Najplugawszy rodzaj skrytobójstwa
Kończąc właśnie 50 lat dokonuję przeglądu -
czego dowiedziałem się o sobie jako osoba uczestnicząca w życiu publicznym. W
zeszłym tygodniu pisałem o tym, że w latach 70., będąc opozycjonistą, nie było
się wcale wyróżnianym nagonkami prasowymi. Wielu obywateli odnosiło się z
sympatią do anonimowych „elementów antysocjalistycznych”, „określonych sił”,
„fałszywych obrońców robotników” itp., dlatego propaganda gierkowska przeciwstawiała
się wrogom ustroju ogólnikowo - ich nazwisk raczej nie wymieniano. Bardziej
precyzyjna była wewnętrzna propaganda partyjna: na szkoleniach i odprawach
aktyw był wtajemniczany w szczegóły. Owcześni opozycjoniści, wśród nich niepośledni ludzie kultury
byli poufnie demaskowani jako np. homoseksualiści, alkoholicy, narkomani,
malwersanci, Żydzi - wszyscy hojnie opłacani przez agentury CIA, takie jak
„Wolna Europa”, paryska „Kultura” i inne. Rzecz jasna coś, jak zawsze w naszym klimacie było na rzeczy, wiadomo bylo "na mieście", że jeden zbuntowany pisarz miał szczególną atencję do młodszych pisarzy, a inny, po traumie stalinizmu, któremu był oddany, regularnie spożywał alkohol. W latach 70. Służba Bezpieczeństwa Polski Ludowej, czyli tysiące darmozjadów, niezłych cwaniaków i umysłowych gamoni uszeregowanych na sposób wojskowy, pozyskiwała w tym zakresie "dane operacyjne" od tajnych współpracowników
(m.in. pisarzy, aktorów, naukowców). Stan wojenny 1981, będąc nawiązaniem do
początków Polski Ludowej - masowe "internowania", drastyczne wyroki, zabójstwa
jawne i skryte - musiał zaowocować bardziej „szczerą” propagandą.
Przyszła
wolność. Zanim to się stało, mało znany pisarz polski osiadły w Niemczech
Christian Skrzyposzek opublikował (1985) książkę z gatunku „political fiction”
pt. „Wolna Trybuna”, plasując się w gronie następców Orwella. Rzecz dzieje się
w PRL: przenikliwi funkcjonariusze reżimowej propagandy wymyślili sposób na
ulżenie nastrojom wrogim ustrojowi. Oficjalnie ogłoszono wolność słowa, a dla
realizacji tego obywatelskiego prawa powołano „Wolną Trybunę”. Wyłożono księgi (powszechnie i wszędzie),
do których każdy obywatel mógł wpisać, co zechce (i, oczywiście, przeczytać, co pisali
inni). Pomysłodawcy spodziewali się, że te wpisy złożą się w wielką, powszechną
krytykę ustroju i tłumione przez lata oskarżenie jego prominentów. Okazało się,
że nie tylko temu dano ujście: zawartość zapisywanych ksiąg okazała się zapisem
choroby poturbowanego społeczeństwa, zdegradowanego umysłowo i moralnie. Ludzie
oskarżali się nawzajem o rozmaite przewinienia, składali na siebie donosy, a
granica między wynurzeniami psychopatów a autorów w miarę zdrowych zacierała
się w zbiorowym bełkocie. Wolność nie przyszła bowiem jako zadanie (ani jako
faktyczne nadanie prawa swobody publicznej wypowiedzi), lecz jej namiastkę dano
jako łaskawy dar (inaczej: wentyl). Ta literacka wizja nie spełniła się, spełniła wszak i spełnia
funkcję ostrzeżenia.
Poważną, na
miarę moich zasług, nagonką prasową, zostałem wyróżniony dopiero w roku 1991, a
więc w czasach wolności słowa, o którą dopominałem się wcześniej jako wróg
ustroju komunistycznego. Przez kilka miesięcy „Gazeta Wyborcza” ujawniała, w
tonie demaskatorskim, że jestem po pierwsze poetą (czyli człowiekiem nie w
pełni odpowiedzialnym, bujającym w obłokach itd.), po drugie: człowiekiem
niekompetentnym (to wynika choćby z poprzedniego), po trzecie z Poznania (czyli
z prowincji - człowiek nierozeznany w liczącym się środowisku, nowicjusz). W
ten sposób moi byli, za przeproszeniem: towarzysze (i towarzyszki) z korowskiej opozycji wymierzyli
mi karę za to, że wybory prezydenckie wygrał Lech Wałęsa, a nie Tadeusz
Mazowiecki, lecz ich właściwy gniew wzbudziło to, że objąłem naprawdę ważne stanowisko w
telewizji - szefostwo pionu informacyjnego. Dwa lata później, zaraz po tym, gdy
bez uzgodnienia z „Gazetą Wyborczą” Sejm wybrał mnie do KRRiTv, w tym opiniotwórczym dzienniku pewien uczony publicysta* zdemaskował mnie jako rasistę, bo w felietonie
(na łamach „TS”) pozwoliłem sobie dywagować, jak zastąpić w polszczyźnie
archaiczne już słowo murzyn (zapożyczenie amerykanizmu na gruncie poprawności
politycznej dawało efekt groteskowy: afropolak). Była to jednak tylko
„zaczepka”, ostrzeżenie lub wyładowanie złości, bo wkrótce „Gazeta”, wciąż
niezadowolona ze składu organu państwa, który lada chwila miał wydawać koncesje
na prywatne telewizję i radio, uczyniła mnie bohaterem obszernego (tzw.
rozkładówka, dwie pełne strony w samym środku) artykułu demaskatorskiego. Tematem
była jedna z większych afer mijającego dziesięciolecia: konflikt w prywatnej,
lokalnej stacji radiowej, którą wcześniej organizowałem, nie pobierając za to od nikogo wynagrodzenia. Teza była prosta i popularna: chodzi o
pieniądze, które wprawdzie nikomu nie zginęły, ale członek KRRiTv jest w to
zamieszany. O moim zaangażowaniu w sprawę świadczyły cytaty z rzekomego
wywiadu, którego nikomu nie udzielałem (tak, tak się wtedy robiło, "na rympał") Przez kilka następnych dni w „Gazecie
Wyborczej” rozkręcała się Telefoniczna Opinia Publiczna, domagająca się
usunięcia z KRRiTv aferzysty. Opinia ucichła nagle, nazajutrz po tym, gdy na
konferencji prasowej wyraziłem przypuszczenie, że wysokość materialnego
zadośćuczynienia, o które zwrócę się do sądu, nie będzie symboliczna,
przeciwnie - przerośnie możliwości płatnicze spółki „Agora”. Tyle miałem
satysfakcji, że autora artykułu z „Gazety” ** oddalono, bo zadanie wykonał, ale
nadgorliwe.
Rok później
miłe mojemu sercu, mniej wtedy umysłowi Radio Maryja przez dwa wieczory demaskowało
mnie z imienia i nazwiska jako ateistę i komunistę. Znamy tych panów -
słyszałem - pobierają ogromne pensje z naszych katolickich podatków za to, żeby
polscy katolicy nie mieli koncesji na katolickie radio z zasięgiem na cały
kraj. Ojciec dyrektor pomylił mnie z innym członkiem Rady (gdzie drwa rąbią,
tam wióry lecą), bo wtedy nie miał jeszcze dobrego rozeznania politycznego
W roku 1995
zdemaskował mnie Piotr Wierzbicki na pierwszej stronie „Gazety Polskiej”:
zdradziłem prawicę, krytykując prezesa TVP Wiesława Walendziaka (którego przedtem powoływałem na to
stanowisko jako członek KRRiTv). Na tej podstawie jego dziennikarka śledczo-orzekająca, Anita Gargas napisała o
mnie dwa lata później: przypomnijmy, w przeszłości krytykowany za nadmierne ustępstwa wobec
lewicy. W tym samym roku pewna, aktywna towarzysk warszawska dziennikarka* **starała się o etat w
telewizji, ale go nie otrzymała. Uznawszy, że to ja jestem sprawcą tej
niegodziwości, zadzwoniła do starszego ode mnie o pokolenie szacownego polityka
z doniesieniem, że jestem łobuzem i wysokim agentem UOP. On odpowiedział: co do
pierwszego (łobuzerstwo) to w intymne sprawy nie wnikam, drugie wykluczam. Z
faktów „szeptanych” wymienię jeszcze najnowszy, świeżutki, z tego miesiąca.
Podczas posiedzenia wysokiego gremium odrodzonego NSZZ „S”, delegat jednego z
regionów, usłyszawszy moje nazwisko żachnął się z odrazą: Ten facet w 1989
roku był zwolennikiem Żydów! Nikt z obradujących nie był w stanie potwierdzić
tego, ani zaprzeczyć, bo nikt, prócz tego działacza nie wiedział, co on właściwie
wie.
Proszę o
wyrozumiałość dla solenizanta - pięćdziesięciolatka, jeśli ośmielę się
powiedzieć, że wiele mnie łączy z Ojcem Świętym. Jan Paweł II także był poetą i
tak jak ja, w młodości występował w teatrze. On również nie ukończył szkoły
marketingu i zarządzania. Jest katolikiem, więc zapewne antysemitą. Ale jest
także przyjacielem Żydów. Jest wsteczny i postępowy. Bezpartyjny. Swego czasu
coś ustalał poufnie z Reaganem, a to trąci działalnością agenturalną. Banco
Ambrosiano... Starczy. Wymienionym wyżej mediom proponuję debatę ponad
podziałami: czy Karol Wojtyła jest właściwym człowiekiem na tak wysokim
stanowisku.
Jan Nowak
Jeziorański napisał w swojej ostatniej książce „Polska wczoraj, dziś i jutro”,
że ferowanie pospiesznych sądów o wydarzeniach oraz zniesławianie osób i
postaci politycznych tylko dlatego, że należą do obozu przeciwnika, jest
dowodem braku osobistej kultury i zwyczajnej nieuczciwości. Czego dowodem jest
zniesławianie osób tylko dlatego, że należą do tego samego obozu?
Zbigniew
Herbert w „Dziesięciu ścieżkach cnoty” napisał: Strzec się obmowy, która jest
najplugawszym rodzajem skrytobójstwa.****
18.10.1999
* Profesor medioznawca o egzotycznym nazwisku Goban-Klas, później członek KRRiTv z ramienia SLD. W r. 2004 podał się do dymisji "z przyczyn rodzinnych". Według doniesień prasowych wypełnił fałszywie oświadczenie lustracyjne. (dop. L.D. 2004 w wydaniu "Arcana")
** Andrzej Skworz. Poznaliśmy się, gdy byłem red. nacz. tygodnika "Obserwator Wielkopolski" (1989-1991). Był krótko współpracownikiem redakcji - autorem jednego, może dwóch tekstów, czy raczej not. Wtedy ambitny, choć krąbny i wyjątkowo bezczelny młodzieniec "z pretensjami". Potem przypasował się do Gazety Wyborczej, gdy ta uruchomiła lokalne mutacje. "Gazeta" ostatecznie nie dała mu szansy dalszego awansu. Obecnie, jak czytam w Wikipedii: właściciel i naczelny redaktor branżowego pisma "Press". Co jeszcze piszą w Wkipedii? Po odejściu z „Gazety” kierował nowo powstałym ogólnopolskim tygodnikiem „Fortuna”, który miał powstać w miejsce upadłego tygodnika „Miliarder”, wydawanego przez grupę Invest-Bank Piotra Bykowskiego. To naprawdę zuch!
*** nazwiska nie pamiętam, ale nawet gdybym pamiętał, to bym nie podał, bo ona "złą kobietą nie była".
**** To, po latach (czyli w r. 2020), dedykuję niejakiej Krystynie Białobok (rocznik 1947), byłej żonie Ryszarda Krynickiego, poety.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz