Ojcowie i dzieci
Felieton
pod tym tytułem napisałem w roku 1995, tuż przed wyborami prezydenckimi. Tekst,
który był spontaniczną reakcją na wypowiedzi Lecha Wałęsy, oddałem redakcji z
zastrzeżeniem, że nie jestem pewien, czy powinien się ukazać. Kampania wyborcza
to czas grubych linii prostych, a nie cienkich krzywizn. Wątpliwości
rozstrzygnął redaktor naczelny i felieton pozostał w autorskim archiwum. Po
ostatnich wypowiedziach Wałęsy (na zjeździe NSZZ Solidarność), założyciela
Chrześcijańskiej Demokracji RP, partii aspirującej do roli przewodniej - tekst,
jak mi się zdaje, znów jest aktualny.
9.10.1998
Nazajutrz
po przyznaniu Pokojowej Nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy otrzymałem telegram z
Francji od pewnej znajomej pani, Polki z pochodzenia: "Felicitations pour
le prix Nobel de la paix" (Gratulacje z okazji Nobla). Proszę się nie
śmiać: nie pomylono mnie, z powodu imienia z przewodniczącym NSZZ Solidarność.
Ta pani wiedziała, że świętujemy razem to zwycięstwo: Lech Wałęsa i wielu jego
kolegów, jak i wielu ludzi, znanych i nieznanych publicznie, którzy w stanie
wojennym uparli się, że "Solidarność żyje i zwycięży". W takim też
duchu komentował wówczas nagrodę nasz przewodniczący - nowy noblista. W tamtym
roku Wałęsa był przewodniczącym związku, przywódcą ruchu społecznego i już
światowym symbolem. Gdy wielkie wyróżnienie przypada symbolowi - cieszy się
wielu. O problemie ojcostwa wtedy się nie mówiło.
Problem
alimentacyjny pojawił się wcześniej, w roku 1980. Tuż po ukonstytuowaniu się
NSZZ Solidarność, w którejś z wielkich gazet zagranicznych ukazał się wywiad z
Jackiem Kuroniem. Zapytany o relacje między nim - liderem dotychczasowej
opozycji - a znanym już w świecie strajkowym przywódcą Wałęsą, Kuroń
powiedział, zapewne w najlepszej wierze, że on czuje się porucznikiem, a Lech
to sierżant w okopach. Nieszczęśliwie dla Kuronia w trakcie wywiadu nazwano go
"ojcem Solidarności”. Problem by nie powstał, (były już ważniejsze, a poza
tym mało kto czytał tę zagraniczną gazetę), gdyby pewien delegat z Krakowa na
zebraniu Komisji Krajowej nie narobił wrzawy: "Różni by tu chcieli podawać
się za ojców - grzmiał - a ja wam mówię, że ojcem tego ruchu był i jest
robotnik". Mocno zabrzmiało. Podówczas wstał inny delegat (robotnik) i
orzekł, że ojcem Solidarności jest nasz Papież. Jak wiadomo, Ojciec Święty nie
zabierał w tej sprawie głosu, bo nie musiał. Problem ojcostwa nie został
rozstrzygnięty, ale zażegnany.
Wrócił
po 15 latach. Prezydent RP i kandydat na prezydenta Lech Wałęsa w wywiadzie dla
"TS" mówi: "Dzięki mojej walce i właściwemu prowadzeniu tej
walki dziś jesteście w tym miejscu i rozmawiacie ze mną. Powiecie oczywiście,
że wy też walczyliście, ale ja jako ojciec tego wszystkiego mam jakieś prawo
ojcowskie, moralne do szacunku". Dalej: "To jest właściwie śmieszne -
wymagać od ojca zobowiązań. Odwrotnie - to ojciec oczekuje od dzieci, żeby mu
dochowały wierności". I jeszcze: "Nikt nie da tyle, bo nikt nie jest
ojcem Solidarności. Ja jestem i pozostanę. Dlatego Solidarność może się wyłamać
spod kurateli ojca, ale rzadko to dzieciom wychodzi na zdrowie, kiedy wyłamują
się spod kurateli rodziców".
Lech
Wałęsa udzielił już wielu wywiadów - jako przewodniczący komitetu strajkowego,
jako przewodniczący NSZZ Solidarność i jako prezydent RP. Kiedy więc w
kolejnej, ale ważnej, bo przedwyborczej rozmowie z "Tygodnikiem Solidarność" mówi: "Ja jako ojciec wymagam zobowiązań od was,
dzieci, choć też walczyliście" - to znaczy, że on wie co mówi i wie, że
nie mówi tylko do dwójki dziennikarzy, którzy zadają mu pytania. Do kogo mówi?
Do wszystkich, którzy "dzięki jego walce i właściwemu prowadzeniu tej
walki dziś są w tym miejscu". Jestem jednym z tych, którzy dzisiaj są w
TYM miejscu.
Zaprawdę
Lech, czyli pan prezydent, choć starszy ode mnie o sześć lat, nie jest moim
ojcem. Staż opozycyjny z czasów pre-solidarnościowych mamy mniej więcej równy.
W latach 70. Lecha Wałęsę i mnie wyrzucano z pracy za to samo. W tej samej
sprawie kipiszowano nam mieszkania i robiono inne dziwne rzeczy. Równy mieliśmy
czas więziennej pokuty. Nie, nie byliśmy i nie jesteśmy sobie równi. To nie ja
byłem przywódcą robotniczym, to nie ja miałem charyzmę i nie ja cieszyłem się
powszechnym podziwem, respektem, wreszcie uwielbieniem i w końcu nie mnie
jednak przyznano Nobla. Dlatego to ja wybierałem Lecha Wałęsę na prezydenta, a
nie on mnie. Agitowałem za wyborem Wałęsy na prezydenta w roku 1990 nie
dlatego, żeby to było dobre dla Wałęsy, ale w przekonaniu, że to będzie dobre
dla Polski. Dlatego prezydent Wałęsa za mój udział w ówczesnej kampanii nie był
i nie jest mi nic winien - nic prócz realizacji wyborczego programu. Jak
wielokrotnie słyszeliśmy w ciągu minionych pięciu lat, prezydent Wałęsa nie
mógł realizować programu, bo przeszkadzali mu ludzie i okoliczności. Wtedy, po
tamtych wyborach prezydenckich, samozwańczy "właściciele etosu" - ci
zasłużeni i ci narodzeni w czerwcu 1989 roku, zjednoczeni w ówczesnej Unii
Demokratycznej – z zemsty "za Wałęsę" pluli mi w twarz. Z tej
przyczyny nie płakałem Lechowi na kolanach, bo nie jest moim tatusiem.
Nie
sądzę, aby członkowie związku zawodowego "Solidarność" jak i ogół
uprawnionych do głosowania potrzebowali na stanowisku prezydenta
Rzeczypospolitej Polskiej ojca i wychowawcę. Opatrzność dała poturbowanym
Polakom ojcostwo Papieża, profesora Karola Wojtyły. Czyż mało? Problemy ojcowskie
zostawmy więc na swoim miejscu - jako sprawy prywatne, do załatwienia w domu. W
życiu publicznym potrzeba nam zapomnianego braterstwa. Ja - przyznam się -
poczułbym się pewniej w mojej Ojczyźnie, gdyby prezydent RP poczuł się moim
bratem.
1995

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz