niedziela, 28 czerwca 2020

                 FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
                                         
                                                 
      
    Na każdego coś jest

     W latach 70. pewien funkcyjny działacz SZSP szczebla regionalnego opowiedział mi o swoim ostatnim rutynowym spotkaniu z funkcjonariuszem SB, nadzorującym pion kultury. Rozmowa poświęcona była mojej osobie. Oni się o tobie dobrze wyrażają - ujawnił. Co to znaczy? - spytałem. Oni mówią, że z opozycji ty jeden jesteś czysty. Co to znaczy? - powtórzyłem pytanie. - Oni cię długo badali i nic nie znaleźli. - A co mieli znaleźć? - Oni u was szukają haków i on mówił, że na każdego coś jest, a na ciebie nie ma. Ta rozmowa toczyła się krótko po tym, gdy Stanisław Barańczak stanął przed sądem za „próbę przekupienia urzędnika państwowego”, został skazany i wyrzucony z uniwersytetu. Pan porucznik brał ciebie pod włos - powiedziałem działaczowi. Mylisz się - on na to - tym razem o nic mnie nie pytał, a o tobie wyrażał się z niekłamanym respektem. - A ty co mu powiedziałeś? - W pełni podzieliłem jego opinię, choć, rozumiesz, musiałem wyrazić żal, że taki człowiek jak ty jest po stronie antysocjalistycznej opozycji.
     Tenże działacz, wcześniej kolega ze studiów, już członek PZPR, niedługo podjął pracę w wojewódzkim aparacie partyjnym, a później awansował do Komitetu Centralnego. Wtedy jednak nie miałem powodu mu nie wierzyć, że relacjonuje prawdziwie rozmowę z ubekiem z pobudek, powiedzmy, prostolinijnych. A jednak pan oficer wcale nie traktował go partnersko, lecz jako jedno z potencjalnych źródeł informacji. Z danych operacyjnych wynikało niezbicie, że się znamy i jeden o drugim coś tam wie. Można było założyć, że mimo poprawnych stosunków koleżeńskich w przeszłości, jeden drugiemu ma coś za złe. Na przykład poszło kiedyś o jakąś dziewczynę, albo jeden uraził ambicję drugiego - jak to w życiu. Pan oficer wygłasza pean na moją cześć. Działacz słucha cierpliwie, aż w którymś momencie mówi: no, nie przesadzajmy. Ubek wyraża zaciekawienie: czyżby miał pan mu coś do zarzucenia? A tamten na to, że generalnie nie, ale przecież nie ma ludzi kryształowych... W końcu, zaspokajając naturalną ciekawość rozmówcy, składa na mnie donos. Może nic tak konkretnego, żeby zmontować sprawę karną czy oprzeć na tym szantaż, ale ubek ma już „zalążek haka” - podstawę dalszej, żmudnej pracy operacyjnej.
     W tym samym czasie inny ubek mówił komu innemu inne o mnie rzeczy. Na przykład właścicielkę mieszkania, które wynajmowałem, ubek w roli milicjanta kryminalnego powiadamiał, że jestem zamieszany w bardzo brudną sprawę, za którą grozi 15 lat więzienia, ale ze względu na dobro śledztwa jeszcze nie jestem aresztowany, bo istnieje konieczność rozpoznania wszystkich osób wspomagających to przestępstwo, przy czym za nieświadomy współudział grożą tylko 3 lata. Tu skutek był natychmiastowy - trzeba było pakować walizki. Ludzi niewygodnych, później uczestników tzw. opozycji demokratycznej usiłowano niszczyć oszczerstwem poufnym, w sferze „szeptanki”: to jest informacja dla pani, umówmy się, że ona zostaje między nami, ale uznaliśmy, że pan, porządny człowiek, do którego nic nie mamy, powinien wiedzieć, z kim się zadaje. I mnie ubecy mówili różne rzeczy jako współpracownikowi Komitetu Obrony Robotników. Kiedyś pan oficer spróbował tak: Proszę pana, przecież ten KOR to sami Żydzi, jak się pan czuje w tym towarzystwie? Odpowiedziałem (choć w takich wypadkach nie musiałem, bo były to zwykle próby nieformalnych przesłuchań): Lepiej niż w waszym.
      Po roku 1968 wystrzegano się publicznych, prasowych i telewizyjnych nagonek na konkretnych ludzi. Okazało się bowiem, że takie kampanie propagandowe... kreują autorytety. Nazwiskami operował Gomułka, Gierek mówił już tylko o „określonych siłach”, a konkretyzując mówił co najwyżej: znamy tych ludzi. Propaganda nie ujawniała sygnatariuszy - członków KOR czy ROPCiO, a pisarz, który opublikował coś za granicą, czy podpisał się pod protestem w sprawie na przykład maltretowania robotników w roku 1976, wpisany był do czarnej księgi cenzury - by ludzie zapomnieli, że taki ktoś istnieje. Wszelkie doświadczenie propagandowe PRL - stalinowskie, gomułkowskie, gierkowskie - starło się z „Solidarnością”. Już to szeptano, już to publicznie demaskowano („kto stoi za parawanem robotniczego protestu...”), wreszcie, w stanie wojennym uruchomiono struny patriotycznej frazeologii. Słynny plakat „Drzewo zdrady narodowej” z nazwiskami na gałęziach, z „Wolną Europą” i CIA w glebie (korzenie) zapowiadał zmartwychwstanie Bieruta i Bermana.
     W roku 1980 po raz pierwszy zostałem publicznie wyróżniony na froncie walki ideowo - politycznej. Pojawiły się w Poznaniu ulotki (anonimowe, rzecz jasna), gdzie nad podobizną mojej twarzy unosiły się, w kształcie aureoli, znaczki $, czyli dolary. Odwołano się do stalinowskiego stereotypu dolara - symbolu przekupstwa i zdrady. Akcja ulotkowa, obliczona na wzniecenie „gniewu klasy robotniczej” bynajmniej nie przyniosła mi prestiżowej szkody, zwłaszcza, że przyznałem się publicznie, jakiego to haka na mnie mają - jesienią tego roku znalazłem się wśród laureatów nagrody emigracyjnego „Polculu” (500 dolarów - za tzw. kulturę niezależną w latach 70. - jakie to były pieniądze!) Rozsławił mnie wreszcie początek stanu wojennego. Podczas srogiej zimy prasa w Poznaniu (jak i wszędzie) publikowała artykuły demaskatorskie, w których nie szczędzono nazwisk osób zamkniętych w pudle: kim byli, czego chcieli; kto krył się za plecami...; były pracownik Zarządu Regionu Solidarności ujawnia..., itp. By obrzydzić Lecha Wałęsę, puszczano taśmę -  rozmowę z bratem, w której chodziło o to, jak na tym wszystkim zrobić pieniądze. Potem przyszło opamiętanie, Jerzy Urban wytłumaczył soldatesce, że trzeba po nowemu, czyli po staremu: nie ma ludzi, nie ma sprawy. Nazwiska Wałęsy, zwłaszcza po Noblu, nie dało się wszak wymazać ze społecznej świadomości, więc rzekomy* Goebels jaruzelskiej propagandy powtarzał zaklęcie, że Wałęsa jest osobą prywatną.
      Poważną, na miarę moich zasług nagonką prasową zostałem wyróżniony dopiero w roku 1991. O tym, czego dowiedziałem się o sobie w nowej rzeczywistości politycznej - od roku 1989 do dzisiaj - opowiem za tydzień. Chodzi mi też o ukazanie, że walcząc między sobą w łonie tzw. szerokiego obozu postsolidarnościowego, korzystamy z wszystkich doświadczeń propagandy PRL - tak głośnej, jak i szeptanej. Z jednym wyjątkiem: przyspieszony puls życia politycznego nie pozwala na aż tak finezyjne działanie, jak opisana na wstępie rozmowa porucznika z działaczem. Coraz powszechniejsze jest szybkie i zdecydowane załatwianie sprawy: Iksiński? Przecież to  ch... I wszystko jasne.

                                                                                                          29.09.1999
______________________________
* Wtedy napisałem "rzekomy", bo trwał proces, wytoczony Ryszardowi Benderowi przez Urbana właśnie za "Goebelsa stanu wojennego". Urban uznał to za obraźliwe, bo nie był Goebelsem, tylko Urbanem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz