FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
"Oni" wiecznie żywi
W
latach 70 legendarny „Salon Niezależnych" w ostatnim legalnym programie
podniósł doniosły problem obecności i znaczenia "Onych". W
rzeczywistości Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej oficjalnie władzę sprawowały
partia, rząd i milicja. „Oni" natomiast nie występowali w nagłówkach gazet
czy dziennikach telewizyjnych, ale na co dzień byli obecni w rozmowach
nieoficjalnych. Gdy na przykład w ostatniej chwili odwoływano występ
"Salonu", kierownik klubu tłumaczył się żarliwie: "To nie ja,
to... oni!" Podobnie mówił redaktor gazety czy telewizji : "Pański tekst
(scenariusz) jest dobry, ale gdyby oni to przeczytali, to obydwaj ponieślibyśmy
konsekwencje”. Albo tak: "Ja w to oczywiście nie wierzę, ale oni mówią o
panu takie rzeczy, że niestety musimy podziękować za współpracę”. „Oni"
stali za wszystkim i faktycznie tylko oni ponosili za wszystko
odpowiedzialność.
Nikt
nie mógł wiedzieć na pewno, czy kiedykolwiek miał bezpośrednio do czynienia z
nimi, bo "Oni" nigdy się nie przyznawali, że to oni. Zdarzało się, że
ktoś z aparatu partyjnego powiedział na przykład do towarzysza dyrektora:
"Dla nas to może być tak, jak proponujecie, ale oni mogą mieć inne
zdanie". Wreszcie, gdy komuś już się wydawało, że ci, którzy penetrują
mieszkanie to są właśnie "Oni" - wtedy usłyszał od funkcjonariusza
Służby Bezpieczeństwa: "My robimy tylko to, co oni nam każą".
W
drugiej połowie lat 70 "Oni" zwolnili mnie z pracy w Telewizyjnej
Wytwórni Filmowej "Poltel". Życzliwy mi kierownik, wyjąwszy z
biureczka dwie szklanki i torebkę kwaszonych ogórków tak powiedział:
-
Kazali mi cię zwolnić.
-
Kto kazał? - zapytałem naiwnie.
-
Pytasz, jakbyś nie wiedział...
-
Nie wiem. Dyrektor?
-
Nie, stary jest w porządku...
-
Jeżeli nie dyrektor, to kto?
-
Jak to kto?! - wybuchnął kolega kierownik. - Oni!
Gdy
już zjedliśmy wszystkie ogórki, wydusiłem od rozgoryczonego rozmówcy, co oni mu
o mnie powiedzieli: publikuję w wydawnictwach emigracyjnych, a w kraju
podejmuję działania antysocjalistyczne. „A ja ich pieprzę” - zapewnił mnie na
koniec i zwolnił. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Takie to były czasy.
Potem
była solidarnościowa rewolucja przerwana kontrrewolucją, aż wreszcie przyszła
demokracja. Rozpadł się także Związek Radziecki, a w Polsce rozwiązano Służbę
Bezpieczeństwa, wyprowadzono sztandar PZPR, komunistów zastąpili
socjaldemokraci. Zapomnieliśmy, że byli jeszcze "Oni" - ci
najważniejsi.
Przypomniał
mi o tym poprzedni prezes zarządu telewizji. Zapytałem go kiedyś, dlaczego nie
podpisuje umowy z X-em, któremu obiecał funkcję i zwodzi go już pół roku.
"Ja jestem za, cenię go i lubię, ale... oni się nie zgadzają i już" -
wyjaśnił. "A co oni mówią o nim?" - Zapytałem podstępnie.
"Wiadomo, co: że jest za bardzo prawicowy". Wiele czasu od tej
rozmowy nie upłynęło, a ja znów (w roku 1997) musiałem się rozstać z telewizją
i - tak jak w roku 1977 - oficjalnie nikt nie powiedział, dlaczego. (Życzliwi
mówili na korytarzach, że zarzuca mi się działalność antysocjalistyczną).
Zacząłem coś podejrzewać: czyżby znów "Oni"?
Nadarzyła
się okazja, by potwierdzić najgorsze obawy. Na tradycyjnym
"bożonarodzeniowym" spotkaniu w Krajowej Radzie Radiofonii i
Telewizji przełamałem opłatek z jej członkiem, czołowym politykiem Polskiego
Stronnictwa Ludowego, człowiekiem, który stworzył Ryszarda Miazka.
- Co ja wam złego zrobiłem? Komu przeszkadzałem w telewizji? - zapytałem obcesowo.
-
Proszę pana, ja z tym nie mam nic wspólnego.
-
Oni? - spytałem podstępnie.
-
Pan nie musi pytać, pan wie...
Za
chwilę stanął przede mną z opłatkiem inny członek KRRiTv, którego wir dziejowy
przeprowadził w parlamencie z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa do Sojuszu Lewicy
Demokratycznej, a ćwierć wieku wcześniej działaliśmy razem na Festiwalu
Akademickiej Młodzieży Artystycznej w Świnoujściu.
-
To my tu po chrześcijańsku opłatek mamy łamać, a wy mnie bolszewicy w ziemię
wdeptali, co? - sprowokowałem go ostentacyjnie, w obecności dwóch pań.
-
Lechu, co się stało? Ja... ciebie? Nigdy w życiu, jak Boga kocham!
-
Dwadzieścia lat temu z telewizji mnie usunęli za działalność
antysocjalistyczną. Potem była rewolucja, kontrrewolucja, wreszcie przyszła demokracja
i twoja partia za to samo z telewizji mnie wyrzuca!
-
Lechu, to nie my!
-
A kto, do ciężkiej cholery?!
-
To oni - gestem głowy wskazał na grono osób, w którym stał poprzedni rozmówca.
Tyle
mam do powiedzenia w związku z obecnym napięciem politycznym wokół telewizji. Czy
jednak w świetle tych doświadczeń - politycy AWS mają rację, twierdząc że
telewizja publiczna jest własnością dwóch partii politycznych: Sojuszu Lewicy
Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego? Nie, to uproszczenie. To przecież
"Oni" trzymają na tym łapę.
6.11.1998
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz