FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLDARNOŚĆ"
Homo viator
Wiele się dzieje na Dolnym Śląsku, a
poważna prasa warszawska, mylnie nazywana ogólnopolską, takoż polskie radio i
telewizja nie dostrzegają pulsującego - mimo upałów - życia poza stolicą. W
okresie wakacyjnym ich uwaga przenosi co najwyżej na nadmorskie plaże i do
Zakopanego. Tymczasem wystarczy wziąć do ręki jedno wydanie lokalnej gazety
codziennej, by dowiedzieć się o niebanalnych wydarzeniach w regionie. Wybrałem
"Gazetę Dolnośląską” (dodatek do „Gazety Wyborczej”) z 30 lipca.
"Mężczyzna z zapałkami". Na kolumnie zatytułowanej
"Aktualności" zwraca uwagę powyższy tytuł zestawiony z fotografią
pogodnego mężczyzny, 47 - letniego byłego górnika. Pod zdjęciem podpis: To
było jak trans - mówi o swojej przygodzie z zapałkami Stanisław Łukasz.
Zapałki kupował w hurtowni - dowiadujemy się w artykule. Najlepsze, jak mówi,
są bystrzyckie. - Bo kiedy się je
nadpala, mają taki ciekawy odcień. Pudełka po zapałkach wynosiłem z domu
tonami. Nawet nie dałem rady policzyć, ile tego było - śmieje się. - Zapałki wciągnęły mnie tak bardzo, że nie
mogłem się oderwać. Gdzie nie spojrzałem, widziałem zapałki. A jak
zamykałem oczy, to wirowały mi wzdłuż i w poprzek. Potem śniły mi się we
wszystkich możliwych konfiguracjach. Jestem
dumny z mojego dzieła. A rodzina ze mnie - cieszy się. Z czego cieszy
się pan Łukasz? Były górnik pokrył zapałkami 8 - metrowy przedpokój i ubikację.
Położył je równo, jedna przy drugiej -
opisuje "Gazeta". Ozdobił także
dodatki w obu pomieszczeniach - lampki, kinkiety, szafki. W jego niewielkim
mieszkaniu w wałbrzyskim Śródmieściu tradycyjnie wygląda jeszcze tylko pokój i
kuchnia. Ale na razie muszę odpocząć
- przyznaje. Pan Stanisław rozpoczął swoje dzieło w listopadzie. Zapałki
układał nawet 10 godzin dziennie. W ciągu ośmiu miesięcy zużył ich około 3 mln.
Każdą zapalał, dzięki czemu uzyskał niebanalny efekt sklejonej faktury (widać
to wyraźnie na kolorowej fotografii), a przy tym z góry wyeliminował (na co
gazeta nie zwróciła uwagi) niebezpieczeństwo wybuchu nietypowej boazerii. W
ciągu godziny - informuje "Gazeta" - zużywał 5 - 6 paczek zapałek.
Dziennikarka przewidziała, że zafascynowany czytelnik postawi sobie pytanie o
koszty. Zapałki do niewielkiej ubikacji
kosztowały ok. 300 zł. Całość ponad 2 tys. (w tym 15 pojemników kleju do
kasetonów). Zdaniem "Gazety" zapałkowa
boazeria wbrew pozorom nie była tania.
Ale opłacało się - mówi były wałbrzyski górnik. - Wszystko jest tak
przyklejone, że dłutem się tego nie odlepi. Dodam od siebie: z
niepozornych zapałek powstała boazeria na pokolenia.
„Śnieżka pod butami” - donosi tajemniczo „Gazeta
Dolnośląska” na stronie drugiej, tuż obok „Dolnośląskiej Opinii Publicznej” (tu
lament obywateli - skarżą się na prześladowania ze strony kontrolerów biletów w
komunikacji miejskiej; zjawisko to występuje w każdym dużym mieście). Na
fotografii widzimy dwa buty, w tle - Śnieżkę. Lecz nie jest to montaż
komputerowy! Każdy but jest długi prawie
na trzy metry i na ponad dwa i pół metra szeroki - wyjaśnia nam
dziennikarz. Buty to styropianowe,
oklejone płótnem ogromne kopie prawdziwych butów turystycznych, w jakich
dwadzieścia lat temu artysta (pan Edward Szutter, malarz zamieszkały w
Lubkowie pod Bolesławcem) chodził na
górskie wycieczki. W środku mieści się człowiek, który swoimi drobnymi krokami
robi kolejne kroki wielkiego buta. Oba buty najpierw maszerowały ulicami
Bolesławca. Tak zaczęła się wędrówka po
Europie, a może i świecie, bolesławieckiego malarza oraz jego syna (kroczy
w drugim bucie). Jak informuje „Gazeta”, drugim etapem wędrówki, zatytułowanej
„Homo viator”*, miało być zdobycie Kasprowego Wierchu. Coś nie wyszło i artysta zdecydował się wejść na Śnieżkę. Pan
Szutter powiedział Gazecie: Osiągnąłem
pierwszy etap mojej wieloetapowej wędrówki. Realizuję ideę, że życie i sztuka to wędrowanie. Idąc na Śnieżkę, byłem
już myślami w Paryżu. Gdzie dalej? Jeśli za Ocean, w kierunku
Manhattanu, to rodzi się pytanie, czy buty są właściwie zaimpregnowane, bo
przecież te sprzed dwudziestu lat przemakały. Kształt turystycznego buta nasuwa
pomysł: przystosować go do podróży podwodnej! Wyobraźmy sobie: jak niegdyś niemiecki
Zeppelin z obłoków, tak teraz dwa bolesławieckie buty wynurzają się z wody u
Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych Ameryki. Z plątaniny sznurowadeł
wychylają się głowy naszych śmiałków, CNN transmituje na żywo, jest na miejscu
Dorota Warakomska. A jakiż byłby walor promocyjny, gdyby wyprawę oprzeć na
sponsoringu „Radoskóru”! Może za daleko sięga moja wyobraźnia, ale czyż nie
jest realne, by wejście do Paryża wykorzystać politycznie, nadając etapowi
wędrówki tytuł: Polska wróciła do Europy?
Tak, idąc
od tyłu, doszedłem do pierwszej strony ciekawej gazety. „Wałbrzych. W co ma się ubrać kwiaciarka?” Władze miasta ukończyły
remont rynku. Na fotografii widać efektowną fontannę. Miejsce ma być wizytówką
miasta. Choć już właściwie jest, władze odłożyły do jesieni wykończenie
istotnego szczegółu. Jest na rynku kilka kwiaciarek. Chodzi nie tylko o poprawę
estetyki straganów, ale i o wygląd pań. Urząd stoi na stanowisku, że w
odrestaurowanym otoczeniu nie mogą pracować w dresach. Powinny być ubrane w strój
regionalny. Kwiaciarki się buntują. Jedna wyklucza chodzenie do pracy w długiej
spódnicy i fartuchu. Inna twierdzi, że w stroju regionalnym nie poczuje się
swobodnie i będzie jej zimno. Wszystkie mówią zgodnie, że nie stać ich na
kupienie specjalnych ubrań tylko do pracy. Prezydent miasta rozważa zakup
strojów z funduszu reprezentacyjnego. Ale jakich? Naczelnik Wydziału
Architektury odpowiada, że chodzi oczywiście o stroje regionalne - wałbrzyskie.
Jak przypuszcza, są to takie ubrania, jakie noszą kelnerki z restauracji
Barbórka. Szefowa Barbórki potwierdza - to są wałbrzyskie stroje ludowe: długie
zielone spódnice, zielone kamizelki
i białe fartuchy. Wszelako pani Iwona z wałbrzyskiego Zespołu Pieśni i Tańca
informuje: My tańczymy w długich czerwonych
spódnicach, dopasowanych serdakach. Do tego jest biały wyhaftowany fartuch,
chusta, czepiec i obowiązkowe czerwone korale. Zaznacza jednak, że takie stroje
może uszyć tylko firma z odpowiednim certyfikatem. Wspomniany naczelnik
uspokaja: nie chcemy być rygorystyczni i wymagać haftów i naszywek. Jak
informuje „Gazeta”, w Muzeum Okręgowym w Wałbrzychu nie ma żadnej dokumentacji,
która pozwoliłaby ustalić szczegóły ludowego stroju wałbrzyskiego. Jedynym
wyjściem wydaje się zasięgnięcie opinii badaczy niemieckich, choć byłoby to
może niezręczne. Poczekamy do jesieni, na pewno w Wałbrzychu osiągną kompromis.
Tymczasem
na Dolnym Śląsku pogodni mieszkańcy kleją zapałki, wędrują w gigantycznych
butach, stroją się regionalnie. Chce się tam żyć. A warszawska telewizja swoje:
strajki, głodówki, blokady.
5.08.1999
_______________________________
* viator (łac.) - podróżnik, wędrowiec

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz