowskiego. Czytelnicy dowiedzieli się, że znaczna część działaczy solidarnościowych, opozycyjnych to ciemniaki, szaleńcy, frustraci, faszyści i typy spod ciemnej gwiazdy. Ci, którzy w to uwierzyli, stali się elektoratem późniejszej Unii Demokratycznej. Obóz solidarnościowy rozdwoił się na prawo i lewo, co jedni uznali za nieszczęście, inni za proces nieuchronny.  Podział osiągnął swój szczyt z nastaniem rządu Jana Olszewskiego.  Szkalowała go „Gazeta Wyborcza” w jednym chórze z prasą postkomunistyczną, a np. Bujak z Frasyniukiem publicznie pomówili Naimskiego (szefa UOP) o podpisanie „lojalki” w stanie wojennym. Podziału tego nie zniosły wyborcze zwycięstwa partii postkomunistycznych, choć wspomniana gazeta, zaskoczona obrotem politycznej sceny spuściła z tonu, a nawet wróciła do subtelnego antykomunizmu z początku swego istnienia.
     Dzisiaj inaczej to wygląda - monopol „Gazety Wyborczej” został przełamany. Prawicowe gazety konkurując ze sobą o role przewodnią ścigają się w bezkompromisowości.  Im więcej swoich się zdemaskuje, tym wiarygodność ma być większa. Czytelnik odnosi wrażenie, że jedyna grupa, która jeszcze nie zdradziła to redakcja danego tytułu. Piotr Wierzbicki ("Gazeta Polska") demaskuje Wałęsę; nic to, że przedtem w swojej książce ogłosił go geniuszem, jeśli nie beatyfikował. Nie ma nic stałego; odkąd Antoni Maciarewicz dostrzegł w ROP "prawicę kontynuacji", nie można wykluczyć, że pod nóż komentatora „Gazety Polskiej” pójdzie Jan Olszewski.  Zdrada, zdrada, wszędy zdrada! Do konkurencji przystąpiło wszak medium gorące, fenomenalne „Radio Maryja”: panią Gronkiewicz - Waltz posądzono o niesłuszne pochodzenie, a Jan Olszewski okazał się masonem.  „Życia” nie uchroniło przed „Maryją” to, że razem popierały Wałęsę w kampanii prezydenckiej - po wyborach rozgłośnia wykryła w redakcji Wildsteina. Z o wiele gorszym dla prawicy skutkiem „Życie” Tomasza Wołka "zdemaskowało" przed wyborami Kwaśniewskiego - to już nieco inny zakres rozważań, choć też z dziedziny agentury wpływu: jak atakować przeciwnika politycznego, żeby dodać mu zwolenników a reprezentowanej formacji odebrać wiarygodność.
     Tu przypadkiem pojawiła się sprawa  reprezentacji. W odróżnieniu od lewicy, gdzie np. „Trybuna” bezspornie reprezentuje SDRP, a „Gazeta Wyborcza” Unię Wolności, prawicowe media (te pierwszoplanowe) nie są w żadnym stopniu organami partii politycznych. To redakcje - koterie towarzysko-polityczne są quasipartiami, czy też „biurami politycznymi” jak „Gazeta Polska”, która powołała sieć swoich klubów, czy „Życie”, gdzie prawicowa retoryka ukrywa naturalny bunt pokoleniowy. Takoż popierana przez dany tytuł partia nie jest pewna dnia ani godziny; jej liderzy z dnia na dzień mogą okazać się zdrajcami, a zbuntowana frakcja trzonem nieprzejednanych. Owszem, dobrze, że niezależna prasa prawicowa ocenia działalność osób publicznych. Granica jednak bywa przekraczana, pieniactwo bierze górę i - wzorem narzuconym niegdyś przez „Gazetę Wyborczą” - kryterium słuszności bierze górę nad kryterium prawdy. Dla człowieka prawicy, wyznającego chrześcijański system wartości, kłamstwo prawicowe pozostaje kłamstwem; system ten nie przewiduje czegoś takiego, jak dawanie fałszywego świadectwa w słusznej sprawie - jeśli „kopanie swoich” jest sprawą słuszną. Wątpliwość ta  nie dotyczy prawdziwych agentów wpływu, których, według mojej tezy, sami wyręczamy.

1997



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz