wtorek, 7 kwietnia 2020

FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"


      
    Bełkot, który trwa

     Można wyobrazić sobie Polaka żyjącego za granicą, który abonuje jedną gazetę krajową. Jego gazeta pisze o wszystkim, co się w kraju dzieje, zapoznaje go na bieżąco z pełnym obrazem wydarzeń i ludzi w nich uczestniczących. W jego gazecie jest także obiektywny komentarz, ale zawsze oddzielony graficznie od informacji. Ta gazeta jest jego gazetą; jest więc obiektywna i jedyna w tym rodzaju. Tymi cechami jego gazeta wyczerpująco zaspokaja jego oczekiwania. Co by to było, gdyby nie było tej gazety?!
     Nie wie on, że obok poznawanej przez niego - gazetowej - rzeczywistości istnieją inne. W jego gazecie coś stoi na nogach, podczas gdy w innej, niedorównującej tamtej nakładem, przedstawiają to samo stojące na głowie, zaś w telewizji polskiej widać było, że leży.
     Owszem - stwierdzi wyobrażalny, mój pokoleniowy  emigrant* - dlatego ja abonuję nie jeden tytuł, a „Gazetę Wyborczą”, „Politykę” i „Tygodnik Powszechny”. W każdym z pism inaczej pisze się np. o tolerancji, ksenofobii i totalitaryzmie - on powie, a my dodamy: w „Gazecie Wyborczej” drukiem tłustym, w „Polityce” kursywą, a w „TP” dostojnym kurierem.        
     Pluralizm uwolnionej kilka lat temu prasy w Polsce to więc ciągle bardziej postulat niż rzeczywistość. 90% tytułów, w tym lokalne dzienniki i popołudniówki łączy myślenie stadne, przy czym przepis na interpretację zdarzeń i ocenę postaci dyktuje jedna, największa gazeta centralna. (Przyczyny tego stanu rzeczy są głębokie i należałoby ich szukać w diagnozie stanu ducha postpeerelowskiej poturbowanej inteligencji).**
     Oto jednak jestem po lekturze „Tygodnika Powszechnego” oraz „Polityki” i stwierdzam, że w pozornym pluralizmie sojuszniczych mentalnie tytułów coś „jakby drgnęło”. Jerzy Jedlicki w „Tygodniku Powszechnym” recenzuje książkę prof. Michała Głowińskiego o nowomowie. Głowińskiego z Jedlickim łączy troska, a w niej przekonanie, że PRL-owską nowomowę uprawia obecnie "antykomunistyczna prawica". Ni stąd ni zowąd w tym samym czasie „Polityka” kontestuje: postępowy publicysta Ludwik Stomma pisze o „hipokryzji uświęconego paktu połączonych elit ducha wszystkich stron, streszczającego się w dwóch słowach: się kochamy!”. Po czym biadoli nad paryską hipokryzją liberalnych elit; bierze w obiektywną obronę (przed „Gazetą Wyborczą”, zarzucając jej manipulację!) Le Pena, a przede wszystkim - bo już w tytule - zarzuca liberalnym „elitom ducha” posługiwanie się nowomową! Może nie jest to jeszcze kłótnia w rodzinie, ale widać, że coś tam w szczegółach przestaje się zgadzać; że widmo nowoczesnego liberalnego totalitaryzmu na gruncie totalnego liberalizmu być może się oddala - skoro w szeregach sił postępu krok się miesza.
     Jak to się jednak dzieje, że wybitny badacz, mądry tropiciel, konsumuje szpalty np. „Gazety Wyborczej” i tam nie dostrzega nowomowy? Wystarczy przecież od czasu do czasu zapoznać się z tekstem naczelnego redaktora, by dostrzec najbardziej jaskrawe i wdzięczne badawczo kawałki (kiedyś zbierałem je w osobnej teczce zatytułowanej „Acta Michniciana”). Kiedy Aleksander Kwaśniewski przeprosił w Sejmie za PRL, Michnik napisał krótko, że może to wszystkiego nie załatwia, ale stwarza możliwość refleksji. A teraz - zakończył uroczyście - należy „zasiąść do rozmowy”. Kogo z kim, na jaki temat? Czy chodzi o to, że teraz Michnik będzie mógł rozmawiać z liderem SLD na temat przeszłości? Nie, przecież odbyli już wiele pogłębionych rozmów. O co chodziło, miała pokazać przyszłość: o zamiar połączenia obu partii. W tamtej chwili nie wypadało powiedzieć tego wprost, choć chciało się czytelnika jakoś uprzedzić. W sukurs przyszła nowomowa. „Zasiąść do rozmowy”. W szczerej atmosferze wzajemnego zrozumienia.* Pisze badacz, prof. Głowiński w swej książce: „Tekst zredagowany w nowomowie może być interesujący nie ze względu na treści, które bezpośrednio przekazuje, ale jako oznaka pozwalająca poznać intencje, programy itp.” A więc inny przykład: w obszernym tekście nt. historii politycznej ostatnich kilku lat (w połowie poświęconym - rzecz jasna - złowrogiej roli braci Kaczyńskich) Michnik wytknął Kościołowi zasadniczy błąd. Kościół - napisał wprost - niesłusznie wkracza ze sferą sacrum do sfery profanum.  Wpadając w pułapkę nowomowy Michnik nie zauważył, że zanegował istotę Kościoła, którego misją jest głoszenie Ewangelii wśród ludzi, a więc właśnie do wprowadzania sfery sacrum do profanum Kościół jest powołany. A chodziło o - tłumacząc nowomowę na język potoczny -  że zdaniem naczelnego „Gazety Wyborczej” hierarchia Kościoła katolickiego w Polsce nie powinna zajmować głosu w sprawach politycznych, bo księża przeszkadzają w realizacji założonej polityki.
      Głowiński i jego recenzent nie zauważają, że „tropiąc retorykę antykomunistycznej prawicy” posługują się właśnie nowomową. Pojęcie „antykomunistyczna prawica” jest kalką znanej konstrukcji w rodzaju „demokracja burżuazyjna”, a powołane zostało przez naszych nieobojętnych politycznie intelektualistów - żarliwych sekundantów postępowego skrzydła Unii Wolności - z potrzeby doraźnej.
     Jedlicki po lekturze eseju Głowińskiego zastanawia się, czy komunistyczna nomenklatura używająca nowomowy miała świadomość odległości tego języka od rzeczywistości i czy w związku z tym rzeczywistość ta była przez funkcjonariuszy systemu postrzegana bez pośrednictwa „zaklęć”. I po analizie „Tajnych dokumentów Biura Politycznego” pod nagłówkiem „Bełkot, który trwa” stwierdza: „Widać tam raz po raz, jak w momentach krytycznych nowomowa utrudnia towarzyszom zrozumienie sytuacji, jak oni są spętani przez kategorie własnego języka i jak rozpaczliwie próbują się przez nie przedrzeć, żeby pojąć, co się naprawdę dzieje”. Tę słuszną uwagę recenzenta - o spętaniu przez kategorie własnego języka - pokornie polecam Michałowi Głowińskiemu. Po refleksji można będzie „zasiąść do rozmowy” - bez nowomowy. Na pewno nie jemu jednak można zarzucić bełkot, bo, jak mi się zdaje „próbuje się przedrzeć”. Może uda się w dalszej pracy badawczej. Trzeba jednak uważniej słuchać i czytać - także „swoją” gazetę.
                                                                                                                 26.05.1995
___________________________________
  Wtedy miałem na myśli Stanisława Barańczaka.
** Dzisiaj powiedziałbym: postinteligencji. Polska inteligencja została wymordowana przez Stalina i Hitlera, ocalały z niej tylko szczątki. Ja urodziłem się w r. 1949. Jestem postprlowskim postinteliegentem. 

**  "Szczera, partyjna atmosfera".  Był to w PRL czytelny kod, można powiedzieć: sublimum nowomowy. Komunikaty po spotkaniu  w Moskwie "naszego kierownictwa" z kierownictwem Związku Radzieckiego dzieliły się na dwa, najwyżej trzy rodzaje. Gdy "Trybuna Ludu", organ KC PZPR podała, że spotkanie odbyło się w "atmosferze braterskiej przyjaźni i wzajemnego zrozumienia", dla aktywu PZPR znaczyło to, że Moskwa utrzymuje poparcie dla aktualnego I sekretarza KC PZPR. Gdy jednak, na drugim biegunie  komunikat brzmiał: "spotkanie obyło się w szczerej, parytyjnej atmosferze", znaczyło to, że aktualny wasal, np. Gierek czy Jaruzelski otrzymał od np. Breżniewa tzw. zjebkę, został upokorzony i ostatecznie ostrzeżony. To z kolei uruchamiało innych ważnych towarzyszy z "naszego kierownictwa" do kombinacji z Moskwą na rzecz zmiany "naszego" I sekretarza. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz