czwartek, 25 czerwca 2020

      FELIETONY Z LAT 90. NA ŁĄMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"     
               
                  79. rocznica wybuchu II wojny światowej - Aktualności - Instytut ...

    Wrzesień

     1 września 1939 roku, na wieść o wybuchu wojny matka mojej teściowej zarządziła wycofanie na Polesie. Tak sobie wymyśliła, choć żadnych krewnych tam nie było. Najpewniej kierowała się własnym rozeznaniem w teatrze działań wojennych, a zbieżnym z założeniami polskiego sztabu generalnego - tak daleko Niemcy nie dojdą na pewno. No i - dzieląc się z bolszewikami - nie doszli, ale też uciekinierzy dotarli zaledwie pod Kutno. Współcześnie wybuch wojny kojarzy się z nieuchronną paniką w świecie cywilnym, a tę jakość wprowadzili Niemcy na szeroką skalę dopiero w r. 1939. Wszystko zatem odbyło się szybko, ale sprawnie i bez żadnych znamion chaosu. Taka była matka teściowej: decyzje podejmowała nagle i bezzwłocznie przystępowała do ich realizacji. Nie traciła czasu na wahania, rozważania za i przeciw czy konsultacje z mężem. Był to model harmonijnej rodziny doskonale równoważący patriarchat z matriarchatem. Ojciec teściowej był od zarabiania pieniędzy, matka od ich wydawania. Ojciec oddawał matce całą pensję, a za dobre sprawowanie otrzymywał skromne kieszonkowe. Jako maszynista pociągów pośpiesznych (ci wsiadali do parowozu w białych rękawiczkach) zarabiał dwa tysiące złotych.* To było dużo. Prestiż maszynistów kolejowych (mówiło się do nich per panie mechaniku) można porównać do dzisiejszych pilotów boeingów. Znani byli z tego, że się budowali. Ojciec teściowej nie zbudował domu, bo struktura wydatków rodzinnych, na którą nie miał wpływu, nie uwzględniała tego. Nie wyrzucano pieniędzy w błoto, ale też nie oszczędzano zaciekle: w domu zawsze żywili się jacyś krewni, znajomi i protegowani przez kogoś bezrobotni i inni ubodzy. Jeśli ojciec ukrył sobie zaskórniaka, to na ogół nie zdążył go roztrwonić, bo matka znajdowała go przy codziennym precyzyjnym sprzątaniu i konfiskowała.
     On był przeciwny ewakuacji. Prosił, przekonywał, wskazywał na poważne luki logistyczne w przyjętym planie, w tym choćby brak konkretnego miejsca docelowego ucieczki czy spodziewane zakłócenia w planowym ruchu pociągów. Na nic. Decyzja była podjęta, ona miała przecież pieniądze i zasadnie ufała w moc stabilnej złotówki. 2 września zleciła kompleksowe wykonanie ewakuacji renomowanej firmie spedycyjnej Hartwig. 3 września jej pracownicy zabrali z domu to, co już było spakowane. Na ciężarówkę załadowano ubrania, bieliznę pościelową, zastawę srebrną i inną, naczynia kuchenne i higieniczne, jakieś kosztowności, materace, pierzyny, poduszki, ulubione krzesło dziadka oraz firany. Zostały meble, radio (tu, do ostatniej chwili toczył się spór) i ojciec (ktoś musiał pilnować mieszkania). Miał on zresztą jeszcze inne zadania: trasę Międzychód - Poznań przejechał z podczepionym do parowozu specjalnym „pługiem”, który wyrywał podkłady kolejowe, czyniąc trakcję nieprzejezdną dla Niemców. Usługa Hartwiga, jak pisałem, była kompleksowa. Firma wynajęła od kolei wagon towarowy (docelowo - Polesie), przeładowano nań starannie dobytek, przy którym rozłożyli się pasażerowie: zleceniodawczyni, dzieci i dziadek. Pociąg jechał w tym samym kierunku, w którym wycofywała się Armia Poznań. Było ciepło i słonecznie, moja teściowa była małą dziewczynką i bardzo się jej ta podróż wprzódy podobała: wreszcie coś innego od corocznej jazdy pierwszą klasą (dla rodzin kolejarzy darmowo) do Białego Dunajca. Na postojach uczynni żołnierze przynosili wodę. Pociąg przemieszczał się wolno, w Poznaniu byli już Niemcy. Rychło zaczęły się ostrzały z powietrza - wtedy pociąg stawał i wszyscy uciekali na boki, prócz dziadka, który pozostawał w wagonie i liczył trafionych, bo z myśliwców strzelano do uciekających; takoż pasażerów ubywało. Przed Kutnem zaczęły spadać bomby i wtedy dziadka z wagonu zabrano. Samoloty odleciały tak szybko, jak przyleciały, ale wszyscy żywi przez kilka godzin nie wychodzili z kryjówek. Nalot nie powtórzył się - pociąg został unieruchomiony. Wagon wynajęty przez firmę Hartwig spalił się doszczętnie. Matka teściowej obejrzała dokładnie zgliszcza, zatrzymała wzrok na ostygłej już metaliczno - węglowej, nieregularnej bryle. Na pytanie: Mamusiu, na co tak długo patrzysz? - odpowiedziała: To jest skrzynka ze srebrami.
     Sprawczyni rodzinnej ewakuacji zdała sobie sprawę, że ucieczka na Polesie nie powiodła się. Front wyprzedził podążający w kierunku wschodnim - i zbombardowany - pociąg. Kto przy zdrowym umyśle uciekałby w kierunku frontu? A więc powrót. Z całego dobytku zostały na szczęście pieniądze, uwieszone na szyi matki w specjalnej torebce. Rodzina dotarła do wsi, gdzie zakupiono konia z czymś, co miało cztery drewniane koła. Chłop - sprzedawca nie zataił, że koń jest ślepy na jedno oko. W drodze wyszło na jaw, że jest bardzo stary i słaby. Najpierw więc „z wozu zeszła baba” - matka teściowej była potężnej postury, ważyła sporo. Później pieszo szły także dzieci, ale nawet z samym dziadkiem koniowi było coraz trudniej iść i robiono krótkie postoje co kilometr. Nocowali po wsiach, polski złoty był tam wciąż honorowaną walutą. W połowie października dotarli wreszcie do przedmieść Poznania - mosty na Warcie były zburzone. Koń - starzec i kaleka został na prawym brzegu.
     Klucze do mieszkania - z opróżnionymi meblami, bez pościeli, ubrań, naczyń i firan - czekały u sąsiadki. Nie było też w domu ojca; uciekł, bo szukali go Niemcy.
     W tym czasie jeden z moich dziadków wycofywał się jeszcze z Armią Poznań. Później brat mojej matki został wywieziony „na roboty” do Niemiec i już nie wrócił. Moi przyszli rodzice, jako nastolatkowie pracowali u Vockewulfa. Teściowa także. Pieniądze, które jeszcze miała jej matka, były nieważne. Ważne były kartki. Bez kartek była ersatz - marmolada na bazie buraków. W dzieciństwie wiele o niej słyszałem, jak to ciągle było pełne wiadro - jadło się, a marmolada rosła. Jako dziecko dziwiłem się, dlaczego dorośli tak często rozprawiali o żywności, a nawet grozili: Niech chcesz jeść? Czekaj, przyjdzie wojna i będziesz chleba na śmietniku szukał!
     Maciej Łętowski napisał ostatnio o naszym pokoleniu, że chowało się w cieniu wojny i bawiło się na podwórku „w wojnę”. I że nikt nie chciał być szkopem. Tak było. Raz trafiło na mnie: zostałem Niemcem w drodze losowania. Dano mi hełm Wehrmachtu (przyniesiony przez starszego kolegę z poznańskiej cytadeli), miałem też karabin - zabawkę. Na ulicy znalazłem się w roli i krzyknąłem za uciekającymi: Halt! Przechodzący starszy człowiek chwycił mnie za uszy i z pianą na ustach rzekł: Ja ci dam „halt”, przeklęty smarkaczu! (Oryginalnie, po wielkopolsku brzmiało to: Jo ci dom „halt”, ty bymnie chorobny!)
     Gdy dwa akapity wyżej zamknąłem opowieść o wrześniowej ucieczce, stała się rzecz niewiarygodna: na pobliskim, małym stadionie nagle zagrzmiała orkiestra dęta. Zagrano... hymn niemiecki. Deutscheland, Deutscheland, über alles... Nie, Niemcy już tej zwrotki nie śpiewają. My już nie mówimy „szkopy”. Nadstawiłem ucha i dowiedziałem się z megafonu, że właśnie otwarto zawody sportowe niepełnosprawnych. Do rywalizacji stanęli zawodnicy z bratniego regionu Dolnej Saksonii.
           
                                                                                                                                                    7.09.1999
_______________________
* Czytelnik "TS" zwrócił mi w liście uwagę, że 2 tys. zł zarabiał np. oficer wojskowy, a maszynista kolejowy - 700 zł. Konsultowana teściowa  orzekła, że maszynista pociagów pośpiesznych - dalekobieżnych zarabiał 1,2 tys.        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz