poniedziałek, 6 kwietnia 2020

FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"



            Prosta recepta

          Dawno temu, w grudniu 1981 roku grono działaczy Związku "Solidarność", pragnąc ustalić doraźnie zasady postępowania w nowej sytuacji, zwróciło się do przewodniczącego Zarządu Regionu z zapytaniem: co robimy? Lider nie odzywał się. Wreszcie, po wielokrotnym zawołaniu „Eligiusz! Eligiusz! Co robimy?!” z zablindowanego okna wydobyła się odpowiedź „Chłopaki, teraz każdy na swoją łapę”. Pragmatycznym przywódcą pilskiej Solidarności był niejaki Eligiusz Naszkowski, a odpowiedzi udzielił kolegom wywołującym go z więziennego spacernika. Wkrótce po tym zajściu wyjechał za granicę, później wystąpił w Wolnej Europie, opowiadał coś o swojej misji w SB i słuch po nim zaginął. Agent, cwaniak i pajac.
     Andrzej Drawicz nigdy nie był liderem i nikt go o podobną radę nie pytał; nie był też ambasadorem w Moskwie, a bardzo tego pragnie i po ludzku jest to zrozumiałe. Drawicz był prezesem (tak zwanym "pierwszym solidarnościowym" - ha! - jak to teraz gorzko brzmi) Radiokomitetu z mianowania Tadeusza Mazowieckiego. Naród kochał wszystkich "pierwszych solidarnościowych" tak bardzo, że jedna starsza egzaltowana pani w pociągu powiedziała mi wtedy, że tak jak pani Niezabitowskiej* spadają włosy na czoło od ciągłego pochylania się przy płaczu w stanie wojennym, tak panu Drawiczowi włosy wyszły w wiezieniu. Był to ogromny historyczny kredyt zaufania, zmarnowany przez konkretnych ludzi, zakochanych w sobie zawodowych pięknoduchów. Adorowany przez prasę jak wszyscy inni od "grubej kreski" Drawicz, zapytany wówczas o motywy heroicznej zgody na objęcie funkcji stwierdził, że nie można stać z boku, a poza tym traktuje to jako męską przygodę. Przygodę swą rozpoczął od historycznego oświadczenia, że pracownicy telewizji winni zostawiać legitymacje partyjne na portierni. Dyspozycję tę wysublimował z ogólnej linii partii, przepraszam: rządu (była to linia "grubej kreski" czyli relatywizmu moralnego podniesionego do rangi doktryny rządzenia).
     Drawicz zasłynął jednak wyznaniem, że nie ma w domu telewizora, a w ogóle to telewizja go nie interesuje. Co charakterystyczne dla ówczesnej epoki: nie wzbudziło to w kręgach opiniotwórczych bulwersacji, przeciwnie: przydało uroku nowemu, "pierwszemu solidarnościowemu" prezesowi. O niekompetencji kierowników telewizji „Gazeta Wyborcza” zaczęła pisać później, po wyborach prezydenckich, gdy już Drawicza nie było. Póki jednak był, trzymał się linii. To on wydał słynny okólnik, zabraniający przedstawiania faktów z okazji rocznicy stanu wojennego, to on blokował odkłamywanie najnowszej historii Polski, to ten mąż w przygodzie swej decydował, kto z byłej opozycji, z Solidarności może zajmować stanowisko w "odrodzonej" telewizji, a komu nawet występować nie wolno; to on wreszcie za poparcie Wałęsy - konkurenta Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich wysłał szefa łódzkiego ośrodka TVP na bezpłatny urlop.
     Teraz oświadcza w wywiadzie dla "Polityki", że każdy, kto go wtedy krytykował to był "lizus Wałęsy". Trzeba mieć w sobie bardzo dużo pychy i sporo tupetu, żeby po latach coś takiego orzec.
     Nie dość tamtej męskiej przygody. Z niedowierzaniem sfery opiniotwórcze odebrały wiadomość, że Andrzej Drawicz otrzymał nominację na doradcę premiera Oleksego. Będzie doradzał w przedmiocie polityki wschodniej (a zwierzchnikiem jego będzie były wysoki funkcjonariusz SB od zwalczania Solidarności, szef doradców). I znów dziennikarze pytają Drawicza o motywy podjęcia nowego wyzwania. Prosta recepta - odpowiada Drawicz. - Coś trzeba robić. Bo - diagnozuje - biznes rozwija się bardzo dobrze, a polityka nie, więc trzeba się włączyć. To się włączył, a podparł faktem, że w rządzie obecnym ministrem spraw zagranicznych jest pan Bartoszewski. (Niepomny staropolskiego porzekadła: co wolno wojewodzie... itd. Gdy Władysław Bartoszewski, przeżywszy Oświęcim kiblował w stalinowskim więzieniu, Andrzej Drawicz był żarliwym zetempowskim smarkaczem - także dlatego decyzje polityczne pana Bartoszewskiego przyjmujemy do wiadomości, a uczynki Andrzeja Drawicza właśnie omawiamy).
     Od razu nasuwa się pytanie: skoro resort spraw zagranicznych objął pan Bartoszewski, to po co Drawicz jest doradcą premiera Oleksego? Racje osobiste są ważne dla Drawicza, dla innych istotne jest nie tylko komu, ale co on może doradzić w sprawie polityki wschodniej polskiego rządu? Nic nie może doradzić; mówiąc w przenośni nie ma w domu telewizora, a polityki zagranicznej państwa nie rozumie ani trochę. Andrzej Drawicz jest rusycystą, tłumaczem literatury rosyjskiej i - co się w takim zawodzie zdarza - rusofilem. Tak jak istnieją cudzoziemcy polonofile, tłumacze literatury polskiej. Uczucie to polega na szczególnym przywiązaniu do kultury innego narodu, którą przybliża się swoim rodakom. Kultur innych narodów oczywiście nie trzeba kochać, w literaturze i sztuce narodów ościennych nie trzeba być rozmiłowanym, ale trzeba je z grubsza rozumieć, szanować i to się udaje dzięki tłumaczom, artystom, uczonym i rozmaitym "filom".
     Polityka zagraniczna państwa, czyniona w imię i dla dobra swojego społeczeństwa to inna przygoda. Tu nie ma miejsca na uczucia inne niż patriotyzm, tu wszelkie "filstwo" zostawia się na portierni. Doradca Drawicz nie jest w stanie tego pojąć, a jako człowiek, który ma się zaangażować w polską politykę wschodnią, Rosji nie zna i nie chce jej poznawać. Zna on niektórych nonkonformistycznych pisarzy, humanistów, którzy na rosyjską politykę nie mają wpływu żadnego - to jest jego Rosja. Kiedy więc słyszy Drawicz o problemie, jakim jest dla niepodległej Polski potęga wiecznie imperialnego sąsiada, oburza się: bzdury! Był właśnie w Moskwie, w jednym domu, drugim i trzecim i żadnych nie odczuł zagrożeń! To polskie resentymenty, podsycane przez wymachujących szabelką oszołomów. Ba, w kwestii rosyjskiej Drawicz próbował nawet spierać się z Władimirem Bukowskim, kiedy ten gościł w Polsce za Gorbaczowa: legendarny pisarz i sowiecki dysydent miał być przekonany, że za Polską wschodnią granicą bezkolizyjnie rozwija się demokratyczne państwo praw i swobód obywatelskich, wolne od agresji i ekspansji, miłujące pokój i prawo narodów do samostanowienia.
     Cóż można więcej powiedzieć - nie mnie doradzi Andrzej Drawicz, to problem premiera Oleksego. Może potrzebuje on podszkolić rosyjski, a może chodzi o korepetycje w zakresie historii rosyjskiej literatury? Tego nie wiemy. O co chodzi Drawiczowi? Z grubsza już wiadomo: o męską przygodę. Szeroka publiczność usłyszała z telewizji: Andrzej Drawicz, były działacz opozycji i Solidarności, w stanie wojennym internowany, został mianowany doradcą premiera Oleksego... Po czym rozlega się donośny, pewny siebie głos: Panowie, teraz każdy na własną rękę! Prosta recepta.

     19.05.95
________________________________
* Małgorzata Niezabitowska - rzeczniczka prasowa rzadu Tadeusza Mazowieckiego.

Na zdjęciu ZBIGNIEW HERBERT. Zamiast występujących w tekście Drawicza, czy, nie daj Boże, Eligiusza Naszkowskiego. Wielki poeta miał jednak coś wspólnego z tym felietonem. Jako czytelnik "TS" poprosił radaktora naczelnego o przysłanie pięciu kserokopii dla znajomych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz