czwartek, 1 października 2020

                FELIETONY Z LAT 90.NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
     
     Najplugawszy rodzaj skrytobójstwa

     



       Kończąc właśnie 50 lat dokonuję przeglądu - czego dowiedziałem się o sobie jako osoba uczestnicząca w życiu publicznym. W zeszłym tygodniu pisałem o tym, że w latach 70., będąc opozycjonistą, nie było się wcale wyróżnianym nagonkami prasowymi. Wielu obywateli odnosiło się z sympatią do anonimowych „elementów antysocjalistycznych”, „określonych sił”, „fałszywych obrońców robotników” itp., dlatego propaganda gierkowska przeciwstawiała się wrogom ustroju ogólnikowo - ich nazwisk raczej nie wymieniano. Bardziej precyzyjna była wewnętrzna propaganda partyjna: na szkoleniach i odprawach aktyw był wtajemniczany w szczegóły. Owcześni opozycjoniści, wśród nich niepośledni ludzie kultury byli poufnie demaskowani jako np. homoseksualiści, alkoholicy, narkomani, malwersanci, Żydzi - wszyscy hojnie opłacani przez agentury CIA, takie jak „Wolna Europa”, paryska „Kultura” i inne. Rzecz jasna coś, jak zawsze w naszym klimacie było na rzeczy, wiadomo bylo "na mieście", że jeden zbuntowany pisarz miał szczególną  atencję do młodszych pisarzy, a inny, po traumie stalinizmu, któremu był oddany, regularnie spożywał alkohol. W latach 70. Służba Bezpieczeństwa Polski Ludowej, czyli tysiące darmozjadów, niezłych cwaniaków i umysłowych gamoni uszeregowanych na sposób wojskowy, pozyskiwała w tym zakresie "dane operacyjne" od tajnych współpracowników 
(m.in. pisarzy, aktorów, naukowców). Stan wojenny 1981, będąc nawiązaniem do początków Polski Ludowej - masowe "internowania", drastyczne wyroki, zabójstwa jawne i skryte - musiał zaowocować bardziej „szczerą” propagandą.
     Przyszła wolność. Zanim to się stało, mało znany pisarz polski osiadły w Niemczech Christian Skrzyposzek opublikował (1985) książkę z gatunku „political fiction” pt. „Wolna Trybuna”, plasując się w gronie następców Orwella. Rzecz dzieje się w PRL: przenikliwi funkcjonariusze reżimowej propagandy wymyślili sposób na ulżenie nastrojom wrogim ustrojowi. Oficjalnie ogłoszono wolność słowa, a dla realizacji tego obywatelskiego prawa powołano „Wolną Trybunę”. Wyłożono księgi (powszechnie i wszędzie), do których każdy obywatel mógł wpisać, co zechce (i, oczywiście, przeczytać, co pisali inni). Pomysłodawcy spodziewali się, że te wpisy złożą się w wielką, powszechną krytykę ustroju i tłumione przez lata oskarżenie jego prominentów. Okazało się, że nie tylko temu dano ujście: zawartość zapisywanych ksiąg okazała się zapisem choroby poturbowanego społeczeństwa, zdegradowanego umysłowo i moralnie. Ludzie oskarżali się nawzajem o rozmaite przewinienia, składali na siebie donosy, a granica między wynurzeniami psychopatów  a autorów w miarę zdrowych zacierała się w zbiorowym bełkocie. Wolność nie przyszła bowiem jako zadanie (ani jako faktyczne nadanie prawa swobody publicznej wypowiedzi), lecz jej namiastkę dano jako łaskawy dar (inaczej: wentyl). Ta literacka wizja nie spełniła się, spełniła wszak i spełnia funkcję ostrzeżenia.
     Poważną, na miarę moich zasług, nagonką prasową, zostałem wyróżniony dopiero w roku 1991, a więc w czasach wolności słowa, o którą dopominałem się wcześniej jako wróg ustroju komunistycznego. Przez kilka miesięcy „Gazeta Wyborcza” ujawniała, w tonie demaskatorskim, że jestem po pierwsze poetą (czyli człowiekiem nie w pełni odpowiedzialnym, bujającym w obłokach itd.), po drugie: człowiekiem niekompetentnym (to wynika choćby z poprzedniego), po trzecie z Poznania (czyli z prowincji - człowiek nierozeznany w liczącym się środowisku, nowicjusz). W ten sposób moi byli, za przeproszeniem:  towarzysze (i towarzyszki) z korowskiej opozycji wymierzyli mi karę za to, że wybory prezydenckie wygrał Lech Wałęsa, a nie Tadeusz Mazowiecki, lecz ich właściwy gniew wzbudziło to, że objąłem naprawdę ważne stanowisko w telewizji - szefostwo pionu informacyjnego. Dwa lata później, zaraz po tym, gdy bez uzgodnienia z „Gazetą Wyborczą” Sejm wybrał mnie do KRRiTv, w tym opiniotwórczym dzienniku pewien uczony publicysta* zdemaskował mnie jako rasistę, bo w felietonie (na łamach „TS”) pozwoliłem sobie dywagować, jak zastąpić w polszczyźnie archaiczne już słowo murzyn (zapożyczenie amerykanizmu na gruncie poprawności politycznej dawało efekt groteskowy: afropolak). Była to jednak tylko „zaczepka”, ostrzeżenie lub wyładowanie złości, bo wkrótce „Gazeta”, wciąż niezadowolona ze składu organu państwa, który lada chwila miał wydawać koncesje na prywatne telewizję i radio, uczyniła mnie bohaterem obszernego (tzw. rozkładówka, dwie pełne strony w samym środku) artykułu demaskatorskiego. Tematem była jedna z większych afer mijającego dziesięciolecia: konflikt w prywatnej, lokalnej stacji radiowej, którą wcześniej organizowałem, nie pobierając  za to od nikogo wynagrodzenia.  Teza była prosta i popularna: chodzi o pieniądze, które wprawdzie nikomu nie zginęły, ale członek KRRiTv jest w to zamieszany. O moim zaangażowaniu w sprawę świadczyły cytaty z rzekomego wywiadu, którego nikomu nie udzielałem (tak, tak się wtedy robiło, "na rympał") Przez kilka następnych dni w „Gazecie Wyborczej” rozkręcała się Telefoniczna Opinia Publiczna, domagająca się usunięcia z KRRiTv aferzysty. Opinia ucichła nagle, nazajutrz po tym, gdy na konferencji prasowej wyraziłem przypuszczenie, że wysokość materialnego zadośćuczynienia, o które zwrócę się do sądu, nie będzie symboliczna, przeciwnie - przerośnie możliwości płatnicze spółki „Agora”. Tyle miałem satysfakcji, że autora artykułu z „Gazety” ** oddalono, bo zadanie wykonał, ale nadgorliwe.
     Rok później miłe mojemu sercu, mniej wtedy umysłowi Radio Maryja przez dwa wieczory demaskowało mnie z imienia i nazwiska jako ateistę i komunistę. Znamy tych panów - słyszałem - pobierają ogromne pensje z naszych katolickich podatków za to, żeby polscy katolicy nie mieli koncesji na katolickie radio z zasięgiem na cały kraj. Ojciec dyrektor pomylił mnie z innym członkiem Rady (gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą), bo wtedy nie miał jeszcze dobrego rozeznania politycznego
     W roku 1995 zdemaskował mnie Piotr Wierzbicki na pierwszej stronie „Gazety Polskiej”: zdradziłem prawicę, krytykując prezesa TVP Wiesława Walendziaka (którego przedtem powoływałem na to stanowisko jako członek KRRiTv). Na tej podstawie jego dziennikarka śledczo-orzekająca, Anita Gargas napisała o mnie dwa lata później: przypomnijmy, w przeszłości krytykowany za nadmierne ustępstwa wobec lewicy. W tym samym roku pewna, aktywna towarzysk warszawska dziennikarka* **starała się o etat w telewizji, ale go nie otrzymała. Uznawszy, że to ja jestem sprawcą tej niegodziwości, zadzwoniła do starszego ode mnie o pokolenie szacownego polityka z doniesieniem, że jestem łobuzem i wysokim agentem UOP. On odpowiedział: co do pierwszego (łobuzerstwo) to w intymne sprawy nie wnikam, drugie wykluczam. Z faktów „szeptanych” wymienię jeszcze najnowszy, świeżutki, z tego miesiąca. Podczas posiedzenia wysokiego gremium odrodzonego NSZZ „S”, delegat jednego z regionów, usłyszawszy moje nazwisko żachnął się z odrazą: Ten facet w 1989 roku był zwolennikiem Żydów! Nikt z obradujących nie był w stanie potwierdzić tego, ani zaprzeczyć, bo nikt, prócz tego działacza nie wiedział, co on właściwie wie.
     Proszę o wyrozumiałość dla solenizanta - pięćdziesięciolatka, jeśli ośmielę się powiedzieć, że wiele mnie łączy z Ojcem Świętym. Jan Paweł II także był poetą i tak jak ja, w młodości występował w teatrze. On również nie ukończył szkoły marketingu i zarządzania. Jest katolikiem, więc zapewne antysemitą. Ale jest także przyjacielem  Żydów. Jest wsteczny i postępowy. Bezpartyjny. Swego czasu coś ustalał poufnie z Reaganem, a to trąci działalnością agenturalną. Banco Ambrosiano... Starczy. Wymienionym wyżej mediom proponuję debatę ponad podziałami: czy Karol Wojtyła jest właściwym człowiekiem na tak wysokim stanowisku.
     Jan Nowak Jeziorański napisał w swojej ostatniej książce „Polska wczoraj, dziś i jutro”, że ferowanie pospiesznych sądów o wydarzeniach oraz zniesławianie osób i postaci politycznych tylko dlatego, że należą do obozu przeciwnika, jest dowodem braku osobistej kultury i zwyczajnej nieuczciwości. Czego dowodem jest zniesławianie osób tylko dlatego, że należą do tego samego obozu?
     Zbigniew Herbert w „Dziesięciu ścieżkach cnoty” napisał: Strzec się obmowy, która jest najplugawszym rodzajem skrytobójstwa.****

                                                                                                          18.10.1999

Profesor medioznawca o egzotycznym nazwisku Goban-Klas, później członek KRRiTv z ramienia SLD. W r. 2004 podał się do dymisji "z przyczyn rodzinnych". Według doniesień prasowych wypełnił fałszywie oświadczenie lustracyjne. (dop. L.D. 2004 w wydaniu "Arcana")

** Andrzej Skworz. Poznaliśmy się, gdy byłem red. nacz. tygodnika "Obserwator Wielkopolski" (1989-1991). Był krótko współpracownikiem redakcji - autorem jednego, może  dwóch tekstów, czy raczej not. Wtedy ambitny, choć  krąbny i wyjątkowo bezczelny młodzieniec "z pretensjami". Potem przypasował się do Gazety Wyborczej, gdy ta uruchomiła lokalne mutacje. "Gazeta" ostatecznie nie dała mu szansy dalszego awansu.  Obecnie, jak czytam w Wikipedii: właściciel  i naczelny redaktor branżowego pisma "Press". Co jeszcze piszą w Wkipedii?  Po odejściu z „Gazety” kierował nowo powstałym ogólnopolskim tygodnikiem „Fortuna”, który miał powstać w miejsce upadłego tygodnika „Miliarder”, wydawanego przez grupę Invest-Bank Piotra Bykowskiego. To naprawdę zuch!

*** nazwiska nie pamiętam, ale nawet gdybym pamiętał, to bym nie podał, bo ona "złą kobietą nie była".


**** To, po latach (czyli w r. 2020), dedykuję niejakiej Krystynie Białobok (rocznik 1947), byłej żonie Ryszarda Krynickiego, poety. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz