środa, 22 kwietnia 2020

                     Wojciech Karpiński
 

      Zjednoczeni proreformatorzy

     U nas obecnie nie ma wcale tzw. rynku, istnieje tylko przerażająca rynkowa ideologia. Co oznacza pieniądz ponad wszystko. W imię pieniądza kop sąsiada, doprowadź rodziców do śmierci, sprzedaj swoje dzieci. Najważniejszy jest pieniądz. Jeśli kapitalizm sprowadza się do tego, jest to moralnie straszne. Społeczeństwa zachodnie od dawna już nauczyły się regulować i poskramiać swój kapitalizm. (...) To, co się teraz dzieje u nas, oznacza moralną degrengoladę. Najgorsze, że w upadku jest produkcja, jak również rolnictwo. A kapitalizm oznacza przecież produkcję — owocną i dużą. A my niczego nie produkujemy, wszystkie siły rzucone zostały na handel i oszustwo. Wątpię, czy można to nazwać kapitalizmem.
     Ta zwięzła diagnoza sytuacji ekonomicznej, socjalnej i moralnej Federacji Rosyjskiej pochodzi od Aleksandra Sołżenicyna. Jego drastyczna diagnoza psuła utrwalony w zachodnim świecie politycznym wizerunek przedwyborczej Rosji: Jelcyn, jaki by nie był, to reformy i przewidywalność; komunistyczna opozycja to niewiadoma i niebezpieczeńst­wo zimnej wojny. Mówi bowiem dalej: Tymczasem od 10 lat jesteśmy zwodzeni. Powiadają „pierestrojka”, ale nie wiadomo, co jest co; powiadają „reforma” ale według jakiego programu? Nikt tego programu nie ma, za to jest rujnowanie i grabienie Ro­sji. Powiadają „demokrac­ja”... itd.
     Podkreślmy — to nie ko­munistyczna agitacja Ziuga­nowa, lecz słowa krytyki wie­lkiego antykomunisty. Gdy­by w tym duchu ktoś wypo­wiedział się w Polsce kilka lat temu, byłby zaklasyfikowany jako „oszołom” albo uparty „przeciwnik reform”.
     Większa i inna jest Rosja —  większa i inna tam skala wy­naturzeń. W Polsce demo­kracja jest. Faktem jest wzrost gospodarczy. Rolni­ctwo jest w stanie o tyle lepszym niż w Rosji, o ile komunizm nie zniszczył go w Polsce całkowicie. Upa­dek produkcji i szczyt gra­bieży mamy za sobą, tak jak rządy tzw. solidarnościowe. Przeciw nim występowali postkomuniści, posługując się retoryką niedaleką od tego, co dzisiaj w kierunku reformatorów wykrzykuje Sołżenicyn. I wzięli pełnię władzy w państwie, choć - wolni od hipokryzji - nic nie wspominali przedtem o grabieży. U nas o grabieży mówili „zwierzęcy antykomuniści”. Sołżenicyn odkrył ze zgrozą, że Rosja idzie „polską drogą od komunizmu”, choć o Polsce nie wspomina i może w ogóle paraleli nie wziął pod uwagę. Nie mam rozeznania, kto dziś w Rosji słucha Sołżenicyna, domyślam się, że z racji jego "narodowego odchylenia" ma posłuch tam, gdzie nie pragnie. Dostrzegł, że refor­matorscy władcy Federacji rozumieją się lepiej z dyplomatami zachodnimi niż z własnym społeczeństwem. Gdy Jelcyn mówi „demokracja”, „reformy” i „rynek”, rozumie go Clinton, zaś naród pragnąłby zrozumieć program reform i ich cel, obserwując powstawanie nowej, wąskiej elity finansowej „przestrojonych” w kapitalistów towarzyszy i typów spod ciemnej gwiazdy. Ale proszę zwrócić uwagę, nikt się nie pokajał. Ani ci komuniści, którzy sprytnie przemienili się w demokratów lub biznesmenów, ani inni, którzy pozostali w partii komunistycznej. Nikt się nigdy nie pokajał. Oto dlaczego mamy zamkniętą drogę ku przyszło­ści. Przesadza? Nie wiem, bo Rosja jest wielka, Rosja zniewoliła się sama i nikt żyjący nie pamięta innej rzeczywistości, niż bolszewicka. Z jakiej więc przyczyny miliony ludzi, po doświadczeniach „przestrojenia” miałyby zawierzyć, że klucze do lepszej przyszłości to „demokracja” i „reforma”, skoro pojęcia te określają dotykalną rzeczywistość? Składa się na nią także „przestrojenie” sowieckiej wojny w Afgani­stanie na „demokratyczną” w Czeczenii. Nasz koszmar polega nie tylko na tym, że mamy kłopot z wyborem kandydata na prezydenta, ale na braku możliwości zbudowania demokracji i samorządnego systemu społecznego.
     Owszem, polskie kłopoty są mniejsze (nie tylko dlatego, że wybrano prezydenta zdrowego i komunikatywnego). Są jednak, w płaszczyznach politycznej, gospodarczej i socjalnej, porównywalne. Nie chciałbym głosować ani na Jelcyna, ani na komunistów, a demokraci jakoś nie mogą się zjednoczyć - wyznaje jakiś rosyjski dziennikarz. Sołżenicyn: Nie tylko zjednoczyć się, ale w ciągu 5 lat swojej władzy nie potrafili nawet urządzić nam znoś­nego życia (...) Proszę zwrócić uwagę, od kiedy nasze władze zaczęły wspominać o socjalnym kierunku re­form? Na trzy miesiące przed wyborami!
     Zastąpmy termin „nasze władze” rodzimym: „rządy solidarnościowe” (będę się upierał, że ta nazwa fałszuje rzeczywistość). Czy socjalny kierunek reform ujawnił się wtedy, gdy minister pracy w rządzie Mazowieckiego zarządził wyda­wanie zupy dla głodnych? Wolne żarty. Mówiło się o „kosztach reformy”. Wszyscy potakiwali ze zrozumie­niem. Rozumowano prostodusznie (ja także), że chodzi tu o solidarne „zaciśnięcie pasa”, a nie o to, że ogół zapłaci za transformację, po to, by nowa klasa przestrojonych towarzyszy i typów spod ciemnej gwiazdy mogła swobod­nie wpisywać sobie zyski w koszty reformy. Nie obawia­no się tego, bo przecież nad procesem reform czu­wał „nasz rząd”, który miał patronować społecznemu solidaryzmowi. Rząd wszystkich Polaków, bo przecież tych, którym trudno było się z nim zidentyfikować, zjednał od razu grubym podkreśleniem. I nie oni się rozczarowali.    
     Pomińmy tu sprawę kalendarza progresji, który ogłosił Leszek Balcerowicz i to, że nie miał on woli politycznej, by wytłumaczyć społeczeństwu przyczyny (a były i niezależ­ne od polskiego rządu) niezrealizowania zapowiedzi; pomińmy sprawę życiowej przygody pana Sachsa w Euro­pie Wschodniej, bo nawet gdyby jeszcze coś doradził Balcerowiczowi i moskiewskim demokratom, to pozo­stanie to już sprawą wyłącznie towarzyską. Przypomnij­my, co się wówczas pisało ku oświeceniu społeczeństwa. Pisało się, że kapitalizm nie może się obyć bez kapitalis­tów. A gdy kapitalizm się rodzi, to pierwszy milion dolarów jest kradziony. Pisało się także, ku oświeceniu umysłów, o optymalnym rozwiązaniu problemu peerelows­kiej nomenklatury: niech się uwłaszcza (poniesiemy ten koszt reformy), bo tylko tym przebiegłym sposobem da się ją politycznie spacyfikować. Nie chce się dziś pamiętać, że mądrości te miały znamiona wykładni zapatrywań poli­tycznych rządu, ba, znajdowały potwierdzenie w publicznych wypowiedziach jego członków.   Pochylali się nad nimi ze zrozumieniem także ludzie nauki, oświaty, i kultury, którzy za kilka lat obudzą się nie jako beneficjanci przemian, lecz parweniusze. W telewizji (podówczas  jedynej i formalnie podległej rządowi) nadawano cyklicznie żenujące poga­danki popularnych postaci pt. „Jesteśmy we własnym domu”. Chodziło bowiem o to, żeby zszokowanemu społeczeństwu uświadomić, gdzie się obudziło. Minister pracy w każdy wtorek informował emerytów i rodziny  wielodzietne, że wiedzie się im kiepsko, czym zjednał sobie szeroki krąg upośledzonych materialnie obywate­li jako człowiek, który przynajmniej ich dostrzega. Pojawiły się na chwilę reportaże o wydawaniu zupy, zwłaszcza ciekawskim reporterom. O tym, że polityka socjalna ma coś wspólnego np. z planowaniem kształcenia nie było mowy. Rząd nie uprawia polityki informacyjnej, bo samo to pojęcie jest reliktem poprzedniego ustroju - powiedziała stanowczo rzecznik rządu. Ufajcie, o nic nie pytajcie.
     Być może trzeba się uderzyć w piersi, że w stosownym czasie nie mówiło się dosadnym językiem, jak ostatnio Sołżenicyn w Rosji. Być może usprawiedliwieniem jest, że kto mówił, tak był słyszalny, jakie miał nagłośnienie. 
     Niedawno w „Rzeczpospolitej” Małgorzata Subotić w artykule o uroczym tytule „Polityka z krainy pragmatycznych czarów” przytoczyła wspomnieniową wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego: Warszawsko - krakowska elita, której nagle zrobiło się dobrze... miała już wolność, znalazła się przy władzy, jej marzenia życiowe spełniły się i nabrała przekonania, że jest świetnie. Ten stan rozkoszy było po nich widać, jak ktoś oglądał ich z bliska. Potwierdzam, ja też widziałem, z racji starych powiązań towarzyskich. Przed „stanem rozkoszy” widziałem także stan napięcia.
     Na długo przed „okrągłym stołem” słyszałem o prob­lemie odrodzenia się rewindykacyjnego molocha o nazwie NSZZ Solidarność; pamiętam diagnozę póź­niejszego, warszawskiego senatora OKP z Płocka,* po­stawioną w roku 1986: Umówmy się, za kilka lat problem robotnika wielkoprzemysłowego przestanie w tym kraju istnieć. Nie jesteśmy w stanie ludziom tego uświadomić, możemy tylko działać politycznie. Tośmy się umówili. Wiele mógłbym jeszcze zacytować z niezłej pamięci, choćby listę znanych działaczy Solidarności, których należy „skasować” (tego słowa używał jeden z ówczesnych „autorytetów moralnych”**), bo nie rozumieją sensu nadciągających przemian. Tak, nie doceniliśmy roli zadufanej głupoty, ambicjonerstwa i pychy w historii.
    Byłyby to tylko gorzkie żale, malkontenctwo, skoro przed Polską nie zamyka się przyszłość? W ostatnich latach miał miejsce proces różnicowania dochodów: poprawiała się sytuacja ekonomiczna najlepiej zarabia­jących, biednieli najubożsi. Pogorszyły się warunki funkcjonowania służby zdrowia i szkolnictwa. Nastąpiło ograniczenie dostępności usług zdrowotnych. Liczba przychodni rejonowych zmniejszyła się o 115 w porów­naniu z 1989 rokiem — stwierdza się ostatnio w analizie CUP. Wszyscy to wiemy, jak i to, że postępujący proces różnicowania materialnego cechuje kraje zacofane ze skorumpowaną oligarchią rządzącą i gospodarczą. Nie wiemy jednak na pewno, czy takie miały być i musiały „koszty reformy”, bo rząd, który zapoczątkował proces reform, nie uprawiał polityki informacyjnej.
     Kiedy więc Unia Wolności, zrzeszająca członków „rzą­dów solidarnościowych”, jeszcze raz zaapeluje (powołując się na wspólny pień, korzeń i co tam jeszcze) o przedwybor­cze zjednoczenie, trzeba będzie zadać proste pytania: w jakiej sprawie, panie i panowie? W jakim celu? Na czym polega pro­gramowa różnica między Kołodką, Kaczmarkiem a Balcerowiczem i Kawalcem? Czy dla pracownika stoczni, który nie otrzymuje wynagrodzenia za pracę, tak ważne jest to, żeby do jakiejś Rady Nadzorczej weszli protegowani pana X, a nie pana Y? Czy poczuje się lepiej pacjent, lekarz i pielęgniarka, gdy korzystnie uwłaszczy się słuszny krewny X — a nie kolega niesłusznego pana Y? A może nie warto już o nic pytać, skoro niespodziewanie sprawę wyjaśnił Lech Wałęsa? Wy jesteście od postulatów, a Unia Wolności od rządzenia. Tak było, tak i będzie. Taki jest porządek świata. I takim, a nie innym torem mają pójść dalej nasze reformy.
     Nie wiem właściwie, co to za populacja ci demokraci w Rosji, którzy nie mogą się zjednoczyć. Być może jest to byt wymyślony przez tamtejszych (demokratycznych) dziennikarzy. W Polsce jest inaczej. Tu wszyscy są demokratami. Bardzo wielu jest tu reformatorów i wszyscy są zjednoczeni. W Unii Wolności.

1996
__________________________
* Andrzej Celiński
** oczywiście Adam Michnik

Na zdjęciu Aleksander Sołżenicyn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz