piątek, 19 czerwca 2020

      FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLDARNOŚĆ"

          
       
   Homo viator

     Wiele się dzieje na Dolnym Śląsku, a poważna prasa warszawska, mylnie nazywana ogólnopolską, takoż polskie radio i telewizja nie dostrzegają pulsującego - mimo upałów - życia poza stolicą. W okresie wakacyjnym ich uwaga przenosi co najwyżej na nadmorskie plaże i do Zakopanego. Tymczasem wystarczy wziąć do ręki jedno wydanie lokalnej gazety codziennej, by dowiedzieć się o niebanalnych wydarzeniach w regionie. Wybrałem "Gazetę Dolnośląską” (dodatek do „Gazety Wyborczej”) z 30 lipca.
     "Mężczyzna z zapałkami". Na kolumnie zatytułowanej "Aktualności" zwraca uwagę powyższy tytuł zestawiony z fotografią pogodnego mężczyzny, 47 - letniego byłego górnika. Pod zdjęciem podpis: To było jak trans - mówi o swojej przygodzie z zapałkami Stanisław Łukasz. Zapałki kupował w hurtowni - dowiadujemy się w artykule. Najlepsze, jak mówi, są bystrzyckie. - Bo kiedy się je nadpala, mają taki ciekawy odcień. Pudełka po zapałkach wynosiłem z domu tonami. Nawet nie dałem rady policzyć, ile tego było - śmieje się. - Zapałki wciągnęły mnie tak bardzo, że nie mogłem się oderwać. Gdzie nie spojrzałem, widziałem zapałki. A jak zamykałem oczy, to wirowały mi wzdłuż i w poprzek. Potem śniły mi się we wszystkich możliwych konfiguracjach. Jestem dumny z mojego dzieła. A rodzina ze mnie - cieszy się. Z czego cieszy się pan Łukasz? Były górnik pokrył zapałkami 8 - metrowy przedpokój i ubikację. Położył je równo, jedna przy drugiej - opisuje "Gazeta". Ozdobił także dodatki w obu pomieszczeniach - lampki, kinkiety, szafki. W jego niewielkim mieszkaniu w wałbrzyskim Śródmieściu tradycyjnie wygląda jeszcze tylko pokój i kuchnia. Ale na razie muszę odpocząć - przyznaje. Pan Stanisław rozpoczął swoje dzieło w listopadzie. Zapałki układał nawet 10 godzin dziennie. W ciągu ośmiu miesięcy zużył ich około 3 mln. Każdą zapalał, dzięki czemu uzyskał niebanalny efekt sklejonej faktury (widać to wyraźnie na kolorowej fotografii), a przy tym z góry wyeliminował (na co gazeta nie zwróciła uwagi) niebezpieczeństwo wybuchu nietypowej boazerii. W ciągu godziny - informuje "Gazeta" - zużywał 5 - 6 paczek zapałek. Dziennikarka przewidziała, że zafascynowany czytelnik postawi sobie pytanie o koszty. Zapałki do niewielkiej ubikacji kosztowały ok. 300 zł. Całość ponad 2 tys. (w tym 15 pojemników kleju do kasetonów). Zdaniem "Gazety" zapałkowa boazeria wbrew pozorom nie była tania. Ale opłacało się - mówi były wałbrzyski górnik. - Wszystko jest tak przyklejone, że dłutem się tego nie odlepi. Dodam od siebie: z niepozornych zapałek powstała boazeria na pokolenia.
     „Śnieżka pod butami” - donosi tajemniczo „Gazeta Dolnośląska” na stronie drugiej, tuż obok „Dolnośląskiej Opinii Publicznej” (tu lament obywateli - skarżą się na prześladowania ze strony kontrolerów biletów w komunikacji miejskiej; zjawisko to występuje w każdym dużym mieście). Na fotografii widzimy dwa buty, w tle - Śnieżkę. Lecz nie jest to montaż komputerowy! Każdy but jest długi prawie na trzy metry i na ponad dwa i pół metra szeroki - wyjaśnia nam dziennikarz. Buty to styropianowe, oklejone płótnem ogromne kopie prawdziwych butów turystycznych, w jakich dwadzieścia lat temu artysta (pan Edward Szutter, malarz zamieszkały w Lubkowie pod Bolesławcem) chodził na górskie wycieczki. W środku mieści się człowiek, który swoimi drobnymi krokami robi kolejne kroki wielkiego buta. Oba buty najpierw maszerowały ulicami Bolesławca. Tak zaczęła się wędrówka po Europie, a może i świecie, bolesławieckiego malarza oraz jego syna (kroczy w drugim bucie). Jak informuje „Gazeta”, drugim etapem wędrówki, zatytułowanej „Homo viator”*, miało być zdobycie Kasprowego Wierchu. Coś nie wyszło i artysta zdecydował się wejść na Śnieżkę. Pan Szutter powiedział Gazecie: Osiągnąłem pierwszy etap mojej wieloetapowej wędrówki. Realizuję ideę, że życie i sztuka to wędrowanie. Idąc na Śnieżkę, byłem już myślami w Paryżu. Gdzie dalej? Jeśli za Ocean, w kierunku Manhattanu, to rodzi się pytanie, czy buty są właściwie zaimpregnowane, bo przecież te sprzed dwudziestu lat przemakały. Kształt turystycznego buta nasuwa pomysł: przystosować go do podróży podwodnej! Wyobraźmy sobie: jak niegdyś niemiecki Zeppelin z obłoków, tak teraz dwa bolesławieckie buty wynurzają się z wody u Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych Ameryki. Z plątaniny sznurowadeł wychylają się głowy naszych śmiałków, CNN transmituje na żywo, jest na miejscu Dorota Warakomska. A jakiż byłby walor promocyjny, gdyby wyprawę oprzeć na sponsoringu „Radoskóru”! Może za daleko sięga moja wyobraźnia, ale czyż nie jest realne, by wejście do Paryża wykorzystać politycznie, nadając etapowi wędrówki tytuł: Polska wróciła do Europy?
     Tak, idąc od tyłu, doszedłem do pierwszej strony ciekawej gazety. „Wałbrzych. W co ma się ubrać kwiaciarka?” Władze miasta ukończyły remont rynku. Na fotografii widać efektowną fontannę. Miejsce ma być wizytówką miasta. Choć już właściwie jest, władze odłożyły do jesieni wykończenie istotnego szczegółu. Jest na rynku kilka kwiaciarek. Chodzi nie tylko o poprawę estetyki straganów, ale i o wygląd pań. Urząd stoi na stanowisku, że w odrestaurowanym otoczeniu nie mogą pracować w dresach. Powinny być ubrane w strój regionalny. Kwiaciarki się buntują. Jedna wyklucza chodzenie do pracy w długiej spódnicy i fartuchu. Inna twierdzi, że w stroju regionalnym nie poczuje się swobodnie i będzie jej zimno. Wszystkie mówią zgodnie, że nie stać ich na kupienie specjalnych ubrań tylko do pracy. Prezydent miasta rozważa zakup strojów z funduszu reprezentacyjnego. Ale jakich? Naczelnik Wydziału Architektury odpowiada, że chodzi oczywiście o stroje regionalne - wałbrzyskie. Jak przypuszcza, są to takie ubrania, jakie noszą kelnerki z restauracji Barbórka. Szefowa Barbórki potwierdza - to są wałbrzyskie stroje ludowe: długie zielone spódnice, zielone kamizelki i białe fartuchy. Wszelako pani Iwona z wałbrzyskiego Zespołu Pieśni i Tańca informuje: My tańczymy w długich czerwonych spódnicach, dopasowanych serdakach. Do tego jest biały wyhaftowany fartuch, chusta, czepiec i obowiązkowe czerwone korale. Zaznacza jednak, że takie stroje może uszyć tylko firma z odpowiednim certyfikatem. Wspomniany naczelnik uspokaja: nie chcemy być rygorystyczni i wymagać haftów i naszywek. Jak informuje „Gazeta”, w Muzeum Okręgowym w Wałbrzychu nie ma żadnej dokumentacji, która pozwoliłaby ustalić szczegóły ludowego stroju wałbrzyskiego. Jedynym wyjściem wydaje się zasięgnięcie opinii badaczy niemieckich, choć byłoby to może niezręczne. Poczekamy do jesieni, na pewno w Wałbrzychu osiągną kompromis.
     Tymczasem na Dolnym Śląsku pogodni mieszkańcy kleją zapałki, wędrują w gigantycznych butach, stroją się regionalnie. Chce się tam żyć. A warszawska telewizja swoje: strajki, głodówki, blokady.
                                                                                                              5.08.1999
_______________________________
* viator (łac.) - podróżnik, wędrowiec           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz