sobota, 2 maja 2020

   FELIETONY PUBLIKOWANE W LATACH 90. W "TYGODNIKU SOLIDARNOŚĆ"    



     Ojcowie i dzieci

Felieton pod tym tytułem napisałem w roku 1995, tuż przed wyborami prezydenckimi. Tekst, który był spontaniczną reakcją na wypowiedzi Lecha Wałęsy, oddałem redakcji z zastrzeżeniem, że nie jestem pewien, czy powinien się ukazać. Kampania wyborcza to czas grubych linii prostych, a nie cienkich krzywizn. Wątpliwości rozstrzygnął redaktor naczelny i felieton pozostał w autorskim archiwum. Po ostatnich wypowiedziach Wałęsy (na zjeździe NSZZ Solidarność), założyciela Chrześcijańskiej Demokracji RP, partii aspirującej do roli przewodniej - tekst, jak mi się zdaje, znów jest aktualny.

9.10.1998

     Nazajutrz po przyznaniu Pokojowej Nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy otrzymałem telegram z Francji od pewnej znajomej pani, Polki z pochodzenia: "Felicitations pour le prix Nobel de la paix" (Gratulacje z okazji Nobla). Proszę się nie śmiać: nie pomylono mnie, z powodu imienia z przewodniczącym NSZZ Solidarność. Ta pani wiedziała, że świętujemy razem to zwycięstwo: Lech Wałęsa i wielu jego kolegów, jak i wielu ludzi, znanych i nieznanych publicznie, którzy w stanie wojennym uparli się, że "Solidarność żyje i zwycięży". W takim też duchu komentował wówczas nagrodę nasz przewodniczący - nowy noblista. W tamtym roku Wałęsa był przewodniczącym związku, przywódcą ruchu społecznego i już światowym symbolem. Gdy wielkie wyróżnienie przypada symbolowi - cieszy się wielu. O problemie ojcostwa wtedy się nie mówiło.
     Problem alimentacyjny pojawił się wcześniej, w roku 1980. Tuż po ukonstytuowaniu się NSZZ Solidarność, w którejś z wielkich gazet zagranicznych ukazał się wywiad z Jackiem Kuroniem. Zapytany o relacje między nim - liderem dotychczasowej opozycji - a znanym już w świecie strajkowym przywódcą Wałęsą, Kuroń powiedział, zapewne w najlepszej wierze, że on czuje się porucznikiem, a Lech to sierżant w okopach. Nieszczęśliwie dla Kuronia w trakcie wywiadu nazwano go "ojcem Solidarności”. Problem by nie powstał, (były już ważniejsze, a poza tym mało kto czytał tę zagraniczną gazetę), gdyby pewien delegat z Krakowa na zebraniu Komisji Krajowej nie narobił wrzawy: "Różni by tu chcieli podawać się za ojców - grzmiał - a ja wam mówię, że ojcem tego ruchu był i jest robotnik". Mocno zabrzmiało. Podówczas wstał inny delegat (robotnik) i orzekł, że ojcem Solidarności jest nasz Papież. Jak wiadomo, Ojciec Święty nie zabierał w tej sprawie głosu, bo nie musiał. Problem ojcostwa nie został rozstrzygnięty, ale zażegnany.
     Wrócił po 15 latach. Prezydent RP i kandydat na prezydenta Lech Wałęsa w wywiadzie dla "TS" mówi: "Dzięki mojej walce i właściwemu prowadzeniu tej walki dziś jesteście w tym miejscu i rozmawiacie ze mną. Powiecie oczywiście, że wy też walczyliście, ale ja jako ojciec tego wszystkiego mam jakieś prawo ojcowskie, moralne do szacunku". Dalej: "To jest właściwie śmieszne - wymagać od ojca zobowiązań. Odwrotnie - to ojciec oczekuje od dzieci, żeby mu dochowały wierności". I jeszcze: "Nikt nie da tyle, bo nikt nie jest ojcem Solidarności. Ja jestem i pozostanę. Dlatego Solidarność może się wyłamać spod kurateli ojca, ale rzadko to dzieciom wychodzi na zdrowie, kiedy wyłamują się spod kurateli rodziców".
     Lech Wałęsa udzielił już wielu wywiadów - jako przewodniczący komitetu strajkowego, jako przewodniczący NSZZ Solidarność i jako prezydent RP. Kiedy więc w kolejnej, ale ważnej, bo przedwyborczej rozmowie z "Tygodnikiem Solidarność" mówi: "Ja jako ojciec wymagam zobowiązań od was, dzieci, choć też walczyliście" - to znaczy, że on wie co mówi i wie, że nie mówi tylko do dwójki dziennikarzy, którzy zadają mu pytania. Do kogo mówi? Do wszystkich, którzy "dzięki jego walce i właściwemu prowadzeniu tej walki dziś są w tym miejscu". Jestem jednym z tych, którzy dzisiaj są w TYM miejscu.
     Zaprawdę Lech, czyli pan prezydent, choć starszy ode mnie o sześć lat, nie jest moim ojcem. Staż opozycyjny z czasów pre-solidarnościowych mamy mniej więcej równy. W latach 70. Lecha Wałęsę i mnie wyrzucano z pracy za to samo. W tej samej sprawie kipiszowano nam mieszkania i robiono inne dziwne rzeczy. Równy mieliśmy czas więziennej pokuty. Nie, nie byliśmy i nie jesteśmy sobie równi. To nie ja byłem przywódcą robotniczym, to nie ja miałem charyzmę i nie ja cieszyłem się powszechnym podziwem, respektem, wreszcie uwielbieniem i w końcu nie mnie jednak przyznano Nobla. Dlatego to ja wybierałem Lecha Wałęsę na prezydenta, a nie on mnie. Agitowałem za wyborem Wałęsy na prezydenta w roku 1990 nie dlatego, żeby to było dobre dla Wałęsy, ale w przekonaniu, że to będzie dobre dla Polski. Dlatego prezydent Wałęsa za mój udział w ówczesnej kampanii nie był i nie jest mi nic winien - nic prócz realizacji wyborczego programu. Jak wielokrotnie słyszeliśmy w ciągu minionych pięciu lat, prezydent Wałęsa nie mógł realizować programu, bo przeszkadzali mu ludzie i okoliczności. Wtedy, po tamtych wyborach prezydenckich, samozwańczy "właściciele etosu" - ci zasłużeni i ci narodzeni w czerwcu 1989 roku, zjednoczeni w ówczesnej Unii Demokratycznej – z zemsty "za Wałęsę" pluli mi w twarz. Z tej przyczyny nie płakałem Lechowi na kolanach, bo nie jest moim tatusiem.
     Nie sądzę, aby członkowie związku zawodowego "Solidarność" jak i ogół uprawnionych do głosowania potrzebowali na stanowisku prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej ojca i wychowawcę. Opatrzność dała poturbowanym Polakom ojcostwo Papieża, profesora Karola Wojtyły. Czyż mało? Problemy ojcowskie zostawmy więc na swoim miejscu - jako sprawy prywatne, do załatwienia w domu. W życiu publicznym potrzeba nam zapomnianego braterstwa. Ja - przyznam się - poczułbym się pewniej w mojej Ojczyźnie, gdyby prezydent RP poczuł się moim bratem.

1995



  
                                                          

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz