czwartek, 2 kwietnia 2020



     Nie było, skoro było?

     W latach 70., w tzw. późnym Gierku ukazał się w prasie rysunek satyryczny przedstawiający statystycznego obywatela rozwalonego po pracy w domowym fotelu. Do połowy zasłaniała go płachta rozłożonej gazety, zza której wyłaniał się tzw. dymek z treścią westchnienia: „o ho, ho, nnno, no...” I nic więcej. Była to jednak wtedy - w czasach cenzury i państwowego monopolu informacyjnego - przenikliwa, głęboko aluzyjna satyra polityczna. Przedstawiony "przeciętny zjadacz gazety" nie był zaskoczony rangą czy niesamowitością informacji; on już wiedział, że są one na ogół zafałszowane, że rzeczywistość prasowa jest inna niż ta, w której on żyje i pracuje. Westchnienie oznaczało zdumienie, jeśli nie zachwyt nad nieograniczonymi możliwościami kreacji fikcji przez kierowników propagandy i dyspozycyjnych dziennikarzy. Wszak wyobraźnia, tak jak głupota i tupet nie znają granic...
     Obecne westchnienia nad taką czy inną gazetą (jak i przed telewizorem) wynikają nie tylko z kłopotu, jaki sprawia przedstawiana rzeczywistość, ale i często z zawodu, że nie jest ona przedstawiana w sposób pełny i prawdziwy. Fetyszyzowany pluralizm nie jest bowiem pozytywnym odwróceniem totalitaryzmu. Jest czym innym i oczywiście lepszym. Nie jest jednak, jak się okazuje, stanem idealnym, w którym każdy ma równy dostęp do informacji i każdy może wyłożyć publicznie swoje racje. Ten może na pewno, kto ma w rękach, albo choćby tylko w jednej, tzw. środek masowego przekazu. Kto nie ma - jest klientem "czwartej władzy". Czwarta władza może go zaprosić do stołu i odbyć poważną rozmowę, a nazajutrz pod nieobecność ośmieszyć. Czwarta władza może kogoś uśmiercić, a później wskrzesić. Może wszystko, o wiele więcej niż władza sądownicza, bo nie musi przeprowadzać dowodu. Inaczej niż rząd - działa na własny koszt. Inaczej niż prezydent - nie musi się tłumaczyć, że jest gorzej niż lepiej. Inaczej niż władza ustawodawcza - nie pochodzi z wyboru. Czwarta władza jest uzurpatorska i w praktyce, choć ustrojowo podlega prawu, jest nieodpowiedzialna. Polityk, zanim wyda publiczną opinię o innym polityku, musi rozważyć skutki - czy ocena nie odbije się rykoszetem. Pracownik mediów, nawet jeśli ma dopiero 20 lat, może bez własnego ryzyka powiedzieć czy napisać o każdej postaci publicznej co mu przyjdzie do głowy.
     Idealnych ustrojów jednak nie ma i dlatego, na przykład w Stanach Zjednoczonych, zdarza się, że w wyborach prezydenckich zwycięża nie ten kandydat, którego renomowane gazety przedstawiają jako zdecydowanie lepszego. Oznacza to, że owszem, media są tam zróżnicowane, ale niezupełnie pluralistyczne - tylko niektóre grupy społeczne mają je w rękach. Inni mają na szczęście prawo do głosowania, co oczywiście jest powodem irytacji wielu dziennikarzy i właścicieli mediów, ale i z tym da się żyć, jeśli inaczej nie można. Demokracja to po prostu kwestia przyzwyczajenia. Warto zwrócić uwagę, że w naszym kiełkującym pluralizmie przerabialiśmy już tę amerykańską lekcję. Podczas wyborów prezydenckich prasa na ogół sugerowała wybór Tadeusza Mazowieckiego, przegrał on jednak nie tylko z Lechem Wałęsą, ale i z nieznanym dziennikarzom Stanisławem Tymińskim. Minęło sporo czasu, ale nie ma pewności, czy tak jak w Ameryce nasza wolna prasa pogodziła się już z istnieniem społeczeństwa jako złem koniecznym.
     W wywiadzie z Andrzejem Milczanowskim - po zajściach 4 czerwca w rocznicę odwołania rządu Olszewskiego - dziennikarki "GW" musiały w którymś momencie zapytać ministra, czy uważa, że trzy ogólnopolskie dzienniki zmówiły się, żeby napisać nieprawdę. Z odpowiedzi wynikało, że w zasadzie tak uważa, że także zdjęcia i telewizyjne relacje filmowe były nieprawdziwe wobec tego, co zarejestrowały kamery resortowe i co podwładni napisali w raportach. Pogląd ministra, gdyby go wyjąć z tego kontekstu, nie byłby mi zupełnie obcy: często mam wrażenie, że nie trzy, ale kilkanaście, kilkadziesiąt naszych pluralistycznych gazet zmawia się, aby napisać nieprawdę. Dokładnie rok temu prasa - wówczas w pełnej zgodzie z Andrzejem Milczanowskim - informowała, uznając to za pewne, że Jan Olszewski, Antoni Macierewicz i inni szykowali zamach stanu. Rychło okazało się, że nie istniały żadne dane o takich przygotowaniach - wielkiej wrzawy w prasie z tego powodu nie było, bo trochę głupio.
     Tym razem coś brzydkiego działo się nie w gabinetach i kuluarach, lecz na ulicy. Prasa, radio, telewizja stanęły wobec próby zasadniczej i ten egzamin (pomijam komentarze) media zdały z wynikiem pozytywnym! Dziennikarze widzieli pałowanie na Placu Zamkowym; słyszeli, jak dowodzący najpierw uległ perswazji organizatorów, aby wypuścić zgromadzenie z kordonu, ale po konsultacji radiowej orzekł, że "jest inna koncepcja"; wcześniej widzieli, jak przy placu Trzech Krzyży, w legalnym miejscu zgromadzenia, policyjne nyski wjeżdżały w zbity tłum, aby odciąć czoło ruszającego pochodu.
     Spór, jaki z tego wynikł między ministrem spraw wewnętrznych (który wziął na siebie "pełną polityczną odpowiedzialność"), a dziennikarzami, przypomniał mi jedno z opowiadań Janusza Andermana z okresu stanu wojennego. Do taksówki wsiadł energiczny cywil i władczym tonem kazał się zawieźć do gmachu Komendy Wojewódzkiej MO i SB. Tam kazał poczekać - i już nie wrócił. Po godzinie taksówkarz wszedł do budynku i zapytał dyżurnego sierżanta o jegomościa. Nikt nie wchodził - usłyszał odpowiedź. Taksówkarz nie dał za wygraną: panie sierżancie, wiozłem go, długi kurs, kazał czekać, taksometru nie wyłączyłem, taki średniego wzrostu, szatyn, wyszedł z auta, wszedł tutaj... I znów niezłomna odpowiedź: takiego rzeczonego tu nie było, opuścić gmach! Jak nie było, jak był? - jęknął na odchodne właściciel taksówki i, miarkując niebezpieczeństwo, wycofał się.

     12.06.1993
_______________________________
Na zdjęciu - początek demonstracji w rocznicę obalenia rządu Jana Olszewskiego, Warszawa - Plac Trzech Krzyży, 4.06.1993.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz