wtorek, 23 czerwca 2020

               FELIETONY Z LAT 90. NA ŁAMACH "TYGODNIKA SOLIDARNOŚĆ"                 
               
                    Sierpniowa fala strajków w Polsce 1980 roku | dzieje.pl - Historia ...


      Rocznicowa łyżka dziegciu

     Tydzień temu pisałem o przestrodze, jakiej na jasnej Górze udzielił arcybiskup Józef Życiński: aby wszystkiego nie urynkowić i nie wystawiać na sprzedaż swoich przekonań, nie traktować instrumentalnie wartości wielkich i pięknych w imię kariery, sukcesu, osiągnięć materialnych. Zacytowałem też jeden z wymienionych przykładów nagannego zachowania: kogoś, kto żąda rekompensaty finansowej za to, że był internowany. Ks. arcybiskup podał inny jeszcze przykład: kogoś, kto ubiega się o posadę dyrektora, wskazując na takie przymioty, jak np. udział dziadka w AK. Zastanawiałem się, jak szerokie jest rozpoznane zjawisko, oparte w wygłoszonym upomnieniu na dwóch zaledwie przykładach. Byśmy nie popadli w przygnębienie, abp Życiński przypomniał „polskie sierpnie” i powiedział na koniec: Musimy mieć świadomość, że w pluralistycznym społeczeństwie znajdą się niestety osoby, które wprowadzą sobie alternatywną wersję dekalogu, w której nie będzie miejsca na poczucie godności, wszystko będzie można przeliczyć i sprzedać. A więc nie powszechna wyprzedaż wartości, tylko zachowania pojedynczych osób. Podążając za autorytetem, opisałem inny przykład: kolegi „solidarnościowca”, z wykształcenia technika, który wystawił na rynku pracy swoje umiejętności, ale jego stan bezrobocia trwa, bo, jak słyszy od pracodawców, jako pięćdziesięciolatek jest za stary. Zadałem pytanie: czy byłoby moralnie naganne, gdyby wystawił na sprzedaż wartości i przekonania, bo nic innego do sprzedania już nie ma, a z czegoś żyć musi? Pytanie jak najbardziej retoryczne: na rynku nie idą wartości, przekonań nie kupują, za zasługi nie płacą - nawet pracą. Przypomnę też, że rozgoryczony, przegrany kolega bezrobotny zadał mi pytanie: kto wygrał tę rewolucję?
     Kilka tygodni wcześniej przeczytałem w prasie rozmowę z francuskim socjologiem, wielce przyjaznym badaczem spraw polskich. Profesor postawił diagnozę: Polska wygrała, choć tamta „Solidarność” (tzn. 1980 - 81) przegrała. Żaden autorytet w kraju nie ośmieliłby się czegoś takiego powiedzieć. A jednak francuski profesor wie, co mówi, uzupełniając: „Solidarność” przegrała z neoliberalizmem, panującym zresztą w całej Europie. Czy „tamta”, rewolucyjna Solidarność mogła wygrać? Zapomnijmy na chwilę o 13 grudnia i stanie wojennym. Program „Solidarności”, przewlekle układany i uchwalony w końcu przez I Zjazd Związku nie projektował zmiany ustroju na kapitalistyczny. Słowem kapitalizm w ogóle się nie posługiwał, także ze względów politycznych i geopolitycznych. Więcej tam było eufemizmów (społeczeństwo obywatelskie) niż konkretów (pluralizm polityczny). Więcej utopii (Samorządna Rzeczpospolita) niż realiów (demokracja parlamentarna). Lecz nie była to tylko sprawa języka. Wizję przebudowy Polski kreśliliśmy tak właśnie nie tylko z taktycznej ostrożności. Z przyczyn geopolitycznych suwerenna zmiana ustroju politycznego i gospodarczego była wtedy niewyobrażalna. Skonstruowaliśmy więc postsocjalistyczną utopię: w ramach ustroju totalitarnego miała kwitnąć samorządność, załogi miały współrządzić przedsiębiorstwami należącymi do państwa - kapitalisty; w system gospodarki „nakazowo - rozdzielczej” miały być wtłoczone elementy wolnego rynku. O bezrobociu w programie nie było mowy. Doraźne oczekiwania streszczał postulat pewnego delegata ze Śląska pod adresem gościa Zjazdu, ministra - figuranta, pozbawionego jakichkolwiek kompetencji decyzyjnych: zgodzimy się na droższe papierosy, jeśli nie będzie drożeć kiełbasa. Rzecz w tym, że komuniści nie mieli już sposobu na to, żeby zamrozić cenę kiełbasy. Osłoną dla podwyżek musiał być aż stan wojenny. Osławiony dekret ustanowił faktycznie „uroczyste” zamknięcie zbankrutowanego, socjalistycznego interesu. Żadne reformy nie były już możliwe, przez dekadę Polska marniała, w końcu nawet czerwoni generałowie stracili impet do działań frontowych w rodzaju „przerzutu sera żółtego na odcinki szczególnego niedoboru”.
     Co by było, gdyby nie 13 grudnia? Można tylko abstrahować, choć nie bez pewnego pożytku. Gdyby polscy komuniści chcieli i mogli, gdyby już wtedy mentalnie dojrzeli do kapitalizmu - uwłaszczaliby się ewolucyjnie, szeroko, bardziej „sprawiedliwie”, w sposób jeszcze bardziej zorganizowany niż osiem - dziesięć lat później. „Solidarność” byłaby stopniowo korumpowana i w końcu podzieliłaby się na „klasę polityczną”, odrzuconych „frustratów i oszołomów” i masy związkowe, o których zaczęłoby się w końcu mówić jako o „szerokich grupach roszczeniowych”. Utopijny program Zjazdu „Solidarności” przegrałby z neoliberalizmem, a peerelowska nomenklatura wygrałaby więcej, niż faktycznie wygrała.
     Program przegrał, czy musieli przegrać ludzie: ci poszczególni, jak mój kolega - bezrobotny i ci statystyczni, liczeni w procentach i milionach, określani jako żyjący w biedzie lub „na granicy dostatku”? Nie wszyscy zadają sobie to pytanie, bo nie wszystkich ta sprawa interesuje. Problem ubóstwa ludzi, rodzin - ofiar transformacji przed każdymi wyborami tradycyjnie już zgłasza lewica i prawica. Dobrze, że Lech Wałęsa wyprzedził swoim „szczytem” polityczną koniunkturę. Chciałoby się wręcz powiedzieć: rychło w czas. Uwaga Mariana Krzaklewskiego wygłoszona przy tej okazji, by dyskusji o biedzie nie traktować w kategorii walki politycznej, była potrzebna.
     Unia Wolności, partia ludzi sukcesu, zorganizowała własne, „przedterminowe” obchody rocznicowe przed gdańską stocznią. Bardzo ładnie pokazała to telewizja. Ta partia ma do tego polityczny tytuł: jest w niej jeszcze garstka działaczy wywodzących się z „pnia i korzenia”. 31 sierpnia świętować będzie NSZZ „Solidarność”. To data zakończenia strajku i podpisania porozumienia z kierownictwem PRL. Jedne porozumienia złamano, innych w ogóle nie respektowano, ale Polska w końcu wygrała. 31 sierpnia 1980 - dzień początku zwycięstwa.
     Czyjego - zapyta być może rozgoryczony kolega bezrobotny, uczestnik tamtych wydarzeń i ofiara późniejszych następstw. Wybaczę mu ten sarkazm i niech czytelnik wybaczy mi tę rocznicową łyżeczkę dziegciu.
                                             
                                                                                                          29.08.1999
___________________________
Uwaga do poprzedniego felietonu. Podałem, że "teczka personalna i teczka pracy TW "Filozof" zostały zniszczone w r. 1990".  Tak się to urzędowo stwierdza. Na jakiej podstawie? Na podstawie dokumentu pt. "Protokół zniszczenia ..." itd. Czyli ten, kto niszczył, sporządził taki protokół. Należałoby jednak mówić o "zaginięciu", bo to, że zaginęły, jest pewne, natomiast przy niszczeniu nas nie było. Wspomnienie dla ilustracji: Kiedyś klub studencki zmieniał siedzibę, ze starych pomieszczń do nowych przewieziono meble, były to rustykalne ławy i siedziska "wyrzeźbione" z pni. Rychło jednak zniknęły. Uznano, że nie pasują do nowych wnętrz i - "skasowano", wieńcząc dzieło "protokółem kasacji". To co się ostatecznie stało z tymi meblami, zapytałem prostodusznie. Edek wział siekierę - wyjaśnił mi kolega kierownik - i porąbał. Wyraziłem zdumienie - przecież one miały jeszcze wartość użytkową! Tak nie ma - objaśnił starszy, doświadczony kolega. - Jest rygor, kasacja to kasacja. Za jakiś czas złożyłem mu wizytę w domu. Usiedliśmy na siedziskach, przy ławie, formalnie skasowanych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz