"Solidarność”
odwróciła się od kobiet, dając im jasno do zrozumienia, że nie są mile widziane
tam, gdzie nie chodzi o „gaszenie pożaru”, ale o władzę, przywileje, pieniądze. Informację
podała w prasie prof. Maria Janion.
Twierdzi ona, że odwrót od kobiet nastąpił po zjeździe Związku "Solidarność" w r. 1990. Czy
nie wcześniej? Czy w ogóle można mówić o odwróceniu się? Na łamach „Gazety
Wyborczej” toczy się dyskusja. Jestem pierwszym mężczyzną, który zabiera głos w
sprawie.
W roku 1981
przez przypadek pilotowałem parę zagranicznych sympatyków „Solidarności” w
drodze z Poznania do Gdańska. Koniecznie chcieli zobaczyć z bliska kolebkę,
Wałęsę i obrady Komisji Krajowej. On był lewak, a ona feministka.
Przypomnijmy,
że wtedy sympatyzowali z nami wszyscy w demokratycznym świecie. Trockiści
dostrzegli robotniczą autentyczność naszej rewolucji a chadecy zwrócili uwagę
na jej chrześcijański charakter. Liderzy amerykańskich związków zawodowych
uzyskali potwierdzenie ich niewzruszonej roli we współczesnym świecie, a doły
związkowe w Japonii - na widok naszych liderów i ekspertów bez krawatów -
polubili „Solidarność” za świeżość i wewnętrzny egalitaryzm. Dwie największe
światowe centrale związkowe konkurowały, by afiliować nasz ośmiomilionowy
związek. Kto z polityków demokratycznego świata „Solidarności” nie pokochał lub
z różnych powodów bał się rozmachu polskiej rewolucji, ten wstydził się do tego
przyznać.
Lewak nie
wyróżniał się zewnętrznie - ot, młodzieniec, jak inni; pani zwracała uwagę
przechodniów ogromnym, czerwonym kapeluszem. W pociągu wypytywali mnie o
rozmaite szczegóły i wreszcie padło pytanie, ile jest procent kobiet -
delegatek w 40 osobowej Krajowej Komisji Porozumiewawczej. Koleżanka Petrykus z Koszalina
stanowiła wówczas... zaledwie dwa i pół procenta. Jakie rozpętało się piekło w przedziale!
Z bohatera rewolucji nagle stałem się oskarżonym: Dlaczego dopuściliśmy tylko
jedną kobietę? Jeśli jest ich w społeczeństwie co najmniej połowa, to w tej waszej krajowej komisji powinno być dwadzieścia a nie jedna! O jaką demokrację my walczymy, jeśli nasz
związek jest antydemokratyczny? Broniłem się, jak umiałem. Dolałem oliwy do
ognia tłumacząc, że to nie my, że nikt tego nie ustalał, ani nie narzucał, tak
się stało, że ludzie delegowali do krajowego przedstawicielstwa tylko jedną
niewiastę. Ha! Stare śpiewki, krzyknęła feministka (dziś rozumiem, jakie
głupstwo palnąłem). Czy ja się nie zastanawiam, dlaczego tak się dzieje?
Dlaczego tylko jedna się przebiła? Wasz związek to męski mur samczej, a nie ludzkiej solidarności! Uciskacie swoje kobiety!
- To nie
my!
- A kto, u
diabła?!
- Komuniści.
- Żałosna
demagogia! A jaki jest procent kobiet w Komitecie Centralnym partii?
- Chyba
niewiele większy.
- No, więc
nie ma wątpliwości, kto tu z kim naprawdę jest solidarny. Mężczyźni walczą z
mężczyznami o swoje męskie sprawy, a kobiety muszą się temu przyglądać.
Już mi się
zdawało, że dociekliwa feministka wpadła w poznawczą pułapkę, gdy dowiedziała
się ode mnie, jak duży jest procent kobiet pracujących "zawodowo" (czy: poza domem). Z
pasją tłumaczyłem, że w naszych warunkach nie jest to wcale ich osiągnięcie:
większość kobiet, zwłaszcza z niższym wykształceniem, pracuje nie dlatego, że
dokonały wolnego wyboru, ale z tej przyczyny, że zarobki ich mężów nie
wystarczają na godziwe utrzymanie rodziny; wyraziłem przypuszczenie, że
łódzkie, spracowane włókniarki porzuciłyby fabryki, gdyby ich mężczyźni zarabiali dziesięć razy więcej
- Rozumiem
- powiedziała feministka. - Być może tak by się te kobiety zachowały, ale
dlatego, że nie są świadome swojej podmiotowości. Tak długo nie będą świadome,
dopóki nie przejmą z waszych rąk mass - mediów i w ogóle wszystkiego, co
decyduje o społecznej mentalności. Rozumiem, że ciężko pracują i są wyzyskiwane
także klasowo, ale to jest mniejsze zło, niż dziewiętnastowieczne więzienie
kobiet w domu.
- My nie
mamy mediów.
- To kto je
ma, u diabła?!
-
Komuniści.
- Ci,
którzy u was rządzą, nie są komunistami. Ja o tym czytałam. To są państwowi
kapitaliści.
- Dokładnie
tak - odezwał się po raz pierwszy jej partner, trockista, a pociąg był już za
Tczewem.
- A czy
praca dzieci w XIX wiecznych fabrykach była mniejszym złem, niż ich więzienie w
domu?
- Jesteś
szalony! Kobiety to nie dzieci!
- To
prawda. Sorry.
Pociąg
dojeżdżał do Gdańska; ciekawość i wzruszenie sympatycznej pary wzięły górę nad
emocjami dyskusji. Naprzeciw dworca Gdańsk Główny stoi duży, choć niewysoki
hotel. Nazywa się „Monopol”, co każdy podróżny dostrzega, bo neon na dachu jest
duży.
- Dżizuskrajst! - krzyknęła pani. - Mo-no-pol? Co to znaczy?!
- Monopol -
wyjaśniłem. Monopol znaczy: monopolly.
- Przecież
to jest socjalistyczny kraj!
- To tylko
nazwa hotelu.
- Kto go
tak nazwał?
-
Komuniści.
- Wytłumacz
mi, dlaczego oni to zrobili? To jakiś horror! Czy nie wiedzą, jak ohydne jest
samo słowo: monopol? Oni nie czytali Marksa? - Tu feministka zerwała z głowy
wielki, czerwony kapelusz. Teraz dopiero zobaczyłem, że jest starsza od swojego
partnera. - Gdzie socjalizm, a gdzie monopol?!
- Tu.
Bardzo mi
było wstyd, że obrady Krajowej Komisji tym razem, wyjątkowo, odbywały się nie w
stoczni, ani w obskurnym, rewolucyjnym Hotelu Morskim, a we Dworze Artusa na
Starówce. Co sobie na ten temat ta para pomyślała - nie wiem, bośmy się później
nie widzieli. Ale gdy ich wprowadzałem na galerię, by mogli popatrzeć na
obrady, trockista na boku odezwał się po raz drugi - podziękował, puścił oko i
dodał: Take it easy, jesteśmy murem
za wami.
Czy aby nie
zdystansował się od swojej partnerki? Poruszony współczesną dyskusją zadaję
sobie dziś pytanie: solidaryzował się klasowo, czy płciowo?
Wracajmy do
swoich kobiet panowie (kto chce, może i mu pasuje) , bo, mówię wam, zaczęło się nie na żarty.
15.07.1999

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz