FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"
Prosta recepta
Dawno temu,
w grudniu 1981 roku grono działaczy Związku "Solidarność", pragnąc
ustalić doraźnie zasady postępowania w nowej sytuacji, zwróciło się do
przewodniczącego Zarządu Regionu z zapytaniem: co robimy? Lider nie odzywał
się. Wreszcie, po wielokrotnym zawołaniu „Eligiusz! Eligiusz! Co robimy?!” z
zablindowanego okna wydobyła się odpowiedź „Chłopaki, teraz każdy na swoją
łapę”. Pragmatycznym przywódcą pilskiej Solidarności był niejaki Eligiusz
Naszkowski, a odpowiedzi udzielił kolegom wywołującym go z więziennego
spacernika. Wkrótce po tym zajściu wyjechał za granicę, później wystąpił w Wolnej
Europie, opowiadał coś o swojej misji w SB i słuch po nim zaginął. Agent,
cwaniak i pajac.
Andrzej
Drawicz nigdy nie był liderem i nikt go o podobną radę nie pytał; nie był też
ambasadorem w Moskwie, a bardzo tego pragnie i po ludzku jest to zrozumiałe.
Drawicz był prezesem (tak zwanym "pierwszym solidarnościowym" - ha! -
jak to teraz gorzko brzmi) Radiokomitetu z mianowania Tadeusza Mazowieckiego.
Naród kochał wszystkich "pierwszych solidarnościowych" tak bardzo, że
jedna starsza egzaltowana pani w pociągu powiedziała mi wtedy, że tak jak pani
Niezabitowskiej* spadają włosy na czoło od ciągłego pochylania się przy płaczu w
stanie wojennym, tak panu Drawiczowi włosy wyszły w wiezieniu. Był to ogromny
historyczny kredyt zaufania, zmarnowany przez konkretnych ludzi,
zakochanych w sobie zawodowych pięknoduchów. Adorowany przez prasę jak wszyscy
inni od "grubej kreski" Drawicz, zapytany wówczas o motywy heroicznej
zgody na objęcie funkcji stwierdził, że nie można stać z boku, a poza tym
traktuje to jako męską przygodę. Przygodę swą rozpoczął od historycznego
oświadczenia, że pracownicy telewizji winni zostawiać legitymacje partyjne na
portierni. Dyspozycję tę wysublimował z ogólnej linii partii, przepraszam:
rządu (była to linia "grubej kreski" czyli relatywizmu
moralnego podniesionego do rangi doktryny rządzenia).
Drawicz
zasłynął jednak wyznaniem, że nie ma w domu telewizora, a w ogóle to telewizja
go nie interesuje. Co charakterystyczne dla ówczesnej epoki: nie wzbudziło to w
kręgach opiniotwórczych bulwersacji, przeciwnie: przydało uroku nowemu,
"pierwszemu solidarnościowemu" prezesowi. O niekompetencji
kierowników telewizji „Gazeta Wyborcza” zaczęła pisać później, po wyborach
prezydenckich, gdy już Drawicza nie było. Póki jednak był, trzymał się linii.
To on wydał słynny okólnik, zabraniający przedstawiania faktów z okazji
rocznicy stanu wojennego, to on blokował odkłamywanie najnowszej historii
Polski, to ten mąż w przygodzie swej decydował, kto z byłej opozycji, z
Solidarności może zajmować stanowisko w "odrodzonej" telewizji, a
komu nawet występować nie wolno; to on wreszcie za poparcie Wałęsy - konkurenta Tadeusza
Mazowieckiego w wyborach prezydenckich wysłał szefa łódzkiego ośrodka TVP na
bezpłatny urlop.
Teraz oświadcza
w wywiadzie dla "Polityki", że każdy, kto go wtedy krytykował to był
"lizus Wałęsy". Trzeba mieć w sobie bardzo dużo pychy i sporo tupetu,
żeby po latach coś takiego orzec.
Nie dość
tamtej męskiej przygody. Z niedowierzaniem sfery opiniotwórcze odebrały
wiadomość, że Andrzej Drawicz otrzymał nominację na doradcę premiera Oleksego.
Będzie doradzał w przedmiocie polityki wschodniej (a zwierzchnikiem jego będzie
były wysoki funkcjonariusz SB od zwalczania Solidarności, szef doradców). I
znów dziennikarze pytają Drawicza o motywy podjęcia nowego wyzwania. Prosta
recepta - odpowiada Drawicz. - Coś trzeba robić. Bo - diagnozuje - biznes
rozwija się bardzo dobrze, a polityka nie, więc trzeba się włączyć. To się
włączył, a podparł faktem, że w rządzie obecnym ministrem spraw zagranicznych
jest pan Bartoszewski. (Niepomny staropolskiego porzekadła: co wolno
wojewodzie... itd. Gdy Władysław Bartoszewski, przeżywszy Oświęcim kiblował w
stalinowskim więzieniu, Andrzej Drawicz był żarliwym zetempowskim smarkaczem -
także dlatego decyzje polityczne pana Bartoszewskiego przyjmujemy do
wiadomości, a uczynki Andrzeja Drawicza właśnie omawiamy).
Od razu
nasuwa się pytanie: skoro resort spraw zagranicznych objął pan Bartoszewski, to
po co Drawicz jest doradcą premiera Oleksego? Racje osobiste są ważne dla
Drawicza, dla innych istotne jest nie tylko komu, ale co on może doradzić w
sprawie polityki wschodniej polskiego rządu? Nic nie może doradzić; mówiąc w
przenośni nie ma w domu telewizora, a polityki zagranicznej państwa nie rozumie
ani trochę. Andrzej Drawicz jest rusycystą, tłumaczem literatury rosyjskiej i -
co się w takim zawodzie zdarza - rusofilem. Tak jak istnieją cudzoziemcy
polonofile, tłumacze literatury polskiej. Uczucie to polega na szczególnym
przywiązaniu do kultury innego narodu, którą przybliża się swoim rodakom.
Kultur innych narodów oczywiście nie trzeba kochać, w literaturze i sztuce
narodów ościennych nie trzeba być rozmiłowanym, ale trzeba je z grubsza
rozumieć, szanować i to się udaje dzięki tłumaczom, artystom, uczonym i
rozmaitym "filom".
Polityka
zagraniczna państwa, czyniona w imię i dla dobra swojego społeczeństwa to inna
przygoda. Tu nie ma miejsca na uczucia inne niż patriotyzm, tu wszelkie
"filstwo" zostawia się na portierni. Doradca Drawicz nie jest w
stanie tego pojąć, a jako człowiek, który ma się zaangażować w polską politykę
wschodnią, Rosji nie zna i nie chce jej poznawać. Zna on niektórych
nonkonformistycznych pisarzy, humanistów, którzy na rosyjską politykę nie mają
wpływu żadnego - to jest jego Rosja. Kiedy więc słyszy Drawicz o problemie,
jakim jest dla niepodległej Polski potęga wiecznie imperialnego sąsiada, oburza
się: bzdury! Był właśnie w Moskwie, w jednym domu, drugim i trzecim i żadnych
nie odczuł zagrożeń! To polskie resentymenty, podsycane przez wymachujących
szabelką oszołomów. Ba, w kwestii rosyjskiej Drawicz próbował nawet spierać się
z Władimirem Bukowskim, kiedy ten gościł w Polsce za Gorbaczowa: legendarny
pisarz i sowiecki dysydent miał być przekonany, że za Polską wschodnią granicą
bezkolizyjnie rozwija się demokratyczne państwo praw i swobód obywatelskich,
wolne od agresji i ekspansji, miłujące pokój i prawo narodów do
samostanowienia.
Cóż można
więcej powiedzieć - nie mnie doradzi Andrzej Drawicz, to problem premiera Oleksego.
Może potrzebuje on podszkolić rosyjski, a może chodzi o korepetycje w zakresie
historii rosyjskiej literatury? Tego nie wiemy. O co chodzi Drawiczowi? Z
grubsza już wiadomo: o męską przygodę. Szeroka publiczność usłyszała z
telewizji: Andrzej Drawicz, były działacz opozycji i Solidarności, w stanie
wojennym internowany, został mianowany doradcą premiera Oleksego... Po czym
rozlega się donośny, pewny siebie głos: Panowie, teraz każdy na własną rękę!
Prosta recepta.
19.05.95
________________________________
* Małgorzata Niezabitowska - rzeczniczka prasowa rzadu Tadeusza Mazowieckiego.
Na zdjęciu ZBIGNIEW HERBERT. Zamiast występujących w tekście Drawicza, czy, nie daj Boże, Eligiusza Naszkowskiego. Wielki poeta miał jednak coś wspólnego z tym felietonem. Jako czytelnik "TS" poprosił radaktora naczelnego o przysłanie pięciu kserokopii dla znajomych.
________________________________
* Małgorzata Niezabitowska - rzeczniczka prasowa rzadu Tadeusza Mazowieckiego.
Na zdjęciu ZBIGNIEW HERBERT. Zamiast występujących w tekście Drawicza, czy, nie daj Boże, Eligiusza Naszkowskiego. Wielki poeta miał jednak coś wspólnego z tym felietonem. Jako czytelnik "TS" poprosił radaktora naczelnego o przysłanie pięciu kserokopii dla znajomych.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz