niedziela, 31 maja 2020

               FELIETONY Z LAT 90.NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"

     Jakby blisko...

     Autor piszący nade mną ("Bajki na dzień dobry") perswadował niedawno, że felieton wcale nie musi być dowcipny. Pewnie, że nie musi. W gazetach można przecież znaleźć wiele śmiesznych kawałków, pisanych na poważnie. Wciąż utrzymuje się jednak przekonanie, że treść felietonu powinna odnosić się do bieżącej rzeczywistości. Trudno już dziś ustalić, kto to właściwie narzucił. Czy piszący nie ulegają po prostu niemądremu przyzwyczajeniu?   Czy, ku uciesze czytelników, chętnych uciec na chwilę od niepokojącej codzienności, a szukających w czasopiśmie ukojenia, nie należałoby raczej wymyślać (bardziej na dobranoc, niż na dzień dobry) bajek? Ale, czy wypada pisać bajki, gdy na kontynencie jest wojna? Można, pod warunkiem, że są to bajki o wojnie. Więcej powiem: złe wojny przemijają, a dobre bajki pozostają w pamięci pokoleń.
      Mojemu pokoleniu opowiadano wiele bajek wojennych, dwie zwłaszcza utkwiły mi w pamięci.  Wojna, dzisiaj nazywana znowu  polsko-bolszewicką, była wojną obronną pierwszego państwa robotników i chłopów, napadniętego przez Józefa Piłsudskiego za namową burżuazji i obszarników. W drugiej wojnie światowej hitlerowskie Niemcy zostały pokonane wyłącznie przez Armię Czerwoną i polską armię generała Berlinga; żołnierze bratnich armii zdobyli Berlin, a gdy wojna się skończyła, do stolicy Rzeszy przybyły reprezentacyjne jednostki tzw. aliantów, wśród nich rozśpiewani i roztańczeni jankesi. Jeśli idzie o naszą ostatnią wojnę, tzw. polsko-jaruzelską, to dzisiejsza młodzież jest w trudniejszej sytuacji: do tej pory starsi nie doszli do porozumienia  i uczniowie nie wiedzą, co jest bajką, a co prawdą historyczną. Jedni dorośli mówią, że wojnę tę Rosja przegrała, drudzy prawią coś zupełnie innego: do wojny nie doszło dzięki przytomności polskiego patrioty, generała Jaruzelskiego.
      Bajka, od lat przygotowywana dla narodu przez aparat propagandowy komunistycznego dyktatora Miloszewicia na ewentualność zbrojnej interwencji NATO, ma konstrukcję jak  najbardziej tradycyjną: dumny naród serbski, żyjący w pokoju, został napadnięty przez  armię USA, potężne siły zaatakowały  suwerenne państwo z pogwałceniem wszelkich praw międzynarodowych. My oczywiście nie przyjmujemy tej uproszczonej wersji bałkańskiej tragedii, także z tej przyczyny, że każdy historyczny konflikt w tej części Europy wymykał się wszelkim bajkowym stereotypom. Jak bardzo się wymyka obecnie, ujawnia taki choćby komentarz redakcyjny gazety codziennej o zasięgu regionalnym, opublikowany (oczywiście na pierwszej stronie) nazajutrz po pierwszym  ataku NATO:
Co dalej? Jugosławia to nie Irak, o czym podczas drugiej wojny światowej przekonali się Niemcy. A przecież i o ten ostatni potknęli się Amerykanie. Jeśli Miloszewić nadal będzie nawoływał Serbów do obrony swej ojczyzny, grając historycznymi kartami, nie skończy się na kilku nalotach. Niestety przed kilkudziesięciu laty wielka wojna też wyrosła z lokalnego konfliktu rozgrywającego się na Bałkanach. Obie strony zapędziły się zbyt daleko. A w Rosji wielu jakby tylko na to czekało.
    Skupmy się. Istotnie,  reakcje Ziuganowa i Żyrinowskiego jakby wskazują, że czekali tylko na okazję, by rozbudzić jakby u Rosjan antyzachodnie i jakby antydemokratyczne resentymenty. Złowrogie skojarzenie z zalążkiem pierwszej wojny światowej nasuwa się automatycznie, przy czym  tym razem taka wojna nie jest nam potrzebna, bo niepodległość już mamy. Wiemy już, że teraz nie skończyło się na kilku nalotach i obawiamy się „potknięcia”, czyli, w tym wypadku, rozszerzenia interwencji o działania lądowe. Wiemy też, że militarnie na Iraku Amerykanie wcale się nie potknęli, przeciwnie, wojna w zatoce została zakończona polityczną decyzją  w sytuacji, gdy zajęcie Bagdadu przez wojska aliantów było kwestią  kilkunastu dni. Nie wiemy natomiast, o czym przekonali się Niemcy podczas drugiej wojny światowej w Iraku.
     Kluczowa w tym komentarzu jest jednak ocena zapędzenia się obu stron. Potraktowana dosłownie wydaje się nieprawdziwa: daleko, bo nawet z lotnisk amerykańskich, zapędziły się samoloty jednej strony; wojsko serbskie rozprawia się z ludnością cywilną w bliskim zasięgu. Zapewne jednak  komentator zwraca tu uwagę obu zwaśnionym stronom - Amerykanom i Serbom - że nieroztropnie przesadziły w eskalacji konfliktu w tak newralgicznym miejscu, jakim jest bałkańskie podbrzusze Europy. Trudno założyć, że głos polskiego dziennikarza dotrze w porę do Miloszewicia i Clintona; jeśli nie - rozwoju wypadków nie sposób przewidzieć.
     Przytoczony komentarz jest przykładem, że potrafimy, mając wreszcie suwerenne i demokratyczne państwo, ocenić konflikt międzynarodowy z dystansu, jakby z góry, mimo, że zaistniał on tak blisko. I mimo tego nawet, że Polska, od dwóch tygodni, jako członek NATO (nie można, niestety, napisać „jakby”, bo przynależność do Paktu jest już pewna), jest stroną i uczestnikiem tego konfliktu - oby tylko politycznym. Jeszcze nie wszyscy w Polsce przyjęli to do wiadomości, jak i tej prawdy, że za bezpieczeństwo coś się płaci, w tym wypadku - współodpowiedzialnością.

1999


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz