sobota, 20 czerwca 2020

             FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"

                       Nie żyje Andrzej Kern - TVN24

   Mec. Andrzej Kern kontra 
   Bolo, Lolo, Gulo, Marchewa i inni

     Wiele różni mnie od Andrzeja Kerna. Mój ojciec nie był Szwajcarem osiadłym w Polsce, który przed agresją hitlerowską przyjął obywatelstwo polskie, wstąpił do AK, przeżył dwa obozy koncentracyjne, by potem tłumaczyć się z tego przed UB; nie jestem adwokatem, który bronił antykomunistów w latach 70. i 80.; nie byłem wicemarszałkiem Sejmu z ramienia OKP; ZOMO nie pobiło mi syna w stanie wojennym, łamiąc mu rękę, ani też w wolnej Polsce nie porywano mi córki. I to mnie różni, że wiersze, które kiedyś pisałem i publikowałem były inne niż ten autorstwa Andrzeja Kerna w jego książce "Michnikourbanowy napad stulecia" (Wydawnictwo "Akwilo", Bydgoszcz, 1998). Nie jest to właściwie wiersz, lecz tekst piosenki do rytmu disco-polo (autor napisał: disco - olo), utrzymany w konwencji noworocznej szopki satyrycznej, politycznie zrozumiały, nie nazbyt dowcipny i chyba nie najwłaściwszy jako suplement książki wydanej wprawdzie w serii "sensacyjna literatura faktu", ale będącej także zapisem ludzkiego, rodzinnego dramatu. Różni mnie (od autora, ale może od wydawcy?) gust co do wyboru tytułu, jak i ocena jego rynkowej atrakcyjności - może należało po prostu zatytułować książkę po „harlequinowsku” (w rodzaju: "Moja Monika, mój dramat”), ale rozumiem, że autor zapewne nie byłby w stanie z wyrachowaniem użyć imienia córki dla zwrócenia uwagi bywalca księgarni. Sądzę jednak, że czytelnika już nie przyciągają książki, w których jedni politycy demaskują innych, nawet jeśli fotografia na okładce pokazuje, jak jedna ręka odbiera forsę (tutaj zagraniczną - dlaczego nie złotówki?) od drugiej. Nie używałbym "wyszukanej" figury "Anastazja P(lugawa)", dla jednej z osób dramatu, pisałbym raczej: Marzena Domaros vel A. Potocka, licząc na tych czytelników, którzy przypominają sobie ową osobę, wynajętą przez Jerzego Urbana. Może i zgłosiłbym inne krytyczne uwagi, gdybym recenzował jedną z bardzo wielu książek literatury faktu, które w tej dekadzie najpierw skusiły sporo czytelników („Generał Nowak ujawnia”), a potem wszystkich znużyły („Jan Kowalski przerywa milczenie”).
     Co mnie łączy z Andrzejem Kernem? Wielu wspólnych znajomych. Józef Śreniowski, łódzki działacz KOR-u, którego (między innymi) Kern bronił w latach 70. (Tu warto zwrócić uwagę na dwuznaczność słowa "bronił". W latach 70., w procesach najpierw Ruchu, potem KOR-u, nie mówiąc już o poprzedniej dekadzie, rola adwokata - obrońcy tzw. "dysydenta", czyli antykomunisty, który w jakiś sposób ujawnił swoją postawę, była o wiele bardziej symboliczna niż po wprowadzeniu stanu wojennego. W latach 80. w środowisku sędziowskim cywilnym i wojskowym znane już było szerzej pojęcie sumienia, dlatego zdolny obrońca, używając swojej wiedzy prawniczej, w jakimś stopniu bywał skuteczny. Przed Solidarnością adwokat bronił opozycjonistę bez żadnego - prócz moralnego - skutku, bowiem wyrok ustalano precyzyjnie poza sądem. Takich adwokatów, którzy demonstracyjnie przypisywali się do przegranych klientów było w Polsce nie więcej, niż dwudziestu. Grzegorz Palka, członek Komisji Krajowej NSZZ "S" z r. 1981, później prezydent Łodzi, który to stanowisko pełnił tak samo uczciwie i pracowicie, jak uprawiał nielegalną działalność w latach 80. Z łódzkim adwokatem Andrzejem Kernem łączą mnie jeszcze dwaj inni znajomi: Słowik i Kropiwnicki; w trójkę z tragicznie zmarłym Palką kierowali łódzką Solidarnością w latach 1980-81, a gdy wyszli z pudła, wrócili do sprawy. No i znany mi osobiście, sędziwy Marek Edelman, bohater Getta (dziś warto przypomnieć - w latach 70. skontestował Żydów nowojorskich, którzy na zaproszenie władz komunistycznych przyjechali do Warszawy składać wieńce), do którego straciłem część respektu, gdy wybrał na starość rolę młodego bojownika na rzecz sił postępu. Znam też Adam Michnika. Jerzy Urban - no nie, tego osobiście nie znam.
     Łączą mnie z Andrzejem Kernem pewne zachowania polityczne, którymi naraziłem się ludziom i środowiskom. Cytuję go ze stenogramu posiedzenia Sejmu (1993 - w książce dał tamtemu wystąpieniu tytuł „W obronie własnej”): Naraziłem się (...) Sojuszowi Lewicy Demokratycznej chyba całym moim życiem, bo od 19 roku życia byłem związany z opozycja demokratyczną (...) Chyba naraziłem się i tym, że byłem referentem - w Sejmie X kadencji - ustawy o przejęciu majątku PZPR na rzecz skarbu państwa (...) Ale naraziłem się też lewicy Unii Demokratycznej (...) Wreszcie chyba i naraziłem się tym, że w czasie kampanii wyborczej stanąłem po stronie Lecha Wałęsy. Tak jak Andrzej Kern, ale nie w takim rozmiarze i bez tak dramatycznego kontekstu, poznałem smak nagonki prasowej - urządzali je nie czerwoni w PRL, lecz w wolnej Polsce ci rzekomo swoi, dziś nazywani różowymi.
     Oddaję do rąk czytelnika książkę, której charakter wymyka się stosowanym kryteriom oceny. Przenikają się w niej elementy bardzo osobiste o silnym zabarwieniu dramatycznym z elementami historycznymi, politycznymi i sensacyjnymi (...) mają one wspólną podstawową cechę: opierają się na faktach rzeczywistych i nie mają nic wspólnego ze światem literackiej fikcji (...) Staram się oddać klimat moich pięcioletnich zmagań z napaścią ludzi o proweniencji czerwonej (postkomunistów) i różowej (postsolidarnościowej lewicy laickiej i katolickiej). Staram się ukazać cele i metody ich działań (...) Staram się wreszcie pokazać, jak wielu ludzi można przy pomocy mediów doszczętnie ogłupić.
     Wynik zmagań Kerna jest jednoznaczny. Wygrał wszystkie procesy i postępowania, które on wytoczył i które wszczęto przeciw niemu. Rodzice narzeczonego, później męża Moniki okazali się w książce nie tylko narzędziami, ale i ludźmi o nader nieatrakcyjnej reputacji. Dostojni biznesmeni, którzy zaangażowali się po stronie miłości przeciw ojcowskiej despotii trafili za kratki jako oszuści i złodzieje. Niektórzy prokuratorzy, w tym ówczesny zastępca prokuratora generalnego, ukazali się w tak dwuznacznym świetle, że sami sobie podważyli moralne chociażby kwalifikacje do wykonywania zawodu. Liczni dziennikarze okazali się co najmniej frajerami (tu najśmieszniejszy jest chyba p. Hugo-Bader z „Gazety Wyborczej”, który w swoim reportażu przedstawił państwa G. jako parę wybitnych artystów: On - mim, ona - tancerka. We wrześniu założy łódzką szkołę baletową).
Jest tak, jak pisze autor w przedmowie: to nie jest typowa książka literatury faktu, do jakiej przyzwyczajono nas w tej dekadzie. Kernowi nie trzeba wierzyć na słowo, że tak było, jak było, a ktoś mu powiedział to, co powiedział. Fakty i dokumenty mówią za siebie. Wśród faktów są tzw. prasowe, w tym jeden... ukryty. Obszerny reportaż trójki częstochowskich dziennikarzy „Gazety Wyborczej” utknął w redakcji, bo nie był zgodny z przyjętą linią. Przytoczę mały fragment: W tym czasie Monika i Maciek przebywający według części prasy na romantycznym „gigancie” są w rzeczywistości ukrywani w Częstochowie przez Janusza Baranowskiego (...) W najpotrzebniejsze rzeczy zaopatruje ich Gabriel K. - najbliższy zaufany Baranowskiego. Jest u nich niemal codziennie. Monika poznała ponoć jego żonę i dziecko, a także mężczyzn o pseudonimach: Bolo, Lolo, Gulo i Marchewa. Książka nie dokumentuje ani nie wskazuje jednej osoby, która kierowała „akcją Monika”. Pozostawia jednak silne wrażenie, że wśród wykonawców akcji nie zabrakło byłych funkcjonariuszy SB. Bardzo ciekawy jest też „trop poznański”.
     Nie można na koniec nie odnotować udziału w sprawie tzw. pożytecznych, czy - odwracając leninowską kategorię - szkodliwych idiotów. W rolę tę wcielili się (faktów tych wymazać już się nie da) choćby Stanisław Podemski z "Polityki" czy, niestety, Jerzy Pilch. W tej grupie osób, motywowanych nie cynizmem, lecz głębokim poczuciem słuszności, tradycyjnie wybiła się na czoło posłanka Iwona Śledzińska - Katarasińska, która od roku 1968 (kiedy to bezkompromisowo wzięła udział w antysemickiej nagonce) niezmordowanie dowodzi, że nie ma takiej słusznej sprawy, w którą nie zaangażowałaby się całym sercem - jeśli tylko ktoś jej wskaże palcem, którzy są nasi, a którzy obcy. Tego, co zrobiła w „sprawie Moniki”, czyniąc tym razem krzywdę uczciwym łódzkim prokuratorom - z dokumentów sejmowych też się nie da wymazać.
                                                                                                           13.08.1999
______________________________
                 Andrzej Kern – Wikipedia, wolna encyklopedia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz