czwartek, 7 maja 2020

     FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
                         
                                   Salon Niezależnych by Salon Niezależnych (Compilation, Cabaret ...

     "Oni" wiecznie żywi

       W latach 70 legendarny „Salon Niezależnych" w ostatnim legalnym programie podniósł doniosły problem obecności i znaczenia "Onych". W rzeczywistości Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej oficjalnie władzę sprawowały partia, rząd i milicja. „Oni" natomiast nie występowali w nagłówkach gazet czy dziennikach telewizyjnych, ale na co dzień byli obecni w rozmowach nieoficjalnych. Gdy na przykład w ostatniej chwili odwoływano występ "Salonu", kierownik klubu tłumaczył się żarliwie: "To nie ja, to... oni!" Podobnie mówił redaktor gazety czy telewizji : "Pański tekst (scenariusz) jest dobry, ale gdyby oni to przeczytali, to obydwaj ponieślibyśmy konsekwencje”. Albo tak: "Ja w to oczywiście nie wierzę, ale oni mówią o panu takie rzeczy, że niestety musimy podziękować za współpracę”. „Oni" stali za wszystkim i faktycznie tylko oni ponosili za wszystko odpowiedzialność.
     Nikt nie mógł wiedzieć na pewno, czy kiedykolwiek miał bezpośrednio do czynienia z nimi, bo "Oni" nigdy się nie przyznawali, że to oni. Zdarzało się, że ktoś z aparatu partyjnego powiedział na przykład do towarzysza dyrektora: "Dla nas to może być tak, jak proponujecie, ale oni mogą mieć inne zdanie". Wreszcie, gdy komuś już się wydawało, że ci, którzy penetrują mieszkanie to są właśnie "Oni" - wtedy usłyszał od funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa: "My robimy tylko to, co oni nam każą".
      W drugiej połowie lat 70 "Oni" zwolnili mnie z pracy w Telewizyjnej Wytwórni Filmowej "Poltel". Życzliwy mi kierownik, wyjąwszy z biureczka dwie szklanki i torebkę kwaszonych ogórków tak powiedział:
     - Kazali mi cię zwolnić.
     - Kto kazał? - zapytałem naiwnie.
     - Pytasz, jakbyś nie wiedział...
     - Nie wiem. Dyrektor?
     - Nie, stary jest w porządku...
     - Jeżeli nie dyrektor, to kto?
     - Jak to kto?! - wybuchnął kolega kierownik. - Oni!
     Gdy już zjedliśmy wszystkie ogórki, wydusiłem od rozgoryczonego rozmówcy, co oni mu o mnie powiedzieli: publikuję w wydawnictwach emigracyjnych, a w kraju podejmuję działania antysocjalistyczne. „A ja ich pieprzę” - zapewnił mnie na koniec i zwolnił. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Takie to były czasy.
      Potem była solidarnościowa rewolucja przerwana kontrrewolucją, aż wreszcie przyszła demokracja. Rozpadł się także Związek Radziecki, a w Polsce rozwiązano Służbę Bezpieczeństwa, wyprowadzono sztandar PZPR, komunistów zastąpili socjaldemokraci. Zapomnieliśmy, że byli jeszcze "Oni" - ci najważniejsi.
      Przypomniał mi o tym poprzedni prezes zarządu telewizji. Zapytałem go kiedyś, dlaczego nie podpisuje umowy z X-em, któremu obiecał funkcję i zwodzi go już pół roku. "Ja jestem za, cenię go i lubię, ale... oni się nie zgadzają i już" - wyjaśnił. "A co oni mówią o nim?" - Zapytałem podstępnie. "Wiadomo, co: że jest za bardzo prawicowy". Wiele czasu od tej rozmowy nie upłynęło, a ja znów (w roku 1997) musiałem się rozstać z telewizją i - tak jak w roku 1977 - oficjalnie nikt nie powiedział, dlaczego. (Życzliwi mówili na korytarzach, że zarzuca mi się działalność antysocjalistyczną). Zacząłem coś podejrzewać: czyżby znów "Oni"?
     Nadarzyła się okazja, by potwierdzić najgorsze obawy. Na tradycyjnym "bożonarodzeniowym" spotkaniu w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji przełamałem opłatek z jej członkiem, czołowym politykiem Polskiego Stronnictwa Ludowego, człowiekiem, który stworzył Ryszarda Miazka.
     - Co ja wam złego zrobiłem? Komu przeszkadzałem w telewizji? - zapytałem obcesowo.
     - Proszę pana, ja z tym nie mam nic wspólnego.
     - Oni? - spytałem podstępnie.
     - Pan nie musi pytać, pan wie...
      Za chwilę stanął przede mną z opłatkiem inny członek KRRiTv, którego wir dziejowy przeprowadził w parlamencie z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa do Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a ćwierć wieku wcześniej działaliśmy razem na Festiwalu Akademickiej Młodzieży Artystycznej w Świnoujściu.
     - To my tu po chrześcijańsku opłatek mamy łamać, a wy mnie bolszewicy w ziemię wdeptali, co? - sprowokowałem go ostentacyjnie, w obecności dwóch pań.
     - Lechu, co się stało? Ja... ciebie? Nigdy w życiu, jak Boga kocham!
     - Dwadzieścia lat temu z telewizji mnie usunęli za działalność antysocjalistyczną. Potem była rewolucja, kontrrewolucja, wreszcie przyszła demokracja i twoja partia za to samo z telewizji mnie wyrzuca!
     - Lechu, to nie my!
     - A kto, do ciężkiej cholery?!
     - To oni - gestem głowy wskazał na grono osób, w którym stał poprzedni rozmówca.

     Tyle mam do powiedzenia w związku z obecnym napięciem politycznym wokół telewizji. Czy jednak w świetle tych doświadczeń - politycy AWS mają rację, twierdząc że telewizja publiczna jest własnością dwóch partii politycznych: Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego? Nie, to uproszczenie. To przecież "Oni" trzymają na tym łapę.
                                                                                                              6.11.1998             

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz