Kryzys
Przeczytałam we
wczorajszej Gazecie głos opinii publicznej wzywający do nie kupowania polskich
produktów spożywczych. Podpisuję się pod tym! Tylko jeśli zbojkotujemy drogie i
złej jakości polskie produkty, możemy pozbyć się tych łobuzów na drogach. Taką
opinię zamieściła codzienna gazeta w rubryce informującej opinię publiczną o
opinii publicznej. Pójdźmy dalej: gdy zastrajkuje zbrojeniówka, wszyscy
poborowi niech odmówią służby wojskowej, aż łobuzy się opamiętają. Na strajk
służby zdrowia niech każdy Polak odpowie dobrym zdrowiem, witalnością i świetną
formą psychiczną - popatrzymy, jak konowałom i pielęgniarom będzie łyso.
Z dużym dystansem, by nie powiedzieć irytacją, znoszę
rozpowszechnione w gazetach (i rozgłośniach) rubryki typu „wolna (anonimowa)
trybuna”. Pozornie chodzi w nich o wolność wypowiedzi publicznej dla każdego,
faktycznie jest to jeden z elementów marketingu. Nawet jeśli nie służy to
politycznej perswazji czy wręcz manipulacji (któż zresztą sprawdzi
autentyczność anonimowych wypowiedzi), to nigdy przecież nie jest żadnym
przekrojem publicznej opinii. Może choć jej ilustracją? Nie, raczej karykaturą.
Najczęściej bowiem w „telefonicznych opiniach” i tym podobnych rubrykach
głupstwo wspiera głupstwo, albo (gdy ma być bezstronnie) bzdurę podpiera
kontr-bzdura. Nieco lepiej jest jest, gdy do gości studia dzwonią słuchacze z pytaniami czy
opiniami, bo tylko jedna strona jest anonimowa.
Cytowanej czytelniczce, jeśli istnieje, należałoby w tak trudnej chwili oszczędzić
szyderstwa, ale zadać trzeba choćby takie pytania: czy realizując swój pomysł bojkotu kupi produkt z napisem: „Maślanka Polska. Danish Cow International Ltd., Zakład
Produkcyjny w Pcimiu”? Czy odrzuci inny: „Pierożki polskiej babuni. Knorr,
Maciejowice.”? Czy odróżni polskie jabłko od obcego? Już nie. A polski schabowy
w polskiej restauracji - napisane w
karcie z jakiej świni? Wodę mineralną „Bonaqua” koncernu „Coca - cola” pić czy
nie pić, jeśli woda polska a bąbelki amerykańskie?
Sprawy miały się inaczej na początku dekady. Sam wtedy
głosiłem, że polskie masło i sery nie są gorsze od oferowanych zagranicznych. W
wyniku uwolnienia handlu żywiołowi importerzy
sprowadzali wtedy kiepski, przeceniony,
przeterminowany nawet towar, łudząc nas luksusem etykiety. W miarę integrowania się ze
światem, od czego nie ma odwrotu,
konsumentowi coraz trudniej jest sklasyfikować produkt żywnościowy według
kategorii: nasze - zagraniczne. Z tą rzeczywistością można tylko się pogodzić,
bez względu na to, czy ktoś chce ją cudownie naprawić bojkotem naszego albo
obcego. Inaczej mówiąc, w kwestii żywnościowej wybór należy już nie do
konsumenta, lecz (w realnym zakresie) do państwa. Nie od rolników należy oczekiwać, żeby w tuczarni rozważali
słuszność czy powierzchowność uwag powyższego akapitu, ale wielu miastowych
winno sobie uświadomić inną, dla nich gorzką prawdę. Polska nie jest
nowoczesnym krajem Europy; jej ustrój jest jeszcze w fazie
przejściowej, czy - żeby lepiej zabrzmiało - tworzy się. I trzeba było kryzysu
(bo mamy do czynienia z kryzysem „transformacji”, czyli z czymś poważniejszym
niż „przesilenie rządowe” czy „kolejnym kryzysem politycznym”), żeby wracać na
ziemię. Wiemy już z historii XX wieku, że państwo, nawet gdy próbuje, nie jest
w stanie regulować wszystkiego. Dowiedzieliśmy się już, że rynek nie tylko nie
reguluje wszystkiego, bo w ogóle rynek niczego nie reguluje, tylko - jeśli jest
wolny - działa. Jeszcze trzeba przyjąć do wiadomości, że nie ma, dawno już nie
ma „planu Balcerowicza” - jest zastępca szefa rządu Leszek Balcerowicz, ekonomista, z pojemną być może ideologią, ale ograniczonym
budżetem. Nie ma już „obozu reform” ani obozu
przeciwników reform. Nie ma już dylematu: „przyspieszyć tempo
prywatyzacji” czy doprowadzić do powszechnego uwłaszczenia. Świat wirtualny się
skończył.
Jest kryzys i o tym zapewne nie muszę informować rządu, który
ma kłopoty z panowaniem nad krajem, ani
przywódców opozycji SLD-PSL, którzy - jak podejrzewam - też nie panują do końca nad rozmaitymi
„zającami” od wzniecania ruchawek.
Przyznam się czytelnikowi, że nie wiedziałem o czym napisać - w
rytmie tygodniowym, w formie felietonu, która przecież obliguje do komentowania
spraw bieżących. Przypomnieć zalety naszego premiera? Gloryfikować rząd?
Wytropić komunistów czy faszystów? Wskazać palcem „łobuzów”? Napisałem tytuł:
„kryzys”, mając na myśli kryzys mentalny, który nas dotknął w dziesiątym roku
transformacji.
1999
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz