środa, 27 maja 2020

     FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
     


   Dąsy frustratów i megalomanów, 
   zwierzenia starych komuchów

     Stefan Bratkowski jest, co ogólnie wiadomo, człowiekiem politycznie prostodusznym i nieledwie naiwnym. Być może prawda ta nie byłaby powszechnie znana, gdyby on sam tego nie ujawnił jako felietonista „Rzeczpospolitej”. „Krajobraz po stole” - pod takim zgrabnym tytułem snuje refleksje wokół „Okrągłego”. Dwie przesłanki z góry odrzuca jako mało ważne: prawidłowość, że „miód historii zlizują cwaniacy” oraz „dąsy frustratów i megalomanów”. Aczkolwiek się dąsa i daje przykład, że na Okrągły Stół można wybrzydzać z rozmaitych pozycji, dając upust tak czy inaczej motywowanej frustracji.
     Jestem właśnie po (spóźnionej) lekturze książki wydanej w r. 1995 nakładem własnym w ilości 200 egz. Pt. Zwierzenia starego „komucha”. Jej autor Bogusław R., rocznik 1931, przez całe życie był pracownikiem aparatu PZPR (na froncie propagandowym szczebla centralnego). Ojcu, działaczowi PPS, w roku 1948 odmówiono przyjęcia do Zjednoczonej, a gdy zaproponowano mu to w r. 1956 - odmówił. Syn Bogusław nie znalazł dla siebie miejsca w SDRP i ostatecznie przystąpił do reaktywowanej, marginalnej PPS. Należał do przywoływanych przez Stefana Bratkowskiego „uczciwych członków partii”, to znaczy nie dorobił się nawet auta. „Stary komuch” ma swój punkt widzenia na następstwa Okrągłego Stołu: Wszystkie rachuby zawiodły. Opozycja okazała się nielojalna, bo wbrew pierwotnym zapewnieniom nadała kampanii wyborczej charakter konfrontacyjny, nielojalny okazał się Kościół, bo zamienił wiele ambon w trybuny agitacji politycznej, zawiodła partyjna machina wyborcza. W rezultacie wybory zamieniły się w plebiscyt. Jego wcale nieskrywaną frustrację oddają tytuły rozdziałów autobiografii. Wymienię wszystkie: Skąd się wziąłem; Bieg z przeszkodami; Szlifowanie pióra; Mała stabilizacja; Balansowanie na szczeblu; Czas złudzeń i rozczarowań; Z deszczu pod rynnę; Przeciąganie liny; Stan ostatniej szansy; Zaczęły się schody; Przełom nie nastąpił; Taniec na wulkanie; Z wysokiego konia; Łabędzi śpiew; Odejść, czy zostać; Agonia PZPR; Sztandar wyprowadzić; U kresu drogi. Bogusław R., pogodzony z nieuchronnym końcem realnego socjalizmu, ubolewa nad rozwiązaniem PZPR, tak jak ci, którzy po komendzie: „Sztandar wyprowadzić” ukradkiem ocierali łzy. Całe bowiem życie oddał Partii, lecz we wszystkich jej okresach: stalinowskim, gomułkowskim, gierkowskim i jaruzelskim leżała mu na sercu budowa prawdziwego socjalizmu, czemu dawał wyraz jako partyjny dziennikarz, redaktor „Nowych Dróg” czy „Zagadnień i Materiałów” a także w bezpośrednich rozmowach z takimi osobami jak Zambrowski, Kociołek, Szydlak, Łukaszewicz czy Olszowski. Do końca nie dawał za wygraną, o czym świadczy choćby epizod z r. 1988: W przerwie podszedłem do Rakowskiego i zapytałem, czy z wysokiego konia widać jeszcze mrówki. Spojrzał na mnie nierozumiejącymi oczami i odpowiedział pytaniem, czy siebie mam na myśli. - Nie, odrzekłem - podejdź do okna i przyjrzyj się tym, którzy nie jeżdżą limuzynami do pracy, u nich szukaj zrozumienia i wsparcia... (Na swojej pierwszej konferencji prasowej premier Rakowski, deklarując dokonanie przełomu, wyraził się, że jak spadać, to z wysokiego konia. Wkrótce po tym spotkał się w Gdańsku ze stoczniowcami, ale, jak pamiętamy, wsparcia nie uzyskał). Dla Bogusława R. już w r. 1976 było jasne, że opozycja gromadzi ludzi o orientacji prawicowej, pogrobowców przedwojennego układu politycznego, którzy będą ciągnąć Polskę wstecz, ku kapitalizmowi. A jednak powstanie „Solidarności” przyjął z nadzieją, że stanie się siłą konstruktywną, dążącą do zreformowania państwa i gospodarki w zgodzie z ideałami socjalizmu. Nic z tego: socjalizmu wyrzekła się tak „Solidarność” jak i partia przechwycona przez - jak ich nazywa „stary komuch” - „młodzieżowców od Millera i Kwaśniewskiego”. W rozdziale „Sztandar wyprowadzić” Bogusław R. pisze: Po uśmierceniu PZPR reprezentację polskiej lewicy zawłaszczyli ludzie nie najlepiej ku temu przysposobieni, albowiem socjalistyczne związki młodzieży w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych były raczej szkołą oportunizmu i karierowiczostwa niż wylęgarnią przywódców politycznych.
     W roku 1981 Stefan Bratkowski, według rozpowszechnionej wówczas opinii, na fali odnowy aspirował do funkcji I sekretarza Komitetu Warszawskiego PZPR. Reformował wtedy także Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, ale młodzi działacze Solidarności także i to postrzegali jako wewnętrzną sprawę Partii. Bogusław R. natomiast w swojej książce nazywa Bratkowskiego "demokratą" - zjadliwie opatrując określenie w cudzysłów. Choć więc także wśród uczciwych członków partii zarysowały się w przeszłości i przetrwały bolesne podziały, to wszyscy oni (uczciwi) wyrzekają się przynależności do, według określenia Bratkowskiego, warstwy panującej „socjalizmu” (cudzysłów St. B.).
     Jej partia (tej warstwy) mogła potem (po 4 czerwca 1989) dokonać głębokich, rzetelnych zmian. Niestety, górę wzięły młode wilki, głodne karier i - forsy, ich arywizm i chciwość; nowy szyld partii, „socjaldemokracji”, krył głównie pasję interesów. Bardziej lewych, niż lewicowych. Najlepszy dowód, że nie ma przy SDRP nikogo z ludzi, których znaliśmy w PZPR jako uczciwych - pisze Bratkowski w „Rzeczpospolitej”. Dalej stwierdza, że SDRP w roku 1993 wygrała wybory dlatego, że po drugiej stronie ambicje megalomanów, hałaburdów i karierowiczów zdetonowały młodą, niedoświadczoną demokrację. Od tego czasu tak jedna, jak i druga strona głuche są na wołania starych, uczciwych członków Partii.          

26.02.1999




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz