
Przecier z mózgu i płodu
Tytuł nie
zapowiada koszmarnego przepisu na wakacyjne przetwory, jego drastyczność sprowokowało
„przebudzenie", "ocknięcie się" i "przetarcie oczu"
przez kilka pań: sędziwej prof. Marii Janion i młodszych, nietuzinkowych kobiet
- m. in. filozofki Joanny Bator i socjolożki Kingi Dunin. O tym że, zdaniem
Marii Janion, "Solidarność" odwróciła się od kobiet, wzmiankowałem
tydzień temu, traktując problem z urlopową ulgą. Czerwcowo - lipcowa dyskusja
na łamach "Gazety Wyborczej" odbyła się jednak na poważnie.
Zaczęło się
od niejakiej Shany Penn, amerykańskiej feministki, która po rozmowach m.in. z
redaktorkami podziemnego "Tygodnika Mazowsze" doszła do wniosku, że
kobiety dyskryminowali komuniści, a potem mężczyźni, działający w podziemnej
"Solidarności". Kilka lat temu pani Penn opublikowała swoje odkrycia
w krakowskim piśmie feministycznym "Pełnym głosem". Według niej,
kobiety - konspiratorki nie zauważyły dyskryminacji płciowej, bo nie miały
feministycznej świadomości. Autorka powołuje się na jaskrawy przykład Danuty
Winiarskiej, która przyjęła męski pseudonim konspiracyjny dla wzmocnienia
swojej pozycji w patriarchalnej strukturze. Pani Penn chciała dobrze, ale
bohaterki jej artykułu poczuły się ośmieszone. Minęło kilka lat i do głosu
doszło młodsze pokolenie pań - już świadomych. Jedna z nich, Agnieszka Graff,
zainspirowana tamtym artykułem Amerykanki, napisała do "Gazety
Wyborczej" o tym, jak to polscy mężczyźni, ignorując kluczową rolę kobiet
w podziemiu, zafałszowali historię ostatnich dwudziestu lat - i w końcu odebrali im owoce zwycięstwa. Tylko bowiem Barbara Labuda
weszła w świetle jupiterów na polityczną scenę, a pozostałe bohaterki skromnie
ustąpiły mężczyznom. Wśród ofiar męskiego spisku pani Graff wymieniła zwłaszcza
Joannę Szczęsną - obecnie redaktorkę i publicystkę "Gazety
Wyborczej". Młoda feministka dobrze rozumie ten mechanizm ustępowania
patriarchatowi, bo i ona doznała kiedyś upokorzenia ze strony męskich szowinistów.
Jako "dziewczyna opozycjonisty" została kiedyś wyniesiona z
demonstracji wbrew swojej woli. Po latach zrozumiała tamto zdarzenie: zaplątała
się na chwilę w szeregi rycerskie, ale przywołana do porządku zgodziła się
wrócić do roli damy. (I ja pamiętam, jak jeszcze w latach 70., gdy
milicja i ubeckie bojówki wkraczały na wykład Towarzystwa Kursów Naukowych,
krzyczało się: Kobiety do środka!)
Do tej
chwili było śmiesznie. Szczęsna nie okazała jednak wdzięczności solidarnej
feministce. Od lat 70. sama była opozycjonistką i, jak się zdaje, nie
potrzebuje od egzaltowanej, młodszej o pokolenie dziewczyny współczucia, że
działając w konspiracji nie zauważyła dyskryminacji płci. Tu warto wyjaśnić, że
o ile szkolni koledzy pani Graff ją dyskryminowali, chroniąc przed zomowską
pałką, to komuniści wcale nie byli tak wsteczni, jak twierdzą wszystkie
wymienione feministki. Nasze panie z konspiracji dostawały wyroki nie mniejsze,
niż mężczyźni. Jeden z pierwszych wyroków stanu wojennego otrzymała kobieta:
dziesięć lat za dziesięć ulotek. Nie słyszałem, aby któraś z pań, które
doświadczyły aresztu, internowania, odsiadki wyroku, czerpała satysfakcję z
tamtego równouprawnienia. Jest coś żenującego w tym, że przebudzone dziś
feministki, które wzmiankowanych dolegliwości nie doświadczyły, pochylają się
teraz z troską nad losem upośledzonych rzekomo, odważnych kobiet. Joanna
Szczęsna odpisała w swojej gazecie, że kiedyś udało się jej ugasić prawdziwy
pożar, ale nie została strażakiem, bo nie miała na to ochoty, a nie z powodu
dyskryminacji kobiet. Jej przejawy, owszem, w Polsce dostrzega, jak i akty
męskiej przemocy. To, co ją poważnie
skłoniło do polemiki to nieakceptowanie feminizmu jako ideologicznego wytrycha
do objaśniania świata. Jej zdaniem dyskryminacją kobiet i walką płci nie da się
wytłumaczyć wszelkich niepokojących zjawisk współczesnej Polski. Bardzo się
cieszę, że Szczęsna - kobieta w stu (albo i więcej) procentach - dostrzegła
taką pokusę u radykalnego odłamu feministek (wymienione autorki zastrzegają, że
feministkami nie są, co najwyżej "akademickimi"!) Polemicznie
zareagowała także inna dziennikarka "Gazety Wyborczej", Dominika
Wielowieyska.
Wydawałoby
się, że nie jest to tylko walka płci, skoro polemika odbywa się między
kobietami. Feministki nie-feministki w swoich artykułach spierają się z
posłankami AWS. Nie traktują ich jednak partnersko, a może nawet odbierają
atrybut kobiecości - bo jeśli prawicowe niewiasty mówią to, co mówią, to
znaczy, że czynią to pod dyktando patriarchatu. W żadnym wypadku nie mogą to
być ich własne, kobiece poglądy, jeśli nie są zbieżne z zapatrywaniami naszych
doktrynerek. One, żaląc się w każdym akapicie, że ich poglądy się upraszcza; że
niesłusznie, jak to robi Szczęsna, nazywa się je ideologią, bo jest to zaledwie
"filozofia różnicy" (Maria Janion) - światopogląd posłanek AWS
sprowadzają do rzekomego przesłania, że miejsce każdej kobiety jest w domu,
przy dzieciach i przy garach. Sama rzeczywistość temu przeczy, skoro zacofane
panie znalazły dla siebie miejsce także w parlamencie - tym gorzej dla
rzeczywistości.
Ta
dyskusja, jak widać, nie odbyła się w politycznej próżni. Wrogiem wymienionych
pań jest rządząca koalicja, a zwłaszcza AWS. Zdaniem pani Graff, popartej przez
pozostałe, zdominowany przez prawicę parlament kolejnymi decyzjami zwiększa dyskryminację kobiet i utrwala
patriarchalny podział na mniej i bardziej uprzywilejowanych obywateli. Pani
Dunin, bardziej literacko, zarzuca prawicy utrzymywanie nierównego (dla kobiet i
mężczyzn) dostępu do konfitur. Najwcześniej jednak przejrzała na oczy
najstarsza dyskutantka, pani prof. Janion. Przyznaje ona, że kiedyś, w obliczu zniewolenia za poważne uznawała
dążenia niepodległościowe, a nie walkę o prawa kobiet. Jeszcze pod koniec
lat 80. na konferencji feministycznej w Berlinie tłumaczyła, że "Solidarność" musi najpierw
wywalczyć niepodległość i demokrację dla całego społeczeństwa, a potem dopiero
wspólnie zajmiemy się kwestię kobiecą. Rozczarowała się gorzko: Parę lat później "S" istotnie
zajęła się kwestią kobiecą - wszyscy wiemy, z jakim skutkiem. Okazało się, że w
wolnej Polsce kobieta nie jest jednostką ludzką, lecz "istotą
rodzinną", która zamiast polityką powinna zajmować się domem. Jeśli
idzie o starsze panie, prof. Maria Janion nie jest jedyną, od której
"S" się odwróciła, gdy chodziło już nie o poświęcenie, ale "o
władzę, przywileje, pieniądze". Zacytujmy: Pamiętamy przecież, że Zofia
Kuratowska, reprezentantka lewicowego skrzydła UW, zajmująca się między innymi
prawami kobiet, nie chciała po raz kolejny kandydować do Senatu i wyjechała z
kraju, gdyż, jak powiedziała, nie mogła już więcej stykać się z kolegami z
"Solidarności", którzy tak bardzo zmienili poglądy polityczne.
Po tym zdaniu dyskusja nie mogła już rozbawiać nawet antyfeministów, klerykałów
i konserwatystów wszelkiej maści. Zofia Kuratowska nie może już się bronić
przed ośmieszeniem. Nie wierzę, żeby publicznie potwierdziła wersję prof.
Janion: ucieczka z kraju przed "Solidarnością" aż do południowej
Afryki, azyl w ambasadzie polskiej, przyjęcie skromnej posady ambasadora (ambasadorki?).
Byłoby
uproszczeniem twierdzić na podstawie kilku artykułów, że feministkom -
ekstremistkom chodzi o konfitury, przywileje, pieniądze i władzę. Starsze mają
nieprzeciętną pozycję społeczną, młodsze karierę przed sobą. Żadna nie skarży
się na swój los. Chodzi więc o
wyzwolenie spod ucisku patriarchatu wszystkich kobiet. Tych świadomych swojej
płci i tych, które trzeba płciowo uświadomić. Kinga Dunin: Wielowieyska
niczego nie rozumie z liberalnego
podejścia do aborcji, po raz kolejny prezentując stare argumenty obrońców życia. Maria Janion: Ocuciła mnie uchwała o ochronie życia
poczętego, którą przyjął zjazd
"S" w 1990 roku. Więc tu jest płód, przepraszam, pies pogrzebany.
25.07.1999
_____________________________
Na zdjęciu u góry: prof. Maria Janion
_____________________________
Na zdjęciu u góry: prof. Maria Janion
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz