Dąsy frustratów i megalomanów,
zwierzenia starych
komuchów
Stefan
Bratkowski jest, co ogólnie wiadomo,
człowiekiem politycznie prostodusznym i nieledwie naiwnym. Być może prawda
ta nie byłaby powszechnie znana, gdyby on sam tego nie ujawnił jako
felietonista „Rzeczpospolitej”. „Krajobraz po stole” - pod takim zgrabnym
tytułem snuje refleksje wokół „Okrągłego”. Dwie przesłanki z góry odrzuca jako
mało ważne: prawidłowość, że „miód historii zlizują cwaniacy” oraz „dąsy
frustratów i megalomanów”. Aczkolwiek się dąsa i daje przykład, że na Okrągły
Stół można wybrzydzać z rozmaitych pozycji, dając upust tak czy inaczej
motywowanej frustracji.
Jestem
właśnie po (spóźnionej) lekturze książki wydanej w r. 1995 nakładem własnym w
ilości 200 egz. Pt. Zwierzenia starego „komucha”. Jej autor Bogusław R., rocznik
1931, przez całe życie był pracownikiem aparatu PZPR (na froncie propagandowym
szczebla centralnego). Ojcu, działaczowi PPS, w roku 1948 odmówiono przyjęcia
do Zjednoczonej, a gdy zaproponowano mu to w r. 1956 - odmówił. Syn Bogusław
nie znalazł dla siebie miejsca w SDRP i ostatecznie przystąpił do
reaktywowanej, marginalnej PPS. Należał do przywoływanych przez Stefana
Bratkowskiego „uczciwych członków partii”, to znaczy nie dorobił się nawet
auta. „Stary komuch” ma swój punkt widzenia na następstwa Okrągłego Stołu: Wszystkie rachuby zawiodły. Opozycja okazała
się nielojalna, bo wbrew pierwotnym zapewnieniom nadała kampanii wyborczej
charakter konfrontacyjny, nielojalny okazał się Kościół, bo zamienił wiele
ambon w trybuny agitacji politycznej, zawiodła partyjna machina wyborcza. W
rezultacie wybory zamieniły się w plebiscyt. Jego wcale nieskrywaną
frustrację oddają tytuły rozdziałów autobiografii. Wymienię wszystkie: Skąd się wziąłem; Bieg z przeszkodami;
Szlifowanie pióra; Mała stabilizacja; Balansowanie na szczeblu; Czas złudzeń i
rozczarowań; Z deszczu pod rynnę;
Przeciąganie liny; Stan ostatniej szansy; Zaczęły się schody; Przełom nie
nastąpił; Taniec na wulkanie; Z wysokiego konia; Łabędzi śpiew; Odejść, czy
zostać; Agonia PZPR; Sztandar wyprowadzić; U kresu drogi. Bogusław R.,
pogodzony z nieuchronnym końcem realnego socjalizmu, ubolewa nad rozwiązaniem
PZPR, tak jak ci, którzy po komendzie: „Sztandar wyprowadzić” ukradkiem
ocierali łzy. Całe bowiem życie oddał Partii, lecz we wszystkich jej okresach:
stalinowskim, gomułkowskim, gierkowskim i jaruzelskim leżała mu na sercu budowa
prawdziwego socjalizmu, czemu dawał
wyraz jako partyjny dziennikarz, redaktor „Nowych Dróg” czy „Zagadnień i
Materiałów” a także w bezpośrednich rozmowach z takimi osobami jak Zambrowski,
Kociołek, Szydlak, Łukaszewicz czy Olszowski. Do końca nie dawał za wygraną, o
czym świadczy choćby epizod z r. 1988: W
przerwie podszedłem do Rakowskiego i zapytałem, czy z wysokiego konia widać
jeszcze mrówki. Spojrzał na mnie nierozumiejącymi oczami i odpowiedział
pytaniem, czy siebie mam na myśli. - Nie, odrzekłem - podejdź do okna i
przyjrzyj się tym, którzy nie jeżdżą limuzynami do pracy, u nich szukaj
zrozumienia i wsparcia... (Na swojej pierwszej konferencji prasowej premier
Rakowski, deklarując dokonanie przełomu, wyraził się, że jak spadać, to z
wysokiego konia. Wkrótce po tym spotkał się w Gdańsku ze stoczniowcami, ale,
jak pamiętamy, wsparcia nie uzyskał). Dla Bogusława R. już w r. 1976 było jasne, że opozycja gromadzi ludzi o
orientacji prawicowej, pogrobowców przedwojennego układu politycznego, którzy
będą ciągnąć Polskę wstecz, ku kapitalizmowi. A jednak powstanie
„Solidarności” przyjął z nadzieją, że
stanie się siłą konstruktywną, dążącą do zreformowania państwa i gospodarki w
zgodzie z ideałami socjalizmu. Nic z tego: socjalizmu wyrzekła się tak
„Solidarność” jak i partia przechwycona przez - jak ich nazywa „stary komuch” -
„młodzieżowców od Millera i Kwaśniewskiego”. W rozdziale „Sztandar wyprowadzić”
Bogusław R. pisze: Po uśmierceniu PZPR
reprezentację polskiej lewicy zawłaszczyli ludzie nie najlepiej ku temu
przysposobieni, albowiem socjalistyczne związki młodzieży w latach
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych były raczej szkołą oportunizmu i karierowiczostwa
niż wylęgarnią przywódców politycznych.
W roku 1981
Stefan Bratkowski, według rozpowszechnionej wówczas opinii, na fali odnowy
aspirował do funkcji I sekretarza Komitetu Warszawskiego PZPR. Reformował wtedy
także Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, ale młodzi działacze Solidarności
także i to postrzegali jako wewnętrzną sprawę Partii. Bogusław R. natomiast w
swojej książce nazywa Bratkowskiego "demokratą" - zjadliwie opatrując określenie w
cudzysłów. Choć więc także wśród uczciwych członków partii zarysowały się w
przeszłości i przetrwały bolesne podziały, to wszyscy oni (uczciwi) wyrzekają
się przynależności do, według określenia Bratkowskiego, warstwy panującej „socjalizmu” (cudzysłów St. B.).
Jej partia (tej warstwy) mogła potem (po 4 czerwca 1989) dokonać głębokich, rzetelnych zmian.
Niestety, górę wzięły młode wilki, głodne karier i - forsy, ich arywizm i
chciwość; nowy szyld partii, „socjaldemokracji”, krył głównie pasję interesów.
Bardziej lewych, niż lewicowych. Najlepszy dowód, że nie ma przy SDRP nikogo z
ludzi, których znaliśmy w PZPR jako uczciwych - pisze Bratkowski w
„Rzeczpospolitej”. Dalej stwierdza, że SDRP w roku 1993 wygrała wybory dlatego,
że po drugiej stronie ambicje
megalomanów, hałaburdów i karierowiczów zdetonowały młodą, niedoświadczoną
demokrację. Od tego czasu tak jedna, jak i druga strona głuche są na
wołania starych, uczciwych członków Partii.
26.02.1999

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz