niedziela, 5 kwietnia 2020

FELIETONY Z LAT 90. PUBLIKOWANE W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"    
      

       Marchew inaczej

     W jednej z książek zastanych w kolejnym, wynajętym warszawskim mieszkaniu - „Kalendarz Przyjaciółki 1991” - zwróciła moją uwagę pozycja w spisie treści: „Marchew inaczej”. Zacząłem przerzucać karty z wielką obawą. Marchew: korzeń rośliny o tej samej nazwie; w górze, u nasady łodygi owalny, u dołu spiczasty, koloru na ogół ceglastego, a na pewno koloru marchwi. Jadalny w zasadzie tylko w postaci soku, podawany jednak po utarciu dzieciom ze względu na wysoką wartość odżywczą miąższu. Warzywo używane także jako przyprawa smakowa do rosołu; w postaci gotowanej (niezbyt smaczne) uwzględniane w diecie osób o słabszym układzie trawiennym. Moja wiedza na temat marchwi jest potoczna, wynikła tylko z doświadczenia, a opinia o jej walorach smakowych subiektywna. Za obiektywny uznaję sąd, że marchew to jest po prostu marchew, czyli - jak powiedzieliby uczeni - to, co znaczące (słowo) odpowiada w mojej mentalności znaczonemu (przedmiotowi, w tym wypadku marchwi).
     Przerzucałem karty kalendarza Przyjaciółki do rozdziału "Marchew inaczej" z obawą, z przekonaniem nawet, że jakiś niekwestionowany autorytet w dziedzinie roślinnej zburzy mój porządek świata, dziedzicznie wniesiony do podświadomości, ukształtowany w procesie wychowawczym, ugruntowany własnym poznaniem. Fałszywym, bo zaraz okaże się, że marchew - owszem - bywa czerwona i podłużna. Nie mniej smaczna jest jednak, gdy jest owalna, w kolorze buraczanym - ta jest doskonała na zupę. Marchew o kształcie nieregularnie owalnym, której miąższ jest żółtawy zawiera sporo odżywczej skrobi - sok przed fermentacją niesmaczny. Dużo witamin zawierają ostre w smaku marchewki - kulki z wierzchu czerwone (albo raczej karminowe), w środku białe. W witaminę C przebogata jest aromatyczna marchew biała, część liściastą, tzw. natkę używa się do dekoracji rosołu. Wielu zwolenników ma marchew znana pod popularną nazwą kalarepy...
Nic podobnego. Pod tytułem "Marchew inaczej" podano po prostu przepisy kulinarne na różne potrawy z tego samego warzywa! Marchew po arabsku, po turecku, po parysku, flamandzku, hiszpańsku, po mazursku, dalej - marchew w beszamelu, budyń z marchwi i wreszcie: cymes z marchwi. Jakaż różnorodność, dowolność - przy zachowaniu jestestwa marchwi jako takiej.
     Konia z rzędem temu, kto zrozumie, o co w istocie mi chodzi poza tym, że nie gustuję w potrawach z marchwi, a burak w każdej postaci cieszy moje podniebienie. Czy jest to kwestia preferencji koloru? A jeśli tak, to skóry czy miąższu? Jak się to ma do kwestii rasowej, zagadnienia tolerancji i problemu otwarcia? Nie odpowiem. Czytelnik musi rozumieć, co czyta. Czy autor musi wiedzieć o co mu chodzi? Nie, skończmy z tym przesądem. Weźmy takiego - w dziedzinie felietonu - Daniela Passenta, wiernego autora tygodnika „Polityka”. Przez długie lata chodziło mu o to, żeby dawać d... inaczej. Jego zaangażowane pisarstwo wychodziło naprzeciw oczekiwaniom szerokich rzesz polskiej, refleksyjnej ale zdroworozsądkowej inteligencji. Po 13 grudnia 1991, gdy z „Polityki” odeszło wielu znanych autorów na tzw. emigrację wewnętrzną,* a w redakcji zostali uczciwi inaczej, Passent pisał dalej, bo chodziło mu o to, że należy dawać d... mimo wszystko. I to głosił w swym posłannictwie, a niektórych zapewne przekonał. Później, gdy władza ludowa "cofnęła się na z góry upatrzone pozycje" (mojemu najnowszemu recenzentowi z „Polityki”, młodemu uczniowi pana Daniela podpowiadam: to niesmaczna aluzja do retoryki późnego Goebelsa) Passent, choć z Ameryki, pisał nadal. Lecz nikt już nie wiedział, o co mu właściwie chodzi. A ponieważ chodziło o pieniądze - przestał pisać do „Polityki”. Pisze czasem w „Washington Post”. Specjalizuje się w polskim szowinizmie, antysemityzmie, a jak można się spodziewać - niedługo odkryje Amerykanom nasz przaśny rasizm.
     Panie, panowie, koleżanki i koledzy, czytelnicy zaściankowego, obskurnego tygodnika "Solidarność": bezrefleksyjna, ofensywna głupota istnieje, i nie wolno jej nazywać "mądrością inaczej". "Żyję dobrych parę lat bez związków zawodowych i wcale nie odczuwam ich braku" - wyznała ostatnio stała felietonistka pisma "Wprost". Ta doświadczona osoba wie - jak pisze - jakie kiedyś były związki zawodowe ("cebula i kartofle na zimę, transparenty i chorągwie na pochód przerwszomajowy"). Teraz jednak są jeszcze gorsze, bo przewodniczący NSZZ "S" ośmiela się publicznie krytykować „SOS Jacka Kuronia". Znaczy się, to ostatni dowód na to, że związki zawodowe, a zwłaszcza NSZZ "S" są zbędne i nikt nie odczuje ich braku. Tymczasem "dzięki Jackowi Kuroniowi setki dzieci nie będą głodne i wyjadą na wakacje, być może pierwszy raz w życiu".
     Znam jeszcze dwie osoby, niezajmujące stanowisk państwowych, które od lat organizują wakacje dla kilkunastu, kilkudziesięciu dzieci z ubogich domów. Najpewniej ich ambicją byłoby uszczęśliwić tysiące dzieci, ale za mała jest ich popularność, żeby mogli zebrać dostateczne fundusze. Na dramatyczne natomiast pytanie pani Aleksandry Jakubowskiej: „Czy dzięki drugiemu z panów K. jakieś dziecko w Polsce spędzi kilkanaście beztroskich i szczęśliwych dni?!?” musiałem sobie otwarcie, bez emocji odpowiedzieć: nie, nie spędzi!!!
Cynicy, ludzie okrutni i źli bywają też solidarni. Jakąż duchową bliskość z Marianem Krzaklewskim, z którym w życiu zamieniłem kilkanaście zdań, uświadomiła mi ostatnio lektura naszej wolnej, pluralistycznej prasy. Ja nie znoszę osób dorosłych o innym niż moja kolorze skóry, a Krzaklewski nienawidzi beztroskich i szczęśliwych dzieci. Nie dajmy się więc podzielić a zło, czyli dobro inaczej na pewno zwycięży.


     25.06.1993
___________________________________
* Nie odszedł z redakcji "Polityki" Marian Turski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz