wtorek, 2 czerwca 2020

            FELIETONY Z LAT 90.NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"
               
                 

      Siły światłości, ciemności i siły zbrojne NATO

     Dziesięć lat temu zwycięskie elity umysłowe i polityczne starały się narzucić społeczeństwu pogląd, że dzień 4 czerwca 1989 roku zniósł w Polsce problem tradycyjnych podziałów ideologicznych. Ostatecznie, bo do tego dnia kadra PZPR ewolucyjnie wyzbywała się ideologii, stając w końcu na gruncie pragmatycznym. Przekonujący był argument, że antykomunizmu nie ma już do czego odnieść, skoro nie ma komunistów. Także im - postkomunistom - rozsądek kazał przystąpić do rozbiórki barykady i oto nie ma... nawet dwóch stron stołu, odkąd wynaleziono okrągły. Obie strony, władza i społeczeństwo, pokonawszy uprzedzenia, wyjaśniwszy narosłe nieporozumienia, wyszły ku sobie z mroku przeszłości na spotkanie we własnym domu, w którym jest i miejsce (ale już tylko przez nas wskazane - za piecem) dla Armii Radzieckiej.
Najdalej posunął się wtedy redaktor naczelny „Gazety Wyborczej Solidarność” głosząc, że nie ma w Polsce lewicy i prawicy; tradycyjne podziały światopoglądowe i polityczne zarchiwizowały się z końcem XX wieku i oto wkraczamy w przyszłość z ostatecznym rozpoznaniem rzeczywistości tego świata: są siły światłości i siły ciemności. Tak mówił, a wykształceni ludzie kiwali głowami ze zrozumieniem. Choć rozróżnianie poprawności politycznej od jej braku nie było jeszcze u nas popularne, to rzeczywistość polityczna miała potwierdzać poprawność jedynie słusznego rozumowania: o jakich różnicach ideologicznych tu mówić, jeżeli w (naszym) rządzie Tadeusza Mazowieckiego zasiada (nie nasz) Czesław Kiszczak w charakterze ministra spraw wewnętrznych.
     Miałem wtedy rozmowę z kolegą emigrantem odwiedzającym kraj. Nie mógł pojąć, skąd się biorą moje zastrzeżenia, jeśli nasi są u władzy, a komuniści, nie oddawszy kropli krwi, przestali istnieć - czy można było sobie wymarzyć lepszy obrót sprawy? Posądził mnie w końcu o to, że mimo naszego druzgocącego zwycięstwa i zawarcia pokoju nie mogę wyzbyć się rewolucyjnej mentalności; dla takich jak ja świat bez ideologicznego wroga jest światem pustym. Powiedziałem mu, że rozpoznanie może jest właściwe, ale nie mnie dotyczy; wszak nie zapisałem się do obozu światłości, by przeciwstawić się siłom ciemności, bo nie wiem, co i kogo te kategorie, przetłumaczone z języka magii na język polityczny, miałyby określać. Wyraziłem jednak przekonanie, że komuniści, postkomuniści, czy jak inaczej będą się nazywać, nie rozmyli się jako formacja i mają za cel powrót do władzy z legitymacją demokratycznej lewicy. Tu znów wróciliśmy do kwestii ideologii: jak ich rozpoznam jako lewicę, skoro już dziś nie widać u nich przywiązania do takich historycznych pojęć jak socjalizm, sprawiedliwość społeczna, walka z wyzyskiem, itd. Tu, owszem, nie miałem złudzeń: nasi pragmatyczni postkomuniści to ortodoksyjni liberałowie, którzy ewolucyjnie od lat 70. doszli do wyznania nowej wiary, że dobrobyt i pomyślność społeczeństwa jest pochodną dostatku i zadowolenia jego wąskiej elity. Ponieważ nie tylko spadkobiercy PZPR w to wierzą, czeka nas walka polityczna właśnie między elitami o ów dostatek, natomiast lewicowość objawi się społeczeństwu w sferze ideologii, ale już nie w praktyce ekonomicznej i socjalnej. Czy mógłbym wskazać choć jedną ideologiczną płaszczyznę identyfikacji tej lewicy - pytał uparcie kolega. Wskazałem jedną: stosunek do kościoła rzymskokatolickiego; dla postkomunistów Kościół jest i będzie jeśli nie wrogiem, to postrzeganym tylko w sferze profanum konkurentem politycznym. I to się nie zmieni, a co więcej będzie, czas pokaże.*
     Dzisiejsi polscy socjaldemokraci to ludzie młodzi (a przynajmniej nie rówieśnicy i koledzy Humera) - im już dawno, bo w latach 70., przestał imponować Związek Radziecki, a podróżując jakon stypendyści po Zachodzie, już wtedy dostrzegli wyższość ustroju kapitalistycznego nad tutejszym. Takoż, odkąd działają w wolnej Polsce, lewicową ideologię zasilają impulsami z demokratycznego Zachodu, a nie z Moskwy. A oferta zachodnia jest bogata, atrakcyjniejsza niż postsowiecka. Owszem, ustrój, w którym zaczynali kariery dzisiejsi socjaldemokraci, miał za wroga kościół rzymskokatolicki; w sferze „obyczajowej” (my powiedzielibyśmy: fundamentalnej) imponował nawet zachodniej lewicy powszechną, nieograniczoną możliwością przerywania ciąży, ale był w wielu aspektach nieznośnie zacofany czy purytański: zabroniona była pornografia, homoseksualiści mogli być szantażowani przez bezpiekę, a młodzież nie paliła w miejscach publicznym marihuany w obawie przed represjami. Wolna Polska dała więc postkomunistom możliwość pełnego otwarcia na wszystkie lewicowe trendy, mody, nowinki oraz fobie ujawniające się na Zachodzie.
     Wreszcie przyszedł moment krytyczny: sprawdzianem przynależności socjaldemokratów do Zachodu stała się sprawa wejścia Polski do Przymierza Atlantyckiego. Ten końcowy egzamin, po dziesięciu latach nauki, oblanych poprawek i urlopów dziekańskich, przywódcy SLD ostatecznie zdali i - czy nam się to podoba, czy nie - odebrali upragniony dyplom. Także ku zaskoczeniu wielu członków swojej partii i sporej części wyborców, którzy byliby skłonni zintegrować się ze Związkiem Rosji i Białorusi.

                                                                                                          9.04.1999
_______________________________
* Rozmówcą był Stanisław Barańczak (na zdjęciu). Przed spotkaniem ze mną długo rozmawiał z Adamem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz