piątek, 26 czerwca 2020

          FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"           
 
                    Rekordowe parowozy lat 30. - SmartAge.pl
         
   Rosną szeregi niezadowolonych

     Czytelnik zwrócił mi uwagę na błąd, zatem prostuję: 2 tys. złotych zarabiał przed wojną np. oficer wojskowy, a pensja maszynisty kolejowego, choć godziwa, była mniejsza - 700 zł; moje źródło informacji (teściowa) uzupełnia jednak, że maszynista pociągów dalekobieżnych zarabiał 1200 zł. Za list serdecznie dziękuję i proszę o wyrozumiałość: urodziłem się po wojnie i rzeczywistość II Rzeczypospolitej znam tylko z opowieści starszych i literatury; po wojnie złoty polski ulegał denominacji, inflacji i znów denominacji - mylą się liczby, zera. Moja pierwsza pensja „etatowa” (koniec lat 60.) wynosiła 1200 zł (sprzątaczka zarabiała wtedy 700), w roku 1981 zarabiałem już kilka tysięcy, w r. 1990 - 800 tys., a potem już miliony, miliony... Po tej imponującej progresji dziś mogę powiedzieć, że wracam do punktu wyjścia.
      Nie mam pod ręką źródeł, żeby oszacować wartość nabywczą złotego II RP i dzisiejszej - znów mocnej - złotówki. (Kurs dolara nie jest trwałym odniesieniem, bo przecież jeden dolar w Ameryce sprzed pół wieku i dzisiejszy  to inny pieniądz). Na podstawie wiedzy potocznej mogę stwierdzić, że przedwojenne 100 zł to były pieniądze kilkakroć większe niż dzisiejsze sto złotych, do niedawna milion. I tak, jeśli maszynista pociągów dalekobieżnych zarabiał miesięcznie 1200 zł, to, jak wynikało z tego, co napisałem w poprzednim felietonie,  pensja ta starczyła na codzienne utrzymanie rodziny (6 osób), coroczne wczasy i... oszczędności.
      Kolejarze w ogóle (dalekobieżni czy lokalni) byli arystokracją pośród pracowników, których później Polska Ludowa określiła jako „fizycznych” w opozycji wobec „umysłowych”. (W moim pierwszym dowodzie osobistym w rubryce „zawód” wpisano: „prac. umysłowy”. Praca moja polegała wszak na wypisywaniu ogromnej ilości asygnat „RW” w trzech kopiach, każda zamówiona część miała swój własny dokument z nazwą i wieloma symbolami cyfrowymi. Dwie kalki wymagały dużego nacisku długopisu, zdarzało się, że u końca dnia pracy ręka odmawiała posłuszeństwa. Zajęcia, które można by zakwalifikować jako rzeczywiście umysłowe, odbywały się tylko w czasie przerw śniadaniowych. Krótko przed odejściem ze stanowiska „st. ref. techniczny” w centrali zapadła decyzja o - tajemniczej wtedy - komputeryzacji, do której pierwszym krokiem było wprowadzenie arkuszy zbiorczych. Wtedy okazało się, że moją miesięczną pracę można wykonać w trzy dni i to bez pomocy komputerów, których nikt na oczy nie widział. A przecież po roku pracy pytałem wielekroć starszych pracowników a nawet wicedyrektora, czy nie można by wypisywać zbiorczych asygnat, aż usłyszałem odpowiedź: nie można, bo byś nie miał roboty. Podział na fizycznych i umysłowych nie wytrzymał próby czasu - czy dzisiejsza kasjerka obsługująca komputer, pracuje fizycznie, czy umysłowo?)  Socjalizm nie mógł używać określenia „pracownik najemny”, bo w ustroju socjalistycznym nikt się do pracy nie najmował, tylko pracował dla wspólnego dobra. Ogromna większość społeczeństwa to byli „ludzie pracy” (podzieleni na klasę robotniczą - fizycznych i inteligencję pracującą - umysłowych). Druga (pod względem liczebności) grupa społeczna składała się z „kierownictwa partii i rządu” i „aparatu” wszystkich szczebli, prócz tego funkcjonowali jeszcze zawodowi „działacze społeczni”, zawieszeni między ludźmi pracy a kierownictwem. Osobnym sektorem byli wszyscy mundurowi, w tym "policje jawne, tajne i dwupłciowe" (Norwid).  O samodzielnych rzemieślnikach nie mówiono, że są właścicielami swoich zakładów, potocznie nazywali się „prywaciarzami”, a w języku urzędowym należeli do „sektora prywatnego”. Kierownictwo partii i rządu miało do tego sektora stosunek schizofreniczny: tolerowało go, ale prześladowało i deprecjonowało (choćby tym przezwiskiem podobnym w brzmieniu do „bikiniarzy”), bo doktryna wymagała, aby umacniać w społeczeństwie przekonanie, że praca „na swoim”, tak w mieście jak i na wsi, jest w gruncie rzeczy reliktem odrzuconej przez marksizm-leninizm przeszłości.
     Z tego, co mi wiadomo z opowieści starszych, przed wojną potocznie dzielono ludzi na bogatych, dobrze zarabiających i biednych oraz bezrobotnych. Jeden z moich dziadków miał warsztat stolarski w piwnicy, nie zatrudniał nikogo. Był utalentowany, wychodziły spod jego rąk cudowne meble, oczywiście z fornirem, intarsjami itd. W II RP powodziło mu się znacznie gorzej, niż przedtem w Berlinie, gdzie dorobił się warsztatu z pomocnikami i był eleganckim mieszczaninem. Przyczyną tej „deklasacji” było to, że w odradzającej się Niepodległej klienci byli mniej zamożni. Moja mama, uczennica szkoły podstawowej, osierocona wraz z młodszymi braćmi przez matkę,  zaliczona została do dzieci ubogich i z tej racji, za dobre wyniki w nauce, latem jeździła na bezpłatne kolonie. Był to, przypomnę, ustrój kapitalistyczny, a Polska była biedna i gospodarczo zacofana. To młode państwo nie było jednak jakąś oazą ubóstwa w tej części Europy, skoro przyjeżdżali tu za pracą szwedzcy wieśniacy. W 1939 r. II Rzeczpospolita  miała 20 lat. III RP ma dopiero dziesięć.
      Te luźne refleksje nie wynikają z woli przekonania wszystkich niezadowolonych (zwłaszcza związkowców OPZZ) do wyższości ustroju kapitalistycznego nad socjalistycznym. Jeśli bowiem ma rację prof. Jadwiga Staniszkis, to niezadowoleni wcale nie protestują przeciw kapitalizmowi. Twierdzi ona, że zamiast ustroju kapitalistycznego powstał u nas ustrój menedżerski. (Jak mi się zdaje, o różnicy stanowi zwłaszcza istnienie tych spółek skarbu państwa, które przynoszą budżetowi straty, a swoich menedżerów wynagradzają nader obficie. Rozsądek mówi, że jeśli firma nie generuje zysku i nie widać żadnych znamion poprawy, to menedżer powinien pracować także bez zysku, czyli za darmo, jako działacz społeczny. Jeśli górnictwo węglowe ma wciąż ogromny deficyt, to cała menedżerska obsługa też powinna być na deficycie i solidarnie do interesu dopłacać. Ekonomia nie funkcjonuje jednak poza polityką, czyli  w próżni społecznej. Gdyby z tymi menedżerami tak postąpić, to zasilą wtedy szeregi niezadowolonych. Na to państwo nie może sobie pozwolić).
     Jeśli diagnoza prof. Staniszkis jest prawdziwa, to prowadzi ona do następnego odkrycia, że ustrój menedżerski dzieli społeczeństwo jeszcze inaczej: na zadowolonych i niezadowolonych. Jedni bez drugich żyć nie mogą - to jasne, ale nie można mówić o równowadze, gdy tych drugich wciąż przybywa, a złym przykładem świeci już cały świat polityczny. Niezadowoleni są tak politycy opozycji jak i członkowie rządu. W łonie koalicji rządowej Unia Wolności nie jest zadowolona z AWS, a AWS nie jest zadowolona  z Unii. Wewnątrz AWS każda partia jest niezadowolona z pozostałych.
      Nie ukrywają już niezadowolenia prywatni pracodawcy. Nie są zadowolone wojsko i policja. O niezadowoleniu budżetówki lepiej nie mówić.
     Na dobrą sprawę nie wiadomo, kim są ci zadowoleni z tego, co się dzieje. Bo nawet menedżerowie są zadowoleni tylko z siebie, a już sytuację oceniają jako wysoce niezadowalającą. Zadowolonych, którzy ukrywają przed opinią publiczną swoje zadowolenie, trzeba wreszcie ujawnić. Zapytała mnie niedawno wycieczka szkolna: "Niektórzy starsi mówią, że za komuny było lepiej, a pan jak to widzi?" Odpowiedziałem: Ci, co tak mówią, mówią prawdę - nigdy nie było tak, żeby wszystkim było gorzej. 

1999
________________________
Na zdjęciu polski parowóz Pm36-1 z Chrzanowa na wystawie w Paryżu, lata trzydzieste ub. wieku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz