Swoistym
obyczajem są „opłatki”. Te, które odbywają się poza domem, w instytucjach; nie
w wigilię, lecz przed świętami Bożego Narodzenia. Trwają kwadrans, godzinę albo
i do późnej nocy. Bywa tak, zwłaszcza w Warszawie, że jednego dnia wypada
skorzystać z kilku zaproszeń - skacze się wtedy z opłatka na opłatek. A z ilu
ludźmi trzeba się przełamać! Jest, dajmy na to, trzystu uczestników: daje to
trzysta przełamań, tyleż uścisków dłoni i sześćset pocałunków (w lewy i prawy
policzek). W domu, w gronie rodzinnym - wiadomo, czego życzyć. Poza domem, z
którego przeniesiono wzruszający i szlachetny rytuał do biur, warsztatów,
wszelkich instytucji państwa, życzymy sobie najczęściej „wszystkiego
najlepszego”. Nawet, jeśli ręka wyciągnięta z opłatkiem będzie ręką
politycznego czy wręcz śmiertelnego wroga. Lepiej już życzyć wszystkim wszystkiego
najlepszego, niż popełnić gafę, o którą w tłumie nietrudno. Jakże łatwo zrazić
sobie - w opłatkowej atmosferze pojednania - na przykład zagorzałego ateistę,
życząc mu opieki Ducha Świętego. Albo kogoś właśnie zdymisjonowanego i
oskarżonego przez prasę o korupcję, a przez żonę o zdradę - życzeniem dalszej
pomyślności w karierze zawodowej jak i w życiu osobistym. Z kolei, jakże trudno
tym, których akurat spotykają niepowodzenia, spolegliwie przyjąć owo
„wszystkiego najlepszego” od tych, którzy w tym czasie mają władzę czy choćby
dużo do powiedzenia. Czy to będzie szef zmiany, czy szef rządu, tak chciałoby
się ripostować: „Nie oczekuję, że wszystko będzie najlepsze, proszę zatem o
konkrety!”
Cóż,
opłatki są, były i będą. Pamiętam, było to we wczesnych latach
siedemdziesiątych... Dość!
Tegoroczny
opłatek w jednej, bliskiej mi redakcji znacznie się przedłużył. Kilka godzin po
tym, gdy wszyscy się przełamali, doszło, jak to w opłatkowym zwyczaju często
bywa, do pogłębionych rozmów. Wtedy dowiedziałem się od młodej dziennikarki, że
piszę nie tak jak trzeba. „Wreszcie mam okazję panu powiedzieć: zamiast pisać o
wyzwaniach czasu, pan w tych felietonach opowiada, co się panu kiedyś
zdarzyło.” Próbowałem bronić się przewrotnie, że to, co się jeszcze nie
wydarzyło, nie jest mi znane, ale przerwała mi kategorycznie: „Nie rozwodzić
się nad sobą, a pisać o przyszłości!”. Moja beznadziejna już riposta, że od
przeszłości uciec się nie da, została nazwana, nie bez racji, pustym sloganem.
Pokonany i upokorzony zwróciłem się o pomoc: Zgoda - przyszłość, ale konkretnie
o czym, żeby było dobrze? „Niech pan pisze - odezwał się młodszy kolega - niech
pan pisze...- na przykład o teatrze alternatywnym”. Zdążyłem tylko powiedzieć,
że nie zajmuję się tym od dwudziestu pięciu lat i zdaje się, że w ogólnym
zgiełku usłyszałem: To niech pan sobie przypomni.
Nie miałem
wiary, że uda mi się wyjść naprzeciw postulatowi - do chwili gdy, w pewnym
kalendarzu kulturalnym na rok 1999 przeczytałem: Styczeń. Teatr (...) rozpocznie realizację projektu edukacyjnego
„Społeczeństwa alternatywne”. Jego celem jest zainspirowanie środowisk
młodzieżowych do sprzeciwu wobec utartych wzorów życia. To
samo w wersji angielskiej wzmogło moją trwogę: Its aim to inspire young people to rebel against conventional lifestyles.
Kiedyś, gdy w Europie działały Czerwone Brygady,
taka zapowiedź na przykład w Republice Federalnej Niemiec zwracała uwagę
tamtejszego Urzędu Ochrony Konstytucji... Ale może te wzory, które ja uważam za
utarte już dawno zastąpiły inne, których ja (zatrzymany w przeszłości) nie
znam?
No, więc
wtedy, we wczesnych latach siedemdziesiątych, brałem udział w opłatku, nazwijmy
go, klubowym. W jednej części sali skupiło się grono byłych działaczy
Zrzeszenia Studentów Polskich, którzy wstąpili do partii i zostali
instruktorami KW PZPR. Gdy popili, zaczęli śpiewać kolędy. Podówczas grupka, w
której znalazłem się ja, zaintonowała Międzynarodówkę. Wstał jeden z tamtych i
zdumiony zapytał: Dlaczego wy, bezpartyjni, to śpiewacie?! Boście nas
zainspirowali - wyjaśniłem - śpiewając: „Bóg się rodzi, moc truchleje”. My tylko
kontynuujemy: „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód.”
4.01.1999

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz