
Rosną szeregi niezadowolonych
Czytelnik zwrócił mi uwagę na błąd, zatem prostuję: 2 tys.
złotych zarabiał przed wojną np. oficer wojskowy, a pensja maszynisty
kolejowego, choć godziwa, była mniejsza - 700 zł; moje źródło informacji
(teściowa) uzupełnia jednak, że maszynista pociągów dalekobieżnych zarabiał
1200 zł. Za list serdecznie dziękuję i proszę o wyrozumiałość: urodziłem się po
wojnie i rzeczywistość II Rzeczypospolitej znam tylko z opowieści starszych i
literatury; po wojnie złoty polski ulegał denominacji, inflacji i znów
denominacji - mylą się liczby, zera. Moja pierwsza pensja „etatowa” (koniec lat 60.)
wynosiła 1200 zł (sprzątaczka zarabiała wtedy 700), w roku 1981 zarabiałem już kilka tysięcy, w r. 1990 - 800 tys., a potem już miliony, miliony... Po tej
imponującej progresji dziś mogę powiedzieć, że wracam do punktu wyjścia.
Nie mam pod ręką źródeł, żeby oszacować wartość nabywczą
złotego II RP i dzisiejszej - znów mocnej - złotówki. (Kurs dolara nie jest
trwałym odniesieniem, bo przecież jeden dolar w Ameryce sprzed pół wieku i
dzisiejszy to inny pieniądz). Na
podstawie wiedzy potocznej mogę stwierdzić, że przedwojenne 100 zł to były
pieniądze kilkakroć większe niż dzisiejsze sto złotych, do niedawna milion. I
tak, jeśli maszynista pociągów dalekobieżnych zarabiał miesięcznie 1200 zł, to,
jak wynikało z tego, co napisałem w poprzednim felietonie, pensja ta starczyła na codzienne utrzymanie
rodziny (6 osób), coroczne wczasy i... oszczędności.
Kolejarze w ogóle (dalekobieżni czy lokalni) byli arystokracją
pośród pracowników, których później Polska Ludowa określiła jako „fizycznych” w opozycji wobec „umysłowych”. (W moim pierwszym
dowodzie osobistym w rubryce „zawód” wpisano: „prac. umysłowy”. Praca moja
polegała wszak na wypisywaniu ogromnej ilości asygnat „RW” w trzech kopiach,
każda zamówiona część miała swój własny dokument z nazwą i wieloma symbolami
cyfrowymi. Dwie kalki wymagały dużego nacisku długopisu, zdarzało się, że u
końca dnia pracy ręka odmawiała posłuszeństwa. Zajęcia, które można by
zakwalifikować jako rzeczywiście umysłowe, odbywały się tylko w czasie przerw
śniadaniowych. Krótko przed odejściem ze stanowiska „st. ref. techniczny” w
centrali zapadła decyzja o - tajemniczej wtedy - komputeryzacji, do której
pierwszym krokiem było wprowadzenie arkuszy zbiorczych. Wtedy okazało się, że
moją miesięczną pracę można wykonać w trzy dni i to bez pomocy komputerów,
których nikt na oczy nie widział. A przecież po
roku pracy pytałem wielekroć starszych pracowników a nawet wicedyrektora, czy
nie można by wypisywać zbiorczych asygnat, aż usłyszałem odpowiedź: nie można,
bo byś nie miał roboty. Podział na fizycznych i umysłowych nie wytrzymał próby
czasu - czy dzisiejsza kasjerka obsługująca komputer, pracuje fizycznie, czy
umysłowo?) Socjalizm nie mógł używać
określenia „pracownik najemny”, bo w
ustroju socjalistycznym nikt się do pracy nie najmował, tylko pracował dla
wspólnego dobra. Ogromna większość społeczeństwa to byli „ludzie pracy” (podzieleni na klasę robotniczą - fizycznych i
inteligencję pracującą - umysłowych). Druga (pod względem liczebności) grupa
społeczna składała się z „kierownictwa
partii i rządu” i „aparatu” wszystkich
szczebli, prócz tego funkcjonowali jeszcze zawodowi „działacze społeczni”, zawieszeni między ludźmi pracy a
kierownictwem. Osobnym sektorem byli wszyscy mundurowi, w tym "policje jawne, tajne i dwupłciowe" (Norwid). O samodzielnych rzemieślnikach nie mówiono, że są właścicielami
swoich zakładów, potocznie nazywali się „prywaciarzami”, a w języku urzędowym
należeli do „sektora prywatnego”.
Kierownictwo partii i rządu miało do tego sektora stosunek schizofreniczny:
tolerowało go, ale prześladowało i deprecjonowało (choćby tym przezwiskiem
podobnym w brzmieniu do „bikiniarzy”), bo doktryna wymagała, aby umacniać w
społeczeństwie przekonanie, że praca „na swoim”, tak w mieście jak i na wsi,
jest w gruncie rzeczy reliktem odrzuconej przez marksizm-leninizm przeszłości.
Z tego, co mi wiadomo z opowieści starszych, przed wojną
potocznie dzielono ludzi na bogatych,
dobrze zarabiających i biednych
oraz bezrobotnych. Jeden z moich
dziadków miał warsztat stolarski w piwnicy, nie zatrudniał nikogo. Był
utalentowany, wychodziły spod jego rąk cudowne meble, oczywiście z fornirem,
intarsjami itd. W II RP powodziło mu się znacznie gorzej, niż przedtem w
Berlinie, gdzie dorobił się warsztatu z pomocnikami i był eleganckim
mieszczaninem. Przyczyną tej „deklasacji” było to, że w odradzającej się
Niepodległej klienci byli mniej zamożni. Moja mama, uczennica szkoły
podstawowej, osierocona wraz z młodszymi braćmi przez matkę, zaliczona została do dzieci ubogich i z tej racji, za dobre wyniki
w nauce, latem jeździła na bezpłatne kolonie. Był to, przypomnę, ustrój
kapitalistyczny, a Polska była biedna i gospodarczo zacofana. To młode państwo
nie było jednak jakąś oazą ubóstwa w tej części Europy, skoro przyjeżdżali tu
za pracą szwedzcy wieśniacy. W 1939 r. II Rzeczpospolita miała 20 lat. III RP ma dopiero
dziesięć.
Te luźne refleksje nie wynikają z woli przekonania wszystkich
niezadowolonych (zwłaszcza związkowców OPZZ) do wyższości
ustroju kapitalistycznego nad socjalistycznym. Jeśli bowiem ma rację prof.
Jadwiga Staniszkis, to niezadowoleni wcale nie protestują przeciw
kapitalizmowi. Twierdzi ona, że zamiast ustroju
kapitalistycznego powstał u nas ustrój menedżerski. (Jak mi się zdaje,
o różnicy stanowi zwłaszcza istnienie tych spółek skarbu państwa, które przynoszą
budżetowi straty, a swoich menedżerów wynagradzają nader obficie.
Rozsądek mówi, że jeśli firma nie generuje zysku i nie widać żadnych znamion
poprawy, to menedżer powinien pracować także bez zysku, czyli za darmo, jako
działacz społeczny. Jeśli górnictwo węglowe ma wciąż ogromny deficyt, to cała
menedżerska obsługa też powinna być na deficycie i solidarnie do interesu
dopłacać. Ekonomia nie funkcjonuje jednak poza polityką, czyli w próżni społecznej. Gdyby z tymi menedżerami
tak postąpić, to zasilą wtedy szeregi niezadowolonych. Na to państwo nie może
sobie pozwolić).
Jeśli diagnoza prof. Staniszkis jest prawdziwa, to prowadzi ona
do następnego odkrycia, że ustrój menedżerski dzieli społeczeństwo jeszcze
inaczej: na zadowolonych i niezadowolonych. Jedni bez drugich żyć
nie mogą - to jasne, ale nie można mówić o równowadze, gdy tych drugich wciąż
przybywa, a złym przykładem świeci już cały świat polityczny. Niezadowoleni są
tak politycy opozycji jak i członkowie rządu. W łonie koalicji rządowej Unia
Wolności nie jest zadowolona z AWS, a AWS nie jest zadowolona z Unii. Wewnątrz AWS każda partia jest
niezadowolona z pozostałych.
Nie ukrywają już niezadowolenia prywatni pracodawcy. Nie są zadowolone wojsko i policja. O niezadowoleniu budżetówki
lepiej nie mówić.
Na dobrą sprawę nie wiadomo, kim są ci zadowoleni z tego, co
się dzieje. Bo nawet menedżerowie są zadowoleni tylko z siebie, a już sytuację
oceniają jako wysoce niezadowalającą. Zadowolonych, którzy ukrywają przed opinią publiczną swoje zadowolenie, trzeba wreszcie ujawnić. Zapytała mnie niedawno wycieczka szkolna: "Niektórzy starsi mówią, że za komuny było lepiej, a pan jak to widzi?" Odpowiedziałem: Ci, co tak mówią, mówią prawdę - nigdy nie było tak, żeby wszystkim było gorzej.
1999
________________________
Na zdjęciu polski parowóz Pm36-1 z Chrzanowa na wystawie w Paryżu, lata trzydzieste ub. wieku.
1999
________________________
Na zdjęciu polski parowóz Pm36-1 z Chrzanowa na wystawie w Paryżu, lata trzydzieste ub. wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz