FELIETONY Z LAT 90. NA ŁĄMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"


Wrzesień
1 września
1939 roku, na wieść o wybuchu wojny matka mojej teściowej zarządziła wycofanie
na Polesie. Tak sobie wymyśliła, choć żadnych krewnych tam nie było. Najpewniej
kierowała się własnym rozeznaniem w teatrze działań wojennych, a zbieżnym z
założeniami polskiego sztabu generalnego - tak daleko Niemcy nie dojdą na
pewno. No i - dzieląc się z bolszewikami - nie doszli, ale też uciekinierzy
dotarli zaledwie pod Kutno. Współcześnie wybuch wojny kojarzy się z nieuchronną
paniką w świecie cywilnym, a tę jakość wprowadzili Niemcy na szeroką skalę dopiero w r. 1939. Wszystko zatem odbyło się szybko, ale sprawnie i bez żadnych znamion chaosu. Taka
była matka teściowej: decyzje podejmowała nagle i bezzwłocznie przystępowała do
ich realizacji. Nie traciła czasu na wahania, rozważania za i przeciw czy
konsultacje z mężem. Był to model harmonijnej rodziny doskonale równoważący
patriarchat z matriarchatem. Ojciec teściowej był od zarabiania pieniędzy,
matka od ich wydawania. Ojciec oddawał matce całą pensję, a za dobre
sprawowanie otrzymywał skromne kieszonkowe. Jako maszynista pociągów
pośpiesznych (ci wsiadali do parowozu w białych rękawiczkach) zarabiał dwa
tysiące złotych.* To było dużo. Prestiż maszynistów kolejowych (mówiło się do
nich per panie mechaniku) można porównać do dzisiejszych pilotów boeingów.
Znani byli z tego, że się budowali. Ojciec teściowej nie zbudował domu, bo
struktura wydatków rodzinnych, na którą nie miał wpływu, nie uwzględniała tego.
Nie wyrzucano pieniędzy w błoto, ale też nie oszczędzano zaciekle: w domu
zawsze żywili się jacyś krewni, znajomi i protegowani przez kogoś bezrobotni i
inni ubodzy. Jeśli ojciec ukrył sobie zaskórniaka, to na ogół nie zdążył go
roztrwonić, bo matka znajdowała go przy codziennym precyzyjnym sprzątaniu i
konfiskowała.
On był
przeciwny ewakuacji. Prosił, przekonywał, wskazywał na poważne luki logistyczne
w przyjętym planie, w tym choćby brak konkretnego miejsca docelowego ucieczki
czy spodziewane zakłócenia w planowym ruchu pociągów. Na nic. Decyzja była
podjęta, ona miała przecież pieniądze i zasadnie ufała w moc stabilnej
złotówki. 2 września zleciła kompleksowe wykonanie ewakuacji renomowanej firmie
spedycyjnej Hartwig. 3 września jej pracownicy zabrali z domu to, co już było
spakowane. Na ciężarówkę załadowano ubrania, bieliznę pościelową, zastawę
srebrną i inną, naczynia kuchenne i higieniczne, jakieś kosztowności, materace,
pierzyny, poduszki, ulubione krzesło dziadka oraz firany. Zostały meble, radio
(tu, do ostatniej chwili toczył się spór) i ojciec (ktoś musiał pilnować
mieszkania). Miał on zresztą jeszcze inne zadania: trasę Międzychód - Poznań
przejechał z podczepionym do parowozu specjalnym „pługiem”, który wyrywał
podkłady kolejowe, czyniąc trakcję nieprzejezdną dla Niemców. Usługa Hartwiga,
jak pisałem, była kompleksowa. Firma wynajęła od kolei wagon towarowy (docelowo
- Polesie), przeładowano nań starannie dobytek, przy którym rozłożyli się
pasażerowie: zleceniodawczyni, dzieci i dziadek. Pociąg jechał w tym samym
kierunku, w którym wycofywała się Armia Poznań. Było ciepło i słonecznie, moja
teściowa była małą dziewczynką i bardzo się jej ta podróż wprzódy podobała:
wreszcie coś innego od corocznej jazdy pierwszą klasą (dla rodzin kolejarzy
darmowo) do Białego Dunajca. Na postojach uczynni żołnierze przynosili wodę.
Pociąg przemieszczał się wolno, w Poznaniu byli już Niemcy. Rychło zaczęły się
ostrzały z powietrza - wtedy pociąg stawał i wszyscy uciekali na boki, prócz
dziadka, który pozostawał w wagonie i liczył trafionych, bo z myśliwców
strzelano do uciekających; takoż pasażerów ubywało. Przed Kutnem zaczęły spadać
bomby i wtedy dziadka z wagonu zabrano. Samoloty odleciały tak szybko, jak
przyleciały, ale wszyscy żywi przez kilka godzin nie wychodzili z kryjówek.
Nalot nie powtórzył się - pociąg został unieruchomiony. Wagon wynajęty przez
firmę Hartwig spalił się doszczętnie. Matka teściowej obejrzała dokładnie zgliszcza,
zatrzymała wzrok na ostygłej już metaliczno - węglowej, nieregularnej bryle. Na
pytanie: Mamusiu, na co tak długo patrzysz? - odpowiedziała: To jest skrzynka
ze srebrami.
Sprawczyni
rodzinnej ewakuacji zdała sobie sprawę, że ucieczka na Polesie nie powiodła
się. Front wyprzedził podążający w kierunku wschodnim - i zbombardowany -
pociąg. Kto przy zdrowym umyśle uciekałby w kierunku frontu? A więc powrót. Z
całego dobytku zostały na szczęście pieniądze, uwieszone na szyi matki w
specjalnej torebce. Rodzina dotarła do wsi, gdzie zakupiono konia z czymś, co
miało cztery drewniane koła. Chłop - sprzedawca nie zataił, że koń jest ślepy
na jedno oko. W drodze wyszło na jaw, że jest bardzo stary i słaby. Najpierw
więc „z wozu zeszła baba” - matka teściowej była potężnej postury, ważyła
sporo. Później pieszo szły także dzieci, ale nawet z samym dziadkiem koniowi
było coraz trudniej iść i robiono krótkie postoje co kilometr. Nocowali po
wsiach, polski złoty był tam wciąż honorowaną walutą. W połowie października dotarli
wreszcie do przedmieść Poznania - mosty na Warcie były zburzone. Koń - starzec
i kaleka został na prawym brzegu.
Klucze do
mieszkania - z opróżnionymi meblami, bez pościeli, ubrań, naczyń i firan -
czekały u sąsiadki. Nie było też w domu ojca; uciekł, bo szukali go Niemcy.
W tym
czasie jeden z moich dziadków wycofywał się jeszcze z Armią Poznań. Później
brat mojej matki został wywieziony „na roboty” do Niemiec i już nie wrócił. Moi
przyszli rodzice, jako nastolatkowie pracowali u Vockewulfa. Teściowa także.
Pieniądze, które jeszcze miała jej matka, były nieważne. Ważne były kartki. Bez
kartek była ersatz - marmolada na
bazie buraków. W dzieciństwie wiele o niej słyszałem, jak to ciągle było pełne
wiadro - jadło się, a marmolada rosła. Jako dziecko dziwiłem się, dlaczego
dorośli tak często rozprawiali o żywności, a nawet grozili: Niech chcesz jeść?
Czekaj, przyjdzie wojna i będziesz chleba na śmietniku szukał!
Maciej
Łętowski napisał ostatnio o naszym pokoleniu, że chowało się w cieniu wojny i
bawiło się na podwórku „w wojnę”. I że nikt nie chciał być szkopem. Tak było.
Raz trafiło na mnie: zostałem Niemcem w drodze losowania. Dano mi hełm
Wehrmachtu (przyniesiony przez starszego kolegę z poznańskiej cytadeli), miałem
też karabin - zabawkę. Na ulicy znalazłem się w roli i krzyknąłem za
uciekającymi: Halt! Przechodzący starszy człowiek chwycił mnie za uszy i z
pianą na ustach rzekł: Ja ci dam „halt”, przeklęty smarkaczu! (Oryginalnie, po
wielkopolsku brzmiało to: Jo ci dom „halt”, ty bymnie chorobny!)
Gdy dwa
akapity wyżej zamknąłem opowieść o wrześniowej ucieczce, stała się rzecz
niewiarygodna: na pobliskim, małym stadionie nagle zagrzmiała orkiestra dęta.
Zagrano... hymn niemiecki. Deutscheland,
Deutscheland, über alles... Nie, Niemcy już tej zwrotki nie
śpiewają. My już nie mówimy „szkopy”. Nadstawiłem ucha i dowiedziałem się z
megafonu, że właśnie otwarto zawody sportowe niepełnosprawnych. Do rywalizacji
stanęli zawodnicy z bratniego regionu Dolnej Saksonii.
_______________________
* Czytelnik "TS" zwrócił mi w liście uwagę, że 2 tys. zł zarabiał np. oficer wojskowy, a maszynista kolejowy - 700 zł. Konsultowana teściowa orzekła, że maszynista pociagów pośpiesznych - dalekobieżnych zarabiał 1,2 tys.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz