Kto nie pił, ten kapował
Rola
społeczna satyryków z nastaniem ustroju demokratycznego w Polsce zmalała
znacznie, a jednak potrafią co jakiś czas wykazać, że są niezastąpieni. Janusz Rewiński i Krzysztof Piasecki w rozmowie o lustracji poruszyli przypadek
prezydenckiego ministra: komentując fakt przyznania się do tajnej współpracy ze
służbami specjalnymi PRL stwierdził, że nie działał na szkodę narodu polskiego,
przeciw jego niepodległości, ani na szkodę jakiegokolwiek państwa, ani też na
szkodę konkretnych osób. Tu Piasecki zapytał: To znaczy, że on tam u
nich w orkiestrze grał? Nie mam podstaw, by ministra oskarżać o jakieś
potworności, ale zagadnienie otwarte przez satyryków jest ciekawe. Wiedza
potoczna pozwala wątpić w zasadność utajnienia działalności absolutnie
neutralnej wobec państw, społeczeństw, struktur i osób - nawet w PRL. Naszą
ciekawość mógłby zaspokoić sam autor pozytywnego oświadczenia lustracyjnego,
ale w podobnych wypadkach odmawia się wyjaśnień z powodu związania tajemnicą
państwową. To wzbudza mój szczególny niepokój: tamto państwo formalnie nie
istnieje, czy więc PRL żyje jako struktura państwa podziemnego, do którego byli
funkcjonariusze muszą odnosić swoją lojalność?
Pewien
eksponowany i szanowany działacz „Solidarności” w przeddzień wyborów związkowych
(w r. 1981) zapytał mnie, czy powinien ujawnić „swoją sprawę”, zanim zrobi
to kto inny. Wyznał mi, że przez lata pisał raporty dla SB, ale nic o
konkretnych ludziach, nawet nie o nastrojach w załodze, tylko o produkcji, BHP
i rozmaitych problemach fabryki, nazywanych w języku gierkowskim „bolączkami”.
„Sprawy” nikt mu nie wyciągnął i później nie rozmawialiśmy na ten temat. Bo co
było mówić? Litować się nad nim jako ofiarą? Pytać go, żarliwego katolika, czy
miał świadomość naganności uprawianego procederu? I dlaczego to robił? Po co
było bezpiece pozyskiwać od tajnego współpracownika informacje o jawnej pracy
obrabiarek, przeciekającym dachu czy niewygodach w szatni? Werbowanie przez SB
do współpracy było też celem samym w sobie. Tajny współpracownik wcale nie
musiał być typowym kapusiem. SB była nie tylko „uchem partii” - była narzędziem
do łamania ludzkich charakterów. W ramach toczącej się wojny domowej - władzy
ludowej ze społeczeństwem. Uwierzyłem zapewnieniom tego kolegi o zerwaniu
współpracy, ale... Gdy aresztowano go na kilka dni przed amnestią, zwątpiłem:
chcieli mu dokuczyć w ostatniej chwili, czy go uwiarygodnić? Pamiętam inny,
wcześniejszy przypadek: w latach 70. pewien znajomy upił się i wyznał, że
podpisał zgodę na współpracę (miał obserwować wydarzenia artystyczne), bo założył rodzinę, a oni obiecali mu mieszkanie. Szlochał. Widziałem wrak człowieka i
zwątpiłem, czy da się go naprawić.
Tajni
współpracownicy bywali ofiarami, ale były ofiary tajnych współpracowników.
Wybitny publicysta, świętej pamięci Jan Walc, w roku 1992 zachował się
politycznie niepoprawnie, publikując artykuł pt. „Prawa człowieka i prawa
agenta”. W chórze potępienia ówczesnej (zablokowanej) lustracji usłyszał on
głosy przepełnione miłosierdziem do złamanych, szantażowanych tajnych
współpracowników, lecz nie współczuciem do osób, ciężko poszkodowanych przez
konfidentów. W tym samym czasie ukazała się książka pt. „Konfidenci są wśród
nas”,* oceniona przez siły politycznie poprawne jako paskudztwo.** Anonimowe
sylwetki kapusiów były jednak przedstawione na podstawie autentycznych „zasobów
archiwalnych”. Dowiedzieliśmy się, że można było występować w roli autorytetu
intelektualnego i moralnego... i z pasją donosić na współpracowników i
znajomych. Tacy ludzie bali się lustracji najbardziej. Bardzo trudno jest z
pokorą pogodzić się ze zmianą roli: z autorytetu na szmatę. Rozumiem ich, choć
nie lubię.
W tamtym roku 1992 w ogóle nie dyskutowano nad alternatywą
„słusznej” lustracji wobec „niesłusznej” Macierewiczowej. Sam pomysł lustracji
kręgi opiniotwórcze oceniały jako niegodziwy i szkodliwy społecznie, bo akta
zostały zniszczone, a pozostawiono tylko spreparowane dokumenty na szkodę
porządnych ludzi. Ostatecznie wyjaśniło się, że autentyczne „zasoby archiwalne”
w dużej części ocalały. A co się stało z tamtymi argumentami przeciwników
lustracji? Przetrwała potoczna opinia, że wtedy, w r. 1992 mściwy Macierewicz
obmyślił sobie lustracyjną drakę, namówił do złego Korwina-Mikke, ten zgłosił
projekt uchwały, powstała „lista agentów” i rozpętało się polskie piekło. Warto
przypomnieć fakt, za mało wówczas nagłośniony przez premiera Olszewskiego. Na
samym początku urzędowania zgłosił się do niego Andrzej Milczanowski ( "człowiek Solidarności" - a jakże) i przekazał... listę byłych „TW” - obecnych parlamentarzystów. Czynność tę
traktował jako rutynową, bowiem tę samą listę wręczył uprzednio premierowi
Bieleckiemu. Bielecki schował ją do szuflady i nic mi nie wiadomo, aby robił z
niej polityczny użytek. Trafiło jednak na starszego o pokolenieJana Olszewskiego, który zadał sobie
pytanie: co on ma z tym zrobić? Według jakiego prawa dostaje do rąk „haki” na posłów
i senatorów? „Lista Macierewicza” funkcjonowała więc przed Macierewiczem.
Uchwała lustracyjna przyjęta wówczas przez Sejm miała w moim odczuciu wadę: nie
było w niej cezury r. 1956, przed którym współpracę wymuszano także torturami.
W przywołanej książce opisano współczesny przypadek działacza „Solidarności”,
który ugiął się przed szantażem: bezpieka zagroziła, że ujawni żonie jego
romans. Podpisał, przyjął pseudonim, ale wkrótce nastał Okrągły Stół, więc nie
dane mu było zadziałać na niczyją szkodę.*** Tragiczna sprawa z happy-endem, czy
żałosna historyjka bez zakończenia?
Sadzę, że
„teczkę” założono mi przed rokiem 1976, kiedy to pewnego ranka SB zabrała mnie
z domu. Może być ona pokaźna (jeśli się zachowała).**** Na razie jedyną szansę, bym
poznał jej zawartość, widzę w takim rozwoju wypadków: zostaję ministrem,
wypełniam oświadczenie lustracyjne (negatywne) i czekam, aż ktoś publicznie
zarzuci, że jest fałszywe.
P.S.
Powiedzonko „Kto nie pije, ten kapuje”, popularne w głębokim PRL-u, dobrze oddaje
ducha tamtej rzeczywistości. Używano go w sytuacjach towarzyskich, imieninowych
itp., gdy ktoś nie chciał pić alkoholu. Na ogół wstrzemięźliwe osoby, ulegając
szantażowi, wznosiły pierwszy toast i wiele następnych, gdy nie chciały
powtórnie prowokować żartobliwego podejrzenia.
______________________________
* Autor: Michał Grocki (pseudonim Tomasza Tywonka, rzecznika prasowego MSW rządu Jana Olszewskiego).
** Jednym z oceniających był Stanisław Barańczak, przebywający od r. 1981 w USA. W przedmowie recenzji w "Gazecie Wyborczej" napisano, że niezrównany krytyk wraca do swojego cyklu z lat 70. pt. "Książki najgorsze". Barańczak wyjawił, że książkę przysłał mu zbulwersowany przyjaciel z Polski. Książkę przeczytał i też się zbulwersował; młodego autora porównał do stalinowskiego (a jakże) propagandysty, a w ogóle orzekł, że jeśli jakieś dokumenty nt. tajnych współpracowników SB ocalały, to nikt przy zdrowych zmysłach nie daje im wiary, bo przecież (jak wiadomo) były sfałszowane. Zareagowałem "Listem otwartym do Stanisława Barańczaka" na łamach "Tygodnika Solidarność", skutkiem czego nasze wieloletnie, żażyłe kontakty ustały. Tyle z tego było dobrego, że Stanisław swojego cyklu - wbrew zapowiedzi - nie kontynuował.
***Michał Boni, obecnie poseł do Parlamwentu Europejskiego.
**** Gdy ocalałe dokumenty PRL-owskiego MSW przekazano do powstałego IPN okazało się, że z mojej teczki "figuranta", założonej w r. 1975 (tzw. SOR - "Sprawa Operacyjnego Rozpracowania") została tylko okładka. Ocalało jednak wiele dokumentów, dotyczących mojej osoby (w tym donosów TW) w innych teczkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz