Jakby blisko...
Autor piszący nade mną ("Bajki na dzień dobry") perswadował niedawno, że felieton wcale
nie musi być dowcipny. Pewnie, że nie musi. W gazetach można przecież znaleźć
wiele śmiesznych kawałków, pisanych na poważnie. Wciąż utrzymuje się jednak
przekonanie, że treść felietonu powinna odnosić się do bieżącej rzeczywistości.
Trudno już dziś ustalić, kto to właściwie narzucił. Czy piszący nie ulegają po
prostu niemądremu przyzwyczajeniu? Czy,
ku uciesze czytelników, chętnych uciec na chwilę od niepokojącej codzienności,
a szukających w czasopiśmie ukojenia, nie należałoby raczej wymyślać (bardziej
na dobranoc, niż na dzień dobry) bajek? Ale, czy wypada pisać bajki, gdy na
kontynencie jest wojna? Można, pod warunkiem, że są to bajki o wojnie. Więcej
powiem: złe wojny przemijają, a dobre bajki pozostają w pamięci pokoleń.
Mojemu pokoleniu opowiadano wiele bajek wojennych, dwie
zwłaszcza utkwiły mi w pamięci. Wojna,
dzisiaj nazywana znowu
polsko-bolszewicką, była wojną obronną pierwszego państwa robotników i
chłopów, napadniętego przez Józefa Piłsudskiego za namową burżuazji i
obszarników. W drugiej wojnie światowej hitlerowskie Niemcy zostały pokonane
wyłącznie przez Armię Czerwoną i polską armię generała Berlinga; żołnierze
bratnich armii zdobyli Berlin, a gdy wojna się skończyła, do stolicy Rzeszy
przybyły reprezentacyjne jednostki tzw. aliantów, wśród nich rozśpiewani i
roztańczeni jankesi. Jeśli idzie o naszą ostatnią wojnę, tzw.
polsko-jaruzelską, to dzisiejsza młodzież jest w trudniejszej sytuacji: do tej
pory starsi nie doszli do porozumienia i
uczniowie nie wiedzą, co jest bajką, a co prawdą historyczną. Jedni dorośli
mówią, że wojnę tę Rosja przegrała, drudzy prawią coś zupełnie innego: do wojny
nie doszło dzięki przytomności polskiego patrioty, generała Jaruzelskiego.
Bajka, od lat przygotowywana dla narodu przez aparat
propagandowy komunistycznego dyktatora Miloszewicia na ewentualność zbrojnej
interwencji NATO, ma konstrukcję jak
najbardziej tradycyjną: dumny naród serbski, żyjący w pokoju, został
napadnięty przez armię USA, potężne siły
zaatakowały suwerenne państwo z
pogwałceniem wszelkich praw międzynarodowych. My oczywiście nie przyjmujemy tej
uproszczonej wersji bałkańskiej tragedii, także z tej przyczyny, że każdy historyczny
konflikt w tej części Europy wymykał się wszelkim bajkowym stereotypom. Jak
bardzo się wymyka obecnie, ujawnia taki choćby komentarz redakcyjny gazety
codziennej o zasięgu regionalnym, opublikowany (oczywiście na pierwszej
stronie) nazajutrz po pierwszym ataku
NATO:
Co dalej? Jugosławia to nie Irak, o czym podczas drugiej wojny
światowej przekonali się Niemcy. A przecież i o ten ostatni potknęli się
Amerykanie. Jeśli Miloszewić nadal będzie nawoływał Serbów do obrony swej
ojczyzny, grając historycznymi kartami, nie skończy się na kilku nalotach.
Niestety przed kilkudziesięciu laty wielka wojna też wyrosła z lokalnego
konfliktu rozgrywającego się na Bałkanach. Obie strony zapędziły się zbyt
daleko. A w Rosji wielu jakby tylko na to czekało.
Skupmy się. Istotnie,
reakcje Ziuganowa i Żyrinowskiego jakby wskazują, że czekali tylko na
okazję, by rozbudzić jakby u Rosjan antyzachodnie i jakby antydemokratyczne
resentymenty. Złowrogie skojarzenie z zalążkiem pierwszej wojny światowej
nasuwa się automatycznie, przy czym tym
razem taka wojna nie jest nam potrzebna, bo niepodległość już mamy. Wiemy już,
że teraz nie skończyło się na kilku nalotach i obawiamy się „potknięcia”,
czyli, w tym wypadku, rozszerzenia interwencji o działania lądowe. Wiemy też,
że militarnie na Iraku Amerykanie wcale się nie potknęli, przeciwnie, wojna w
zatoce została zakończona polityczną decyzją
w sytuacji, gdy zajęcie Bagdadu przez wojska aliantów było kwestią kilkunastu dni. Nie wiemy natomiast, o czym
przekonali się Niemcy podczas drugiej wojny światowej w Iraku.
Kluczowa w tym komentarzu jest jednak ocena zapędzenia się obu stron. Potraktowana
dosłownie wydaje się nieprawdziwa: daleko, bo nawet z lotnisk amerykańskich,
zapędziły się samoloty jednej strony; wojsko serbskie rozprawia się z ludnością
cywilną w bliskim zasięgu. Zapewne jednak
komentator zwraca tu uwagę obu zwaśnionym stronom - Amerykanom i Serbom
- że nieroztropnie przesadziły w eskalacji konfliktu w tak newralgicznym miejscu,
jakim jest bałkańskie podbrzusze Europy. Trudno założyć, że głos polskiego
dziennikarza dotrze w porę do Miloszewicia i Clintona; jeśli nie - rozwoju
wypadków nie sposób przewidzieć.
Przytoczony komentarz jest przykładem, że potrafimy, mając
wreszcie suwerenne i demokratyczne państwo, ocenić konflikt międzynarodowy z
dystansu, jakby z góry, mimo, że zaistniał on tak blisko. I mimo tego nawet, że
Polska, od dwóch tygodni, jako członek NATO (nie można, niestety, napisać
„jakby”, bo przynależność do Paktu jest już pewna), jest stroną i uczestnikiem
tego konfliktu - oby tylko politycznym. Jeszcze nie wszyscy w Polsce przyjęli
to do wiadomości, jak i tej prawdy, że za bezpieczeństwo coś się płaci, w tym
wypadku - współodpowiedzialnością.
1999
1999
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz